Darmowe ebooki » Powieść » Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad



1 ... 28 29 30 31 32 33 34 35 36 ... 70
Idź do strony:
przed ukończeniem czternastego roku życia. Wydał się jej odważnym, skrzętnym pracownikiem, który zdoła sobie utorować drogę w świecie. Z wdzięczności i z przyzwyczajenia miał zostać jakby przybranym synem jej i Giorgia, a potem, kto wie, gdy Linda dorośnie... Dziesięć lat różnicy między mężem a żoną nie jest zbyt wiele. Jej własny mąż był od niej niemal o dwadzieścia lat starszy. Poza tym Gian’ Battista był ujmującym młodzieńcem. Jego spokojna osobowość sprawiała, że lubili go mężczyźni, lubiły kobiety i dzieci. Spokój ten, niby pogodny zmierzch, dodawał uroku jego krzepkiej postaci i stanowczości postępowania.

Stary Giorgio, niewtajemniczony w zamierzenia i nadzieje małżonki, wielce poważał młodego rodaka. „Mężczyzny nie należy krępować”, mawiał do niej, przytaczając to hiszpańskie przysłowie na obronę świetnego capataza. Zaczęła stawać się zazdrosna o jego powodzenie. Obawiała się, że jej się wymknie. Była osobą praktyczną, więc uważała go za niedorzecznego marnotrawcę zalet, które czyniły go tak bardzo cennym. Za mało mu one przynosiły. Jej zdaniem trwonił je na prawo i na lewo, rozpraszając wśród zbyt wielu ludzi. Nie odkładał pieniędzy. Szydziła z jego ubóstwa, jego przygód, miłostek i rozgłosu, ale w głębi duszy nie wyrzekała się go nigdy, jak gdyby naprawdę był jej synem.

Pragnęła go jeszcze widzieć nawet w tej chwili, chwili ciężkiej niemocy, kiedy już czuła chłodne, mroczne tchnienie zbliżającego się końca. Było to niby wyciągnięcie drętwiejącej dłoni, żeby chwycić go z powrotem. Ale przeceniła swoje siły. Nie mogła już kierować swymi myślami, zmętniały tak jak jej wzrok. Słowa plątały jej się ustach i tylko przemożna troska oraz pragnienie życia zdawały się jeszcze brać górę nad śmiercią.

Capataz odezwał się:

— Słyszałem już to nieraz. Jesteście niesprawiedliwi, ale to mnie nie boli. No, ale teraz nie macie zbyt wiele sił, żeby mówić, a ja znowu mam zbyt mało czasu, żeby słuchać. Jestem zajęty sprawą ogromnego znaczenia.

Zapytała go z wysiłkiem, czy to prawda, iż znalazł czas, by sprowadzić do niej lekarza. Nostromo skinął potakująco.

Ucieszyła się. Ulżyła jej myśl, że ten człowiek zechciał tak wiele zrobić dla kogoś, kto naprawdę potrzebował jego pomocy. Był to dowód jego przyjaźni. Głos jej stał się mocniejszy.

— Trzeba mi raczej księdza niż doktora — rzekła żałośnie. Nie poruszała głową, tylko jej oczy drgały w kącikach, śledząc capataza, który stał obok jej łoża. — Sprowadziłbyś mi teraz księdza? Pomyśl tylko! Prosi cię o to konająca kobieta!

Nostromo potrząsnął głową stanowczo. Nie wierzył w kapłańskie posłannictwo księży. Lekarz mógł coś zdziałać, ale ksiądz jako ksiądz nie był w stanie uczynić ani nic dobrego, ani nic złego. Nostromo nawet nie wzdrygał się na widok księży, jak to czynił stary Giorgio. Najbardziej uderzała go całkowita bezużyteczność tego zlecenia.

— Padrona, bywaliście w tym stanie już przedtem — odparł — i poprawiało się wam po kilku dniach. Poświęciłem wam ostatnie chwile, jakimi rozporządzam. Poproście señorę Gould, niech przyśle wam księdza.

Zrobiło się mu jakoś nieswojo na myśl o bezbożności tej odmowy. Padrona wierzyła w księży i spowiadała się przed nimi. Ale czyniły to wszystkie kobiety. Nie mogło to mieć większego znaczenia. A jednak przykro mu było, gdy pomyślał, czym mogła być dla niej spowiedź, jeżeli wierzyła w nią bodaj odrobinę. Lecz mniejsza o to. Było najzupełniejszą prawdą, że poświęcił jej ostatnie wolne chwile, jakimi jeszcze rozporządzał.

— Odmawiasz mi? — stęknęła. — Ach, ty zawsze jesteś sobą!

— Niechże padrona pomyśli rozsądnie — rzekł. — Polecono mi ocalić srebro kopalni. Słyszycie? To większy skarb niżeli te, których podobno strzegą duchy i diabły na Azuerze. To prawda. Podjąłem się tego dzieła, bodaj najbardziej desperackiego w całym moim życiu.

Owładnęło nią rozpaczliwe oburzenie. Ostateczna próba zawiodła. Stojąc nad nią, Nostromo nie widział udręczonych rysów jej twarzy, udręczonych bólem i gniewem. Zaczęła drżeć na całym ciele. Trzęsła się jej pochylona głowa, dygotały szerokie ramiona.

— Więc może Bóg zmiłuje się nade mną! Ale uważaj, człowieku, żebyś miał coś z tego prócz zgryzot, które cię kiedyś nie miną. — Uśmiechnęła się blado. — Zdobądźże w końcu choć raz bogactwo, ty niezastąpiony, ty podziwiany Gian’ Battisto, dla którego spokój konającej kobiety mniej znaczy od pochwały ludzi, którzy w zamian za twoje ciało i duszę nic ci nie dali prócz głupiego przezwiska.

Capataz de cargadores zaklął z cicha pod wąsem.

— Niech padrona zostawi mą duszę w spokoju, a sam będę wiedział, jak dbać o swoje ciało. Czymże to tak skrzywdzili mnie ludzie, którym jestem potrzebny? Z czegóż to ograbiłem was albo dzieci, że mi tak zazdrościcie? Ci ludzie, których mi wyrzucacie, więcej zrobili dla starego Giorgia, niżeli kiedykolwiek mieli zamiar zrobić dla mnie.

Uderzył się otwartą dłonią w piersi, nie podniósł głosu, choć mówił dobitnie. Podkręcał raz po raz wąsy, a jego oczy zaczęły z lekka błądzić po pokoju.

— Czy to moja wina, że tylko ja jestem im przydatny? Co za głupstwa gadacie, matko? Czyżbyście woleli, żebym był nierozgarnięty i tchórzliwy, sprzedawał melony na targu lub woził łodzią podróżnych po zatoce niby jakiś cacany neapolitańczyk, bez odwagi i dbałości o swe imię? Czybyście chcieli, żebym za młodu żył jak mnich? Nie wierzę w to. Czy chcecie mnicha dla swej starszej córki? Niech tylko dorośnie. Czego się lękacie? Już od lat gniewacie się na mnie za wszystko, co czynię. Od tej chwili, kiedy po raz pierwszy mówiliście mi w tajemnicy przed starym Giorgiem o swej Lindzie. Miałem być mężem dla jednej, a bratem dla drugiej, czy nie tak? Czemuż by nie? Lubię te małe, a trzeba będzie kiedyś się ożenić. Ale właśnie od tego czasu zaczęliście mnie umniejszać przed ludźmi. Dlaczego? Czy wam się zdawało, że będziecie mogli włożyć mi obrożę i łańcuch, niby któremuś z psów, co warują przy zajezdniach kolejowych? Słuchajcie, padrona, jestem tym samym człowiekiem, który wylądował pewnego wieczora, siedział pod słomianą strzechą chaty, w której mieszkaliście wówczas po drugiej stronie miasta, i opowiadał wszystko o sobie. Nie byliście wówczas dla mnie niesprawiedliwi. Cóż zaszło od tego czasu? Nie jestem już byle jakim smarkaczem. Dobre imię, jak Giorgio powiada, jest skarbem, padrona.

— Przewrócili ci w głowie pochwałami — sarknęła chora kobieta. — Odpłacili ci się słowami. Twoje szaleństwo pogrąży cię w ubóstwie, nędzy, niedoli. Nawet leperos będą się z ciebie naśmiewali, wielki capatazie...

Nostromo stał przez chwilę jak porażony niemotą. Nie spojrzała na niego ani razu. Ufny, pogodny uśmiech pierzchł nagle z jego ust. Skierował się do wyjścia. Jego wzgardzona postać znikła za drzwiami. Schodził po schodach z nurtującym w duszy poczuciem, iż dał się poniekąd oszołomić lekceważeniu tej kobiety dla uznania, które zdobył i które pragnął zachować.

Na dole w obszernej kuchni paliła się świeca, otaczały ją cienie padające od ścian i pułapu, ale z otwartego prostokąta drzwi prowadzących na zewnątrz nie wpadał już czerwony blask. Powóz z panią Gould i don Martinem odjechał już do portu, poprzedzany przez jeźdźca dzierżącego pochodnię. Doktor Monygham pozostał, siedział przy stole niedaleko lichtarza. Pochylił wygoloną, poradloną bliznami twarz, skrzyżował ramiona na piersiach, wydął usta i nie odrywał swych wyłupiastych oczu od czarnej ziemi podłogi. W pobliżu kuchennego ogniska, na którym wciąż jeszcze wrzała woda, stał stary Giorgio z brodą ukrytą w dłoni, z jedną nogą wysuniętą naprzód, jakby przykuty do miejsca jakąś nagłą myślą.

— Adios, viejo!209 — rzekł Nostromo, dotykając rękojeści rewolweru wiszącego u pasa i obluźniając nóż w pochwie. Wziął ze stołu niebieskie poncho z czerwoną podszewką i przywdział je przez głowę. — Adios, zaopiekuj się gratami w moim pokoju, a jeśli słuch o mnie zaginie, oddaj skrzynkę Paquicie. Niewiele tam cennych rzeczy prócz nowego meksykańskiego serape210 i kilku srebrnych guzów od mojego najlepszego kaftana. Mniejsza o to! Całkiem nieźle będą wyglądały na jej przyszłym kochanku, który nie potrzebuje się obawiać, że będę wałęsał się po śmierci jak ci gringos, co straszą na Azuerze.

Doktor Monygham ściągnął usta gorzkim uśmiechem. Kiedy stary Giorgio wszedł na wąskie schody, skinąwszy zaledwie głową i nie mówiąc ani słowa, doktor odezwał się:

— Jak to, capatazie? Myślałem, że panu wszystko się udaje.

Nostromo zerknął pogardliwie na doktora i stanął w drzwiach, kręcąc papierosa. Po chwili zapalił zapałkę i trzymał ją nad głową, aż do chwili, kiedy płomyk zaczął już niemal muskać jego palce.

— Nie ma wiatru! — mruknął do siebie. — Niech no señor spojrzy. Czy wie pan, czego się podjąłem?

Doktor Monygham ponuro skinął głową.

— To tak, jakbym brał na siebie klątwę, señor doctor. Człowiek z takim skarbem będzie miał wszędzie na tym wybrzeżu wyciągnięte przeciw sobie noże. Rozumie pan, señor doctor? Mam pływać jak wyklęty wzdłuż wybrzeża, aż spotkam parowiec Towarzystwa zdążający na północ. A wtedy o capatazie cargadorów z Sulaco będzie głośno od jednego krańca Ameryki do drugiego.

Doktor Monygham parsknął krótkim, gardłowym śmiechem. Nostromo odwrócił się w drzwiach.

— Ale jeżeli pan zdoła znaleźć innego człowieka przydatnego i chętnego do tej wyprawy, to zostanę. Nie przykrzy mi się jeszcze życie, chociaż jestem taki biedak, że mógłbym całe swoje mienie pomieścić na siodle.

— Gra pan za dużo i nigdy nie odmawia pan ładnej twarzyczce, capatazie — rzekł doktor Monygham z przebiegłą prostotą. — W ten sposób nie robi się majątku. Ale nikt z moich znajomych nie przypuszczał, że jest pan ubogi. Mam nadzieję, iż pomyślał pan o hojnym wynagrodzeniu na wypadek, gdyby udało się panu ujść cało z tych opałów.

— A jak pan sobie wyobraża to wynagrodzenie? — zapytał Nostromo, wydmuchując dym przez drzwi.

Doktor Monygham nasłuchiwał przez chwilę, czy nie ma kogoś na schodach, po czym odparł, parskając znów krótkim, urywanym śmiechem:

— Gdybym miał wziąć na siebie klątwę śmierci, jak pan się wyraża, to nagroda musiałaby być nie mniejsza od samego skarbu, sławetny capatazie.

Nostromo chrząknął niechętnie na te szydercze słowa i znikł za drzwiami. Doktor Monygham usłyszał tętent oddalającego się konia. Nostromo popędził cwałem w ciemność. W zabudowaniach Towarzystwa Oceanicznej Żeglugi Parowej migotały światła, lecz zanim do nich dotarł, spotkał powóz Gouldów. Poprzedzał go jeździec z pochodnią, w której świetle widać było białe muły, okazałego Ignacio i Basilio z karabinem w ręku. Z ciemnego wnętrza powozu głos pani Gould zawołał:

— Czekają na pana, capatazie

Wracała zziębnięta i podniecona, wciąż jeszcze trzymając w ręce notatnik Decouda. Prosił ją, żeby odesłała go jego siostrze. „Może to moje ostatnie słowa do niej” — rzekł, ściskając dłoń pani Gould.

Capataz nie zwolnił pędu. U przyczółka pomostu jakieś mgliste postacie z karabinami przypadły do łba jego konia, inne rzuciły się ku niemu. Byli to cargadorowie, którzy z polecenia kapitana Mitchella stali na straży. Dość było jednego słowa, by odskoczyli pokornie, rozpoznawszy jego głos. U drugiego końca pomostu wśród ciemnej gromadki z żarzącymi się cygarami ktoś z ulgą w głosie wymienił jego imię. Byli tam niemal wszyscy Europejczycy z Sulaco. Zgromadzili się dokoła Charlesa Goulda, jak gdyby srebro kopalni było godłem wspólnej sprawy. Załadowali je na lichtugę własnymi rękami. Nostromo rozpoznał smukłą, szczupłą postać don Carlosa Goulda. Stał milczący nieco na uboczu. Druga wysoka postać, którą był naczelny inżynier, rzekła głośno:

— Jeżeli ma przepaść, to stokroć lepiej, żeby poszło na dno morza.

Martin Decoud zawołał z łodzi:

— Au revoir211, panowie, do chwili, kiedy podamy sobie ręce nad kolebką nowo narodzonej Republiki Zachodniej.

Na jego czysty, dźwięczny głos odpowiedziały tylko przytłumione szmery. Po czym wydało mu się, iż pomost roztapia się wśród nocy. Było to dziełem Nostroma, który już odbijał od pomostu, zaparłszy się ciężkim wiosłem o pal. Decoud się nie poruszył, miał wrażenie, jakby został wyrzucony w przestworza. Po kilku pluśnięciach słychać było tylko szmer stóp Nostroma, który krzątał się po łodzi. Wciągnął wielki żagiel. Powiew wiatru musnął policzek Decouda. Wszystko zanikło prócz światła latarni, którą kapitan Mitchell kazał zawiesić na wysokim słupie na samym końcu pomostu, by wskazywała drogę z portu do zatoki.

Obaj mężczyźni nie widzieli siebie wzajem i nie odzywali się ani słowem, gdy łódź pod naporem zmiennych powiewów mknęła między niedostrzegalnymi niemal przylądkami, by zanurzyć się w jeszcze głębszą ciemność zatoki. Przez jakiś czas latarnia rzucała za nimi światło z pomostu. Wiatr przycichł, po czym zaczął powiewać znowu, ale tak słabo, iż wielka półpokładowa łódź ślizgała się bez szmeru, jak gdyby zawieszona w powietrzu.

— Jesteśmy już w zatoce — zabrzmiał spokojny głos Nostroma. Po chwili dodał: — Señor Mitchell kazał opuścić latarnię.

— Tak — rzekł Decoud — teraz nikt nas nie znajdzie.

Gęstniejąca ciemność ogarnęła łódź ze wszystkich stron. Toń w zatoce była równie czarna jak chmury na niebie. Nostromo na próżno zapalał zapałki, by rzucić okiem na kompas znajdujący się na pokładzie, i zaczął w końcu sterować według wiatru, który muskał mu policzek.

Dla Decouda nowym doznaniem była tajemniczość tych wielkich, szeroko rozpościerających się, dziwnie cichych wód, jak gdyby ich niepokój uległ pod naciskiem tej nieprzeniknionej nocy. Zatoka Placido spała głęboko pod swym czarnym poncho.

Główne zadanie, które miało rozstrzygnąć o powodzeniu, polegało obecnie na tym, by oddalić się od wybrzeża i jeszcze przed świtem dotrzeć do środka zatoki. Wyspy Izabele znajdowały się gdzieś w pobliżu.

— Przed panem na

1 ... 28 29 30 31 32 33 34 35 36 ... 70
Idź do strony:

Darmowe książki «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz