Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖
Akcja tej obszernej powieści Conrada toczy się w drugiej połowie XIX wieku w portowym mieście Sulaco, stolicy Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguana w Ameryce Południowej. Nostromo, młody genueński marynarz, pracuje w Sulaco jako nadzorca robotników portowych. Człowiek, na którym zawsze można polegać, dumny, nieustraszony i żądny sławy, cieszy się szacunkiem zarówno biednych, jak i bogatych. Mimo że autor uczynił go tytułowym bohaterem, książka nie jest jedynie, ani nawet głównie historią o nim i jego niebywałym wyczynie. Conrad nakreśla wielobarwny obraz społeczności Sulaco w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego.
Autor wykorzystuje w tym celu specyficzny, filmowy sposób narracji. Odrzuca prostą, liniową metodę opowiadania, skupia uwagę na jednej postaci, jej działaniach, myślach i uczuciach, by po pewnym czasie podążyć za inną, przełącza czasy, wykorzystuje retrospekcje i zapowiedzi przyszłych wydarzeń.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Señor — szeptał z trwożnym zdumieniem — jestem pewien, że ktoś płacze w tej łodzi.
Decoud nie słyszał nic. Dał wyraz swemu niedowierzaniu. Zresztą nietrudno było to sprawdzić.
— Zadziwiające — szepnął Nostromo. — Czyżby ktoś ukrył się pod pokładem, gdy łódź stała jeszcze przy pomoście?
— Mówi pan, że to było podobne do łkania? — zapytał Decoud, przyciszając również głos. — Jeżeli ten ktoś płacze, to nie może być bardzo groźny.
Przedostawszy się przez drogocenny stos spiętrzony pośrodku, popełzli chyłkiem naprzód, pod maszt, dostali się pod półpokład i zaczęli szukać po omacku. Wyciągając ręce przed siebie, natknęli się w najciemniejszym zakątku na członki jakiegoś człowieka, który milczał jak grób. Oniemiali z osłupienia, wywlekli go stamtąd za ramię i kołnierz od marynarki. Był bezwładny, bez życia.
Światło ogarka padło na okrągłą twarz o haczykowatym nosie, czarnych wąsach i niedużych bokobrodach. Był ohydnie brudny. Niechlujny zarost brody rozpościerał się na wygolone policzki. Grube wargi rozchyliły się nieco, ale oczy pozostały zamknięte. Ku swemu niezmiernemu zdumieniu Decoud poznał señora Hirscha, handlarza skór z Esmeraldy. Nostromo poznał go również. Spoglądali na siebie nad tym ciałem, leżącym z bosymi stopami wyżej głowy w niedorzecznym pozorze snu, omdlenia czy śmierci.
Dokonawszy tego nadzwyczajnego odkrycia, zapomnieli na chwilę o swych troskach i uczuciach. Uczucia leżącego señora Hirscha graniczyły zapewne z ostateczną grozą. Przez długi czas nie chciał dać znaku życia i dopiero wymyślania Decouda, a w większej bodaj mierze niecierpliwa uwaga Nostroma, że należałoby go wrzucić do morza, skoro wygląda na to, że nie żyje, skłoniły go do tego, że uniósł najpierw jedną powiekę, a potem drugą.
Okazało się, że nie mógł znaleźć sposobności do bezpiecznego wyjazdu z Sulaco. Mieszkał u Anzaniego, właściciela uniwersalnego sklepu przy Plaza Mayor. Gdy wszczęły się rozruchy, czmychnął przed świtem z domu swego gospodarza tak spiesznie, że zapomniał włożyć buty. Wybiegł odruchowo tylko w skarpetkach i z kapeluszem w ręku do ogrodu, który znajdował się przy domu Anzaniego. Trwoga natchnęła go potrzebną zręcznością, dzięki jej przelazł przez kilka niskich murów, po czym wpadł na oślep do zarośniętych chaszczami krużganków zrujnowanego klasztoru franciszkańskiego, wznoszącego się przy jednym z zaułków. Wcisnął się z niedbałością rozpaczy w splątane gąszcze i stąd pochodziły zadraśnięcia na jego ciele i dziury w ubraniu. Leżał tam ukryty przez cały dzień, a język przysechł mu do podniebienia, tak bardzo dręczyło go pragnienie, wywołane upałem i lękiem. Trzy razy wśród przekleństw i krzyków wpadali tam jacyś ludzie, szukając ojca Corbelana. Ku wieczorowi, wciąż jeszcze leżąc w krzakach twarzą do ziemi, uczuł, że skona ze strachu przed otaczającą go ciszą. Nie bardzo wiedział, co go skłoniło do opuszczenia tego miejsca, ale jakoś stamtąd wypełzł i wymknął się szczęśliwie z miasta opustoszałymi, bocznymi uliczkami.
Tułał się w ciemnościach w pobliżu kolei tak opętany przerażeniem, iż nie śmiał nawet zbliżyć się do ognisk porozpalanych przez placówki włoskich robotników, którzy strzegli toru. Błysnęło mu niejasno w głowie, iż znajdzie schronienie na terenie stacji kolejowej, lecz psy rzuciły się na niego, warcząc, ludzie zaczęli się nawoływać, ktoś dał ognia na oślep. Uciekł więc sprzed bramy. Najzupełniej przypadkowo, jak to się zdarza, podążył w kierunku budynków biurowych Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej. Dwa razy potykał się o trupy ludzi zabitych za dnia, lecz oznaki życia przerażały go jeszcze bardziej. Łaził, czołgał się, pełzał, skakał, wiedziony jakimś zwierzęcym instynktem, unikał świateł i szmeru głosów. Miał zamiar rzucić się do stóp kapitana Mitchella i prosić o schronienie w biurach Towarzystwa. Było tam ciemno, gdy zbliżył się, czołgając się na czworakach, gdy wtem ktoś stojący na straży zawołał głośno: „Quien vive?”214. Leżało tam więcej zwłok ludzkich, więc przypłaszczył się obok jakiegoś zimnego trupa. Usłyszał czyjś głos: „To pewno pełza któryś z tych rannych łotrów. Mam pójść i go dobić?”. Zaś inny głos ostrzegał, że niebezpiecznie jest iść na taką wędrówkę bez latarni, że może to jakiś murzyński liberał, szukający okazji, żeby wbić nóż w brzuch uczciwego człowieka. Hirsch nie słuchał już dalej, tylko poczołgał się chyłkiem do końca nabrzeża i ukrył się wśród stosu pustych beczek. Po chwili nadeszło kilka osób, które rozmawiały, migając żarem papierosów. Nie zastanowił się bynajmniej nad tym, czy wyglądają na ludzi, którzy mogą mu wyrządzić krzywdę, lecz czmychnął natychmiast wzdłuż pomostu, ujrzał na końcu zacumowaną lichtugę i wskoczył do niej. Pragnąc się ukryć, wpełzł od razu pod półpokład i leżał, ledwie żywy, dręczony torturą pragnienia i głodu, prawie nieprzytomny z przerażenia. Wtem rozległy się kroki i głosy Europejczyków, którzy przyszli tam gromadą, eskortując drezynę pełną skarbów, popychaną po szynach przez kilku cargadorów. Zrozumiał z rozmowy, na co się zanosi, ale nie zdradził swojej obecności, obawiając się, że nie pozwolą mu pozostać w łodzi. Jedynym jego pragnieniem wówczas, przemożnym i wszechpotężnym, było wydostać się z tego straszliwego Sulaco. Teraz bardzo tego żałował. Słyszał rozmowę Nostroma z Decoudem i chciał powrócić na ląd. Nie miał ochoty mieszać się do rozpaczliwych przedsięwzięć i znaleźć się w matni, z której nie można drapnąć. Mimowolne biadania jego struchlałej duszy zdradziły czułemu słuchowi capataza jego obecność.
Podźwignęli go i oparli w pozycji siedzącej o ścianę lichtugi. Opowiadał im dalej płaczliwie o swych przygodach, aż głos mu uwiązł i głowa opadła na piersi. „Wody” — szepnął z trudnością. Decoud nachylił manierkę do jego ust. Przyszedł do siebie nadzwyczaj szybko i zerwał się gwałtownie na nogi. Nostromo gniewnym i groźnym głosem kazał mu pójść na dziób łodzi. Hirsch należał do ludzi, na których strach działa jak chlaśnięcie biczem, i miał zapewne straszliwe wyobrażenie o dzikości capataza. Z niesłychaną zwinnością rzucił się naprzód i znikł w ciemnościach. Słyszeli, jak przełaził przez brezentowe płachty, potem rozległ się łoskot ciężkiego upadku i żałosny jęk. Następnie w przedniej części łodzi zaległa cisza, jakby się zabił, łamiąc karku przy upadku. Nostromo krzyknął groźnie:
— Leż tam cicho! Nie ruszaj się ręką ani nogą! Jeśli usłyszę, że oddychasz za głośno, to pójdę tam i strzelę ci w łeb.
Wystarczy choćby i bierna obecność tchórza, by w niebezpiecznym położeniu zakiełkował zarodek zdrady. Nerwowa niecierpliwość Nostroma przemieniła się w posępną zadumę. Decoud półgłosem, jakby mówiąc do siebie samego, zauważył, iż ten dziwaczny wypadek nic nie zmienia. Nie pojmował, w czym ten człowiek mógłby zaszkodzić. W ostateczności będzie zawadzał jak martwy, bezużyteczny przedmiot, na przykład kłoda drzewa.
— Namyśliłbym się dwa razy, zanimbym się pozbył kawałka drzewa — rzekł Nostromo spokojnie. — Może się zdarzyć coś nieoczekiwanego i wtedy bywa przydatny. Ale w naszym położeniu takiego człowieka należałoby wyrzucić za burtę. Jest zbyteczny, nawet gdyby był odważny jak lew. Nie uciekamy dla ratowania życia. Señor, nie ma w tym hańby, gdy dzielny człowiek stara się ocalić życie mężnie i przemyślnie, ale pan słyszał jego opowiadanie, don Martinie! Jego obecność tutaj to cud strachu... — Nostromo przerwał. — A na tej łodzi nie ma miejsca na strach — dorzucił przez zęby.
Decoud nie miał na to odpowiedzi. Nie była to sytuacja, która pozwalała na argumentację, powoływanie się na uczucia lub skrupuły. Istniał tysiąc różnych sposobów, na które człowiek ogarnięty paniką mógł stać się niebezpieczny. Było rzeczą oczywistą, że Hirscha nie da się namówić, zakląć ani przekonać, by zachowywał się rozsądnie. Historia jego ucieczki dowodziła tego aż nadto. Decoudowi przyszło na myśl, że to ogromna szkoda, iż ten nieszczęśnik nie skonał ze strachu. Przyroda, która uczyniła go tym, czym był, widocznie z okrutną dokładnością wyliczyła, ile może znieść przeraźliwego lęku i nie wyzionąć przy tym ducha. Takiemu przerażeniu należało okazać nieco współczucia. Decoud, choć pobudliwy uczuciowo, postanowił nie mieszać się do tego, co postanowi Nostromo. Ale Nostromo nic nie robił. Toteż los señora Hirscha zawisł w ciemnościach zatoki, zdany na łaskę wypadków, których nie można było przewidzieć.
Capataz, wyciągnąwszy rękę, zgasił nagle świecę. Decoudowi wydało się, że jego towarzysz jednym ruchem unicestwił świat interesów, miłości i rewolucji, w którym on z błogą wyższością śmiało analizował wszystkie pobudki i wszystkie namiętności, nie wyłączając własnych.
Westchnął z lekka. Decoud pozostawał pod wrażeniem nowości sytuacji, w jakiej się znalazł. Ufny w swą inteligencję, cierpiał, iż oto pozbawiono go jedynej broni, której mógł użyć z powodzeniem. Inteligencja nie była zdolna przeniknąć ciemności zalegających Golfo Placido. Jednej tylko rzeczy był zupełnie pewny, mianowicie zarozumiałej próżności swego towarzysza. Była bezpośrednia, nieskomplikowana, naiwna i skuteczna. Decoud, który posługiwał się nim do swych celów, starał się przeniknąć tego człowieka do głębi. Odkrył, że za różnorodnymi przejawami jednolitego charakteru, kryje się tylko ta jedna prosta pobudka. To była przyczyna, dla której człowiek ten zachował zdumiewającą prostotę w zazdrośnie strzeżonym wyobrażeniu swojej wielkości. I oto nastąpiło powikłanie. Był najwidoczniej niezadowolony, iż wdał się w sprawę, w której tkwiło tyle możliwości porażki. „Ciekaw jestem — myślał Decoud — jakby się zachował, gdyby mnie tu nie było”.
Usłyszał, iż Nostromo zaczął znowu pomrukiwać:
— Nie, na tej łodzi nie ma miejsca na strach. Zdaje się, że nawet odwaga tu nie wystarczy. Mam dobre oko i mocną rękę, nikt jeszcze nie widział mnie znużonego lub niepewnego. Ale por Dios, don Martinie, wysłano mnie w tę czarną otchłań, gdzie ani dobre oko, ani mocna ręka, ani zdrowy rozum na nic się nie przydadzą... — Wyrzucił z siebie jednym tchem serię przekleństw włoskich i hiszpańskich. — W tej sprawie zadziała tylko rozpacz.
Słowa te pozostawały w jaskrawej sprzeczności z przemożnym spokojem, z nieprzeniknioną niemal głuszą zatoki. Deszcz mżył, szemrząc z przerwami dokoła łodzi. Decoud zdjął kapelusz i doznał wielkiej ulgi, gdy zwilgotniało mu czoło. Równy, lekki powiew muskał jego policzki. Lichtuga zaczęła się poruszać, lecz mżenie deszczu wyprzedziło ją. Krople przestały siąpić na twarz i ręce, szemranie zamarło w oddali. Nostromo chrząknął z zadowolenia i ująwszy ster w dłonie, zaczął gruchać miękko, jak zwykli czynić marynarze, kiedy chcą zwabić wiatr. W ciągu ostatnich trzech dni Decoud nigdy jeszcze nie odczuwał w mniejszym stopniu niedostatku tego, co capataz nazywał rozpaczą.
— Zdaje mi się, iż słyszę znów gdzieś mżenie deszczu na wodzie — zauważył tonem spokojnego zadowolenia. — Mam nadzieję, że nas pokropi.
Nostromo od razu przestał gruchać.
— Pan słyszy, że znowu gdzieś mży? — rzekł z powątpiewaniem.
Ciemność zaczęła jakby się przecierać i Decoud zaczął dostrzegać zarys postaci swego towarzysza; nawet żagiel wynurzył się z mroków nocnych niby graniasta bryła zbitego śniegu.
Szmer zasłyszany przez Decouda zbliżał się szybko po wodzie. Nostromo rozpoznał, że był to dźwięk pośredni między sykiem i szumem, jaki rozpierzcha się na wszystkie strony od parowca płynącego cichą nocą po gładkiej toni. Nie mogło to być nic innego jak tylko transportowiec wiozący wojsko z Esmeraldy. Dyszenie jego pary wzmagało się z każdą chwilą, ustawało niekiedy, potem odzywało się z nagła na nowo znacznie bliżej, jakby ten niewidzialny okręt, którego pozycji niepodobna było dokładnie oznaczyć, zmierzał wprost ku łodzi ze srebrem. Tymczasem ta ostatnia żeglowała z wolna i cicho, poruszana powiewem tak słabym, iż Decoud dopiero wówczas przekonał się, że łódź w ogóle płynie, gdy przechylił się przez burtę, wysunął rękę i poczuł wodę przepływającą pomiędzy palcami. Jego senność minęła. Cieszył się, że lichtuga się porusza. Po tak wielkiej ciszy łoskot parowca wydawał się rażący i rozpraszający. Było to niesamowite, iż nie można było go zobaczyć. Nagle wszystko ucichło. Okręt zatrzymał się, ale tak blisko nich, że gdy wypuszczał parę, dudniła wibracją tuż nad ich głowami.
— Chcą się zorientować, gdzie się znajdują — szepnął Decoud. Wychylił się znowu i zanurzył palce w wodzie. — Poruszamy się całkiem szybko — zawiadamiał Nostroma.
— Wygląda na to, że przepływamy w poprzek jego dzioba — rzekł capataz ostrożnie. — Ale to ciuciubabka ze śmiercią. Posuwanie się dalej nie ma sensu. Nie powinni nas zobaczyć ani usłyszeć.
Szeptał głosem ochrypłym z podniecenia. Z całej jego twarzy widać było tylko połyskiwanie białek oczu. Jego palce wpiły się w ramię Decouda.
— To jedyny sposób, jeśli chce się ocalić ten skarb przed parowcem pełnym żołnierzy. Inni zapaliliby światła. Tymczasem, jak pan widzi, na ich pokładzie nie ma ani płomyka, który by nam wskazał, gdzie się znajdują.
Decoud stał jak sparaliżowany, tylko jego myśli przewalały się opętańczo. Mignął w jego pamięci wyzbyty nadziei wyraz oczu Antonii, gdy odchodził, pozostawiając ją obok łoża jej ojca w mrocznym domu Avellanosów, domu o zamkniętych okiennicach, wszystkich drzwiach stojących otworem, z którego uciekła cała służba prócz starego Murzyna u bramy. Przypomniał sobie swoje ostatnie odwiedziny w Casa Gould, swe argumenty, tony swego głosu, nieprzeniknioną postawę Charlesa, twarz pani Gould, tak pobladłą od troski i znużenia, iż jej oczy wyglądały, jakby zmieniły barwę i przez kontrast stały się niemal czarne. Przez głowę przemykały mu nawet całe zdania z proklamacji, którą ze swej kwatery głównej miał ogłosić Barrios po wylądowaniu w Caycie. Istny zalążek nowego państwa, ta separatystyczna proklamacja. Przed swym odjazdem próbował ją naprędce odczytać don Josému, leżącemu w łóżku pod zakrzepłym spojrzeniem córki. Bóg tylko wie, czy sędziwy mąż stanu ją rozumiał; nie mógł mówić, ale było pewne, że podźwignął ramię z kołdry. Ręka jego poruszyła się, jak gdyby chciała uczynić znak krzyża w powietrzu, gest błogosławieństwa i przyzwolenia. Decoud miał w kieszeni brulion tej proklamacji, skreślony ołówkiem na kilku luźnych ćwiartkach papieru opatrzonego okazałym nagłówkiem: „Zarząd Kopalni Srebra San Tomé, Sulaco. Republika Costaguana”. Pisał ją zaciekle, chwytając
Uwagi (0)