Darmowe ebooki » Powieść » Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad



1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 ... 70
Idź do strony:
się już nieskończonych opowiadań o jego sile, odwadze i wierności. Całe mnóstwo pięknych rzeczy! Hm, nieprzekupny! To istotnie chlubne miano dla capataza cargadorów z Sulaco. Nieprzekupny! Piękne to, ale mgliste. Mimo to przypuszczam, iż jest również sprytny. Rozmawiałem z nim, wychodząc z tego zdrowego i praktycznego założenia.

— Ja zaś wolę wyobrażać sobie, że jest bezinteresowny i że właśnie dlatego zasługuje na zaufanie — rzekła pani Gould ze zwięzłością, z jaką miała zwyczaj formułować swe przypuszczenia.

— No, jeżeli tak, to srebro jest tym pewniejsze. Niechaj je państwo sprowadzą, señora! Trzeba je sprowadzić i wysłać na północ, żeby powróciło pod postacią kredytu.

Pani Gould rzuciła okiem w głąb korytarza, ku drzwiom pokoju swego męża. Decoud, który patrzył na nią, jak gdyby miała jego los w swych rękach, zauważył, iż niemal niedostrzegalnie skinęła głową na znak zgody. Ukłonił się z uśmiechem i włożywszy rękę do bocznej kieszeni surduta, wyjął wachlarz z jasnych piór osadzonych na pomalowanych listewkach z drzewa sandałowego.

— Włożyłem go do kieszeni — mruknął z triumfem — żeby mieć wiarygodny pretekst. — Ukłonił się ponownie. — Dobranoc, señora.

Pani Gould zaczęła przechadzać się po korytarzu z dala od pokoju swego męża. Przeznaczenie kopalni San Tomé zwaliło się ciężko na jej serce. Zaczęła go się lękać już od dawna. Kiedyś było ideą. Śledziła z niedowierzaniem, jak zamieniało się w fetysz, a teraz ten fetysz stał się potwornym i miażdżącym brzemieniem. Zdawało się jej, jak gdyby natchnienie jej lat dziewczęcych pierzchło z jej serca i zamieniło się w mur ze srebrnych cegieł, który w milczeniu zbudowały złe duchy między nią a jej mężem. Zamieszkał sam w warowni z drogocennego kruszcu, pozostawiając ją samą za tym murem z jej szkołą, szpitalem, z chorymi matkami i niedołężnymi starcami, tymi nic nieznaczącymi pozostałościami pierwotnego natchnienia.

— Biedni ludzie! — szepnęła do siebie.

Z dołu doleciał głos Martina Decouda, który odezwał się głośno na patio:

— Basilio, znalazłem wachlarz doñii Antonii! Mam go, widzisz?

Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Rozdział VII

W skład tego, co Decoud nazywał swym zdrowym materializmem, wchodziła również niewiara w możliwość przyjaźni między kobietą a mężczyzną.

Jedyny wyjątek, który uznawał, potwierdzał jego zdaniem tę bezwzględną regułę. Przyjaźń była możliwa między bratem a siostrą, o ile przez przyjaźń rozumiało się, podobnie jak w stosunku do innych ludzi, swobodną otwartość myśli i uczuć. Była to nieskrępowana i konieczna szczerość, z jaką najbardziej wewnętrzne życie jednej istoty ludzkiej dąży do oddziałania na głębokie przywiązanie drugiej, podobnej istoty.

Ulubiona siostra, ładny, nieco samowolny i rezolutny aniołek, który rządził swym ojcem i matką we frontowym mieszkaniu bardzo wytwornej paryskiej kamienicy, była odbiorczynią zwierzeń Martina Decouda, powiernicą jego myśli, czynów, zamysłów, wątpliwości, nawet pośliźnięć...

„Przygotuj nasze kółko paryskie na narodziny nowej republiki południowoamerykańskiej. Jedna mniej, czy jedna więcej, cóż to za różnica? Przychodzą one na świat jak złowrogie kwiaty, pleniące się na podścielisku przegniłych instytucji. Ale zawiązek tej, o której mówię, począł się w głowie twego brata, co powinno jej zapewnić twą życzliwą przychylność. Piszę do ciebie przy jednej świeczce w czymś w rodzaju hoteliku w pobliżu portu, prowadzonym przez pewnego Włocha, niejakiego Violę, protegowanego przez pani Gould. Zbudował go podobno, o ile mi wiadomo, pewien conquistador, który przed trzystu laty zajmował się połowem pereł. Teraz spowija go głęboka cisza. Cisza zalega także równinę między miastem a portem. Jest na niej cicho, ale nie tak ciemno jak w tym domu, gdyż placówki robotników włoskich, strzegących kolei, porozpalały małe ogniska wzdłuż toru.

Wczoraj nie było tu tak cicho. Mieliśmy groźne rozruchy, nagły bunt ludności, który udało się ostatecznie uśmierzyć dopiero dziś po południu. Miał on bez wątpienia na celu grabież, której zapobieżono, o czym już wiesz zapewne z kablogramu wysłanego przez San Francisco i Nowy Jork ubiegłego wieczora, kiedy kable były jeszcze czynne. Musiałaś już czytać także o tym, iż energiczna postawa Europejczyków pracujących przy budowie kolei ocaliła miasto od zniszczenia. Możesz tej wiadomości wierzyć. Sam redagowałem ten kablogram. Nie mamy tu korespondentów Agencji Reutera. Strzelałem również do tłumu z okien klubu wraz z innymi młodszymi panami z towarzystwa. Trzeba było przez Calle de la Constitution utorować drogę kobietom i dzieciom, które schroniły się na pokład kilku lichtug, stojących teraz w porcie. Było to wczoraj. Z kablogramu dowiedziałeś się niewątpliwie i o tym szczególe, iż zaginiony prezydent Ribiera, który znikł po bitwie pod Santa Marta, dzięki osobliwemu zbiegowi okoliczności, co wydaje się po prostu nieprawdopodobne, dotarł do Sulaco i jadąc na kulawym mule, dostał się w odmęt walki ulicznej. Okazało się, iż uciekał przez góry w towarzystwie pewnego mulnika, niejakiego Bonifacia, i z obawy przed Monterem wpadł w ramiona rozwścieczonego motłochu.

Capataz de cargadores, ten włoski marynarz, o którym w mych listach już wspomniałem, ocalił go od haniebnej śmierci. Ten człowiek z jakąś dziwną zdolnością umie zawsze znaleźć się tam, gdzie jest coś niezwykłego do zrobienia.

O czwartej rano był u mnie w redakcji »Porvenir«, dokąd wstąpił tak wcześnie, by mnie ostrzec przed zbliżającymi się rozruchami i zapewnić, iż wraz ze swymi cargadorami stanie po stronie ładu. Gdy dzień zaświtał, wyglądaliśmy obaj przez okna na tłumy piesze i konne, które zalegały plaza i rzucały kamieniami w okna Intendencji. Nostromo (gdyż tak go tutaj nazywają) pokazywał mi swych cargadorów rozsianych wśród tłuszczy.

Słońce ukazuje się późno w Sulaco, gdyż musi najpierw wznieść się ponad góry. W świetle poranka, jaśniejszym od brzasku, Nostromo dostrzegł po drugiej stronie rozległej plaza, u wylotu jednej z ulic obok katedry, jakiegoś jeźdźca osaczonego przez gromadę wyjących leperos. Zaraz rzekł do mnie: »To ktoś obcy. Czego oni chcą od niego?«. Wyjął srebrny gwizdek, którego zwykł używać w porcie (ten człowiek nie raczy widocznie używać kruszców mniej cennych od srebra), i gwizdnął dwa razy, co było zapewne umówionym znakiem dla jego cargadorów. Uczyniwszy to, wybiegł niezwłocznie, a oni skupili się dokoła niego. Wybiegłem również, lecz za późno, by zdążyć za nimi i pomóc w oswobodzeniu nieznajomego, którego wierzchowiec zwalił się na ziemię. Rzucono się od razu na mnie jako na znienawidzonego arystokratę i miałem szczęście, że udało mi się dotrzeć do klubu, gdzie don Jaime Berges (pamiętasz zapewne, iż bywał u nas w Paryżu przed jakimiś trzema laty) wcisnął mi w rękę strzelbę myśliwską. Strzelano już z okien. Na rozłożonych stolikach do kart leżały małe kupki naboi. Pamiętam kilka przewróconych krzeseł i parę butelek toczących się wśród rozsypanych kart, które spadły, gdy caballeros zerwali się od stolików, by wszcząć ogień do motłochu. Większość młodzieży spędziła tę noc w klubie, przypuszczając, iż dojdzie do rozruchów. W dwu kandelabrach, które stały na konsolach, dopalały się świece. Gdy wszedłem, wielka żelazna mutra, skradziona prawdopodobnie z warsztatów kolejowych, wpadła z ulicy do sali i roztrzaskała duże lustro zawieszone na ścianie. Zauważyłem również, iż jeden ze służących klubowych leżał w kącie, mając ręce i nogi związane sznurami od portier. Majaczy mi się coś, iż don Jaime oświadczył mi pośpiesznie, że tego draba przyłapano, gdy zaprawiał trucizną potrawy, które miano podać do stołu. Pamiętam jednak dokładnie, że wrzeszczał bez przestanku, błagając o litość, ale do tego stopnia nie zwracano na niego uwagi, iż nikt nie zadał sobie trudu, by zatkać mu usta. Wrzask jego był tak nieprzyjemny, iż omal nie uczyniłem tego sam. Ale nie można było marnować czasu na takie drobnostki. Stanąłem przy jednym z okien i zacząłem strzelać.

Dopiero pod wieczór dowiedziałem się, kim był ów nieznajomy, którego Nostromo przy pomocy swych cargadorów oraz kilku robotników włoskich ocalił z rąk pijanej hołoty. Ten człowiek okazuje szczególne zdolności, gdy trzeba dokonać czegoś, co przemawia do wyobraźni. Powiedziałem mu to później, gdyśmy się spotkali po przywróceniu jakiego takiego ładu w mieście, zaś odpowiedź jego zdziwiła mnie nieco. Powiedział ponuro: »I co z tego mam, señor?«. Później zaświtało mi w głowie, iż próżność tego człowieka zapewne szuka zaspokojenia w pochlebstwach pospólstwa i zaufaniu przełożonych”.

Decoud zatrzymał się, by zapalić papierosa, po czym, nie podnosząc głowy, wydmuchnął kłąb dymu, który zdawał się pełzać po papierze. Wziął znowu ołówek w rękę.

„Było to ubiegłego wieczora na plaza. Siedział na stopniach katedry z rękoma opuszczonymi między kolana, dzierżąc lejce swej słynnej siwej klaczy. Przez cały dzień dowodził świetnie swym zastępem cargadorów. Wydawał się znużony. Nie wiem, jak wyglądałem. Prawdopodobnie byłem bardzo brudny. Ale zdaje mi się, że musiałem przy tym wyglądać na człowieka uradowanego. Odkąd zbiegłemu prezydentowi udało się przedostać na pokład »Minerwy«, powodzenie odwróciło się przeciw motłochowi. Wyparty z portu i głównych ulic miejskich, musiał pierzchać do swych kryjówek w ruinach. Trzeba ci wiedzieć, iż te rozruchy, które zrazu niewątpliwie miały na celu tylko opanowanie srebra z kopalni San Tomé złożonego w piwnicach Urzędu Celnego (poza ogólną grabieżą przez ricos), nabrały zabarwienia politycznego, gdy dwu posłów do Zgromadzenia Prowincjonalnego z Bolsonu stanęło na ich czele. Señores Gamacho i Fuentes uczynili to, co prawda, dopiero pod wieczór, gdy motłoch, zawiedziony w swych nadziejach łupu, stłoczył się w wąskich ulicach i zaczął wrzeszczeć: »Viva la Libertad!201 Precz z feudalizmem!« (Chciałbym wiedzieć, jak oni wyobrażają sobie ten feudalizm). »Precz z Gotami i paralitykami!« Przypuszczam, iż señores Gamacho i Fuentes wiedzą, co czynią. To sprytni ludzie. W Zgromadzeniu chcieli uchodzić za umiarkowanych i sprzeciwiali się wszelkim energicznym zarządzeniom z filantropijną wyrozumiałością. Gdy zaczęto przebąkiwać o zwycięstwie Montera, zaczęli okazywać subtelną zmianę w swym wyrozumiałym usposobieniu i dogryzać biednemu don Juste’owi Lopezowi z taką bezczelnością, iż nie pozostawało mu nic innego, jak gładzić w zmieszaniu swą brodę i potrząsać prezydialnym dzwonkiem. Kiedy zaś już nie było ani cienia wątpliwości, iż sprawa ribierzystów poniosła klęskę, przedzierzgnęli się w zapamiętałych liberałów i działając zawsze razem niby dwaj bracia syjamscy, wysunęli się ostatecznie na czoło rozruchów pod hasłem zasad monterystowskich.

Najnowszy ich czyn polega na tym, iż dzisiejszego wieczora zawiązali komitet monterystowski, który obraduje, o ile mi wiadomo, w posadzie pewnego byłego toreadora meksykańskiego. Jest on wielkim politykiem, ale nazwiska jego zapomniałem. Z tej swojej siedziby wystosowali do nas, do Gotów i paralityków z klubu »Amarilla« (gdzie znajduje się nasz komitet), odezwę, w której proponują, abyśmy nawiązali z nimi rokowania co do doraźnego zawieszenia broni, gdyż — jak bezczelnie się wyrażają — nie godzi się, żeby dostojną sprawę wolności »miały zbezcześcić zbrodnicze porywy samolubstwa konserwatywnego«. Kiedy wychodziłem, by usiąść wraz z Nostromem na stopniach katedry, klub rozprawiał gorąco nad odpowiedzią na to pismo w głównej sali, usianej łuskami nabojów, odłamkami szkła, lichtarzami oraz innymi szczątkami zbroczonymi krwią. Ale wszystko to jest niedorzecznością. Nikt w świecie nie ma rzeczywistej władzy prócz inżynierów kolejowych, którzy obsadzili swymi ludźmi opustoszałe domy, nabyte wcześniej przez Towarzystwo Kolejowe celem utworzenia miejskiego dworca, po jednej stronie plaza, oraz Nostroma, którego cargadores ułożyli się do snu pokotem pod arkadami wzdłuż frontowych okien sklepu Anzaniego. Na plaza paliły się złocone meble, wyrzucone ze salonów Intendencji, a ogromny płomień buchał wprost na posąg Karola IV. U jego podnóża leżały zwłoki jakiegoś człowieka; ramiona miał szeroko rozrzucone, a twarz zakrytą sombrerem — ktoś wyświadczył mu widocznie tę przyjacielską przysługę. Łuna płomieni sięgała listowia pierwszych drzew alamedy i pląsała u wylotu pobliskiego zaułka, zawalonego wozami i martwymi wołami. Jakiś otulony w płaszcz lepero siedział na jednym z zewłoków i palił papierosa. Było to, rozumiesz, zawieszenie broni. Na plaza jedyną żywą prócz nas istotą był jakiś cargador, który z długim, nagim nożem w ręce przechadzał się przed arkadami, czuwając nad bezpieczeństwem swych uśpionych towarzyszy. Jedynym poza tym oświetlonym miejscem wśród mroków miejskich były jaśniejące okna klubu na rogu ulicy”.

Nakreśliwszy te słowa, don Martin Decoud, egzotyczny dandys202 z bulwarów paryskich, powstał i zaczął przechadzać się po posypanej piaskiem podłodze kawiarni, która zajmowała jeden kraniec Gospody pod Zjednoczoną Italią, będącej własnością Giorgia Violi, dawnego towarzysza Garibaldiego. W nikłym blasku jedynej świeczki jaskrawo zabarwiona litografia wiernego bohatera zdawała się spoglądać chmurnie na człowieka, który wierzył tylko w prawdę swych własnych uczuć. Wyjrzawszy z okna, Decoud zetknął się z tak nieprzeniknioną ciemnością, iż nie był zdolny rozróżnić ani gór, ani miasta, ani budynków w pobliżu portu. Znikąd nie dobiegał najlżejszy dźwięk, jak gdyby przeraźliwe mroki Zatoki Cichej, rozpostarłszy się z toni morskiej na ląd, nie tylko go oślepiły, ale i oniemiły.

Nagle Decoud poczuł, iż podłoga drży mu z lekka pod stopami, a równocześnie posłyszał daleki szczęk żelaza. Daleko w mroku ukazało się jasne, białe światło i powiększało się przy hukach grzmotu. Był to skład wagonów, który zazwyczaj stał na bocznicy w Rincon, a teraz ze względu na bezpieczeństwo wracał do zajezdni. Niczym tajemniczy kłąb ciemności skrywającej się za latarnią lokomotywy, pociąg przemknął z dudniącym łoskotem, mijając kraniec domu, który w odpowiedzi cały zadrżał. I nic nie było dokładniej widać, prócz nagiego po pas Murzyna, który stał w białych spodniach na ostatnim, płaskim wagonie i wywijał nieustannie zapaloną pochodnią, zataczając krąg nagim ramieniem. Decoud stał bez ruchu.

Za nim, na poręczy krzesła, z którego się podniósł, wisiało jego eleganckie paryskie palto z perłowoszarą, jedwabną podszewką. Kiedy jednak odwrócił się, by podejść do stołu, światło świecy padło na jego twarz, posępną i pokiereszowaną. Różowe usta poczerniały

1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 ... 70
Idź do strony:

Darmowe książki «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz