Darmowe ebooki » Powieść » Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad



1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 70
Idź do strony:
mógł przecież wtrącić do więzienia w cabildo196. Dygnitarz ten, przystępny i ludzki służbista, miał zwyczaj zachodzić o zmierzchu z Intendencji do Casa Gould, dokąd udawał się sam, odpowiadając z jednakowo uprzejmą godnością na pozdrowienia możnych i pospólstwa. Tego wieczora podszedł prosto do Charlesa Goulda i syknął mu do ucha, że miałby ochotę wywieźć wikariusza generalnego z Sulaco na jakąś odludną wyspę, na przykład na którąś z Izabel.

— Na tę bezwodną najlepiej, nieprawdaż, don Carlosie? — dodał żartobliwie, lecz z poważną miną. Ten nieobliczalny kapłan, który nie chciał zamieszkać w pałacu biskupim i wolał zawieszać swój dziurawy hamak wśród brudu i pajęczyn zagarniętego przez władze świeckie klasztoru dominikańskiego, uwziął się, by uzyskać bezwarunkową amnestię dla rozbójnika, Hernandeza! I nie dość na tym, wszedł bowiem, jak się zdaje, w porozumienie z tym najzuchwalszym przestępcą, jakiego kiedykolwiek nosiła ta ziemia. Policja z Sulaco wiedziała oczywiście, co się święci. Padre Corbelan porozumiał się z tym lekkomyślnym Włochem, capatazem de cargadores, jedynym do takich zleceń, i wyprawił go z poselstwem. Ojciec Corbelan kształcił się w Rzymie i mówił po włosku. Dowiedziano się, iż tenże capataz bywał nocą w starym klasztorze dominikańskim. Staruszce, która usługiwała wikariuszowi generalnemu, obiło się o uszy nazwisko Hernandeza, zaś ubiegłej soboty widziano capataza, jak cwałem wyjeżdżał z miasta. Nie było go przez dwa dni. Policja mogła rzecz jasna podążyć tropem Włocha, ale obawiała się cargadores, ludzi bardzo burzliwych, którzy mogli wywołać rozruchy. W obecnych czasach niełatwo jest rządzić w Sulaco. Zaczęły napływać tu szumowiny, zwabione pieniędzmi w kieszeniach robotników kolejowych. Przemówienia ojca Corbelana wywołują wrzenie wśród ludności. I urzędnik naczelny zaczął tłumaczyć Charlesowi Gouldowi, iż odkąd prowincja jest ogołocona z wojska, w razie wybuchu bezprawia władze nie wiedziałyby, co począć.

Po czym, zasępiwszy się, usiadł w fotelu, paląc długie, cienkie cygaro i pochylając się od czasu do czasu, by zamienić kilka słów z don Josém, który siedział opodal. Udawał, że nie zauważył wchodzącego księdza, a kiedy głos ojca Corbelana rozlegał się za jego plecami, wzruszał niecierpliwie ramionami.

Ojciec Corbelan stał przez chwilę nieruchomo, ale z tej jego nieruchomości przemawiała jakaś mściwość, która znamionowała całe jego postępowanie. Posępny żar surowych przekonań nadawał szczególniejszego wyrazu tej czarnej postaci. Ale ta srogość złagodniała, gdy padre, utkwiwszy oczy w Decoudzie, podniósł powoli, znacząco długie, czarne ramię:

— A pan... pan jest zupełnym poganinem — odezwał się przytłumionym, głębokim głosem.

Postąpił krok naprzód i dotknął wskazującym palcem piersi młodzieńca. Decoud, bardzo spokojny, poczuł, iż poprzez portierę tyłem głowy dotyka ściany. Po czym uśmiechnął się, wysuwając brodę.

— Tak jest — potwierdził z lekko znużoną niedbałością człowieka, który przywykł do podobnych wystąpień. — Ale coś mi się zdaje, że ksiądz jeszcze nie zna bóstwa mojej wiary? Łatwiej to poszło z naszym Barriosem!

Kapłan powściągnął gest zniechęcenia.

— Nie wierzy pan w nic — przemówił.

— Nawet w butelkę — dodał Decoud wyzywająco. — Ale nie wierzy w nią także drugi ulubieniec waszej wielebności. Mam na myśli capataza de cargadores. Nie pije. Znajomość mojej natury przynosi zaszczyt przenikliwości księdza dobrodzieja. Ale dlaczego nazywa mnie ksiądz poganinem?

— To prawda — odparł ksiądz — pan jest stokroć gorszy. Nawet cud by pana nie nawrócił.

— Oczywiście, nie wierzę w cuda — rzekł Decoud spokojnie.

Ojciec Corbelan wzruszył powątpiewająco swymi potężnymi ramionami.

— Ot, taki Francuz, bezbożnik, materialista — wypowiadał powoli słowa, jak gdyby ważąc określenia starannej analizy. — Ani to dziecię własnego, ani cudzego kraju — mówił dalej w zadumie.

— Innymi słowy, ledwie zasługujący na miano człowieka — skomentował Decoud z głową opartą o ścianę i oczyma utkwionymi w suficie.

— Ofiara tej bezbożnej epoki — zakończył ojciec Corbelan głębokim, lecz przytłumionym głosem.

— Ale poniekąd przydatny jako publicysta. — Decoud zmienił postawę i zaczął mówić z większym ożywieniem. — Ale czy czytała wasza wielebność ostatni numer „Porveniru”? Zapewniam, iż nie różni się niczym od poprzednich. Co do ogólnej linii politycznej, nadal nazywa Montera gran’ bestia i piętnuje jego brata, guerillera, jako lokaja i szpiega. Czyż może być coś dosadniejszego? Jeśli chodzi o sprawy lokalne, zwraca się z wezwaniem do władz prowincjonalnych, aby wcieliły do armii narodowej bandę rozbójnika Hernandeza, który, jak się zdaje, cieszy się opieką Kościoła, a przynajmniej wikariusza generalnego. Nic rozsądniejszego.

Ksiądz skinął i obrócił się na szerokich obcasach swych tępo zakończonych trzewików, opatrzonych wielkimi, stalowymi sprzączkami. Założywszy znów ręce w tył, zaczął się przechadzać, stawiając mocno nogi. Kiedy się obracał, poły jego sutanny zawijały się lekko od nagłości jego ruchów.

Wielki salon powoli się opróżniał. Gdy jéfé politico powstał, by również odejść, wszyscy jeszcze obecni podnieśli się ze swych miejsc na znak szacunku, a don José Avellanos zatrzymał swój rozbujany fotel. Ale dobrotliwy dostojnik poprosił gestem, by się nie ruszali, pożegnał skinieniem ręki Charlesa Goulda i wymknął się chyłkiem.

Wśród względnej ciszy salonu skrzeczące „monsieur l’administrateur” chuderlawego, zarośniętego Francuza rozlegało się z przeraźliwą nienaturalnością. Wysłannik syndykatu kapitalistycznego nie opamiętał się jeszcze ze swego entuzjazmu.

— Miedź wartości dziesięciu milionów dolarów w perspektywie, monsieur l’administrateur! Dziesięć milionów w perspektywie! I będzie kolej, kolej! Nie uwierzą mojemu raportowi. C’est trop beau!197 — I wśród kiwających poważnie głów popadł w stan skrzeczącej ekstazy, mając naprzeciw niewzruszenie spokojną sylwetkę Charlesa Goulda.

A ksiądz przechadzał się dalej, zawijając połami swej sutanny przy każdym obrocie. Decoud mruknął do niego ironicznie:

— Ci panowie mówią o swych bogach.

Ojciec Corbelan przystanął na chwilę, spojrzał twardo na publicystę z Sulaco, wzruszył lekko ramionami i podjął znowu swą wędrówkę z zaciekłością niestrudzonego piechura.

Europejczycy otaczający kręgiem Charlesa Goulda zaczęli odłączać się od koła jeden po drugim, aż w końcu administrator wielkiej kopalni srebra ukazał się w całej okazałości swej szczupłej postaci, pozostawiony przez odpływ swych gości na wielkim spłachciu dywanu, który niby barwna ławica kwiatów i arabesek roztaczał się pod jego brązowymi butami.

Ojciec Corbelan zbliżył się do fotelu na biegunach, w którym siedział don José Avellanos.

— Chodź, bracie — odezwał się dobrotliwą szorstkością i odcieniem niecierpliwej ulgi, jakiej zwykło się doznawać pod koniec najzupełniej zbytecznej ceremonii. — A la casa! A la casa! Tu już powiedziano wszystko, co można było powiedzieć. Chodźmy teraz myśleć i modlić się o łaskę niebios.

Podniósł swe czarne oczy w górę. Obok tego wątłego dyplomaty, który był duszą i życiem swego stronnictwa, wydawał się olbrzymem z ogniem fanatyzmu w źrenicach. Ale głos tego stronnictwa, a raczej jego trąba, „syn Decouda” z Paryża, który dla pięknych oczu Antonii został dziennikarzem, wiedział, że tak nie było, że był on tylko gorliwym księdzem opętanym przez jedną ideę, istnym postrachem dla kobiet, przeklinanym przez mężczyzn z ludu. Martin Decoud, dyletant życiowy, wyobrażał sobie, iż dozna rozkoszy artystycznej, śledząc malowniczą krańcowość opętania, w jakie uczciwość, a nawet świątobliwość przekonań może wtrącić jednostkę ludzką. „To coś jak obłęd. Musi nim być, gdyż dąży do własnego unicestwienia” — nieraz powtarzał sobie Decoud. Zdawało się mu, że każde przekonanie, gdy tylko wyjdzie ze stanu bierności, przeistacza się w szaleństwo, którym bogowie karzą ofiary swego gniewu. Rozkoszował się cierpkim urokiem tego przykładu z lubością znawcy, który obrał sobie pewną dziedzinę sztuki. Obaj ci ludzie lgnęli do siebie, jak gdyby czuli w pewnej mierze, iż zarówno niepowściągliwość przekonań, jak rozpętanie sceptycyzmu mogą zaprowadzić człowieka na bezdroża w działalności politycznej.

Don José był posłuszny dotknięciu wielkiej, owłosionej ręki. Decoud podążył za nimi. W obszernym, pustym salonie, pełnym niebieskawego dymu tytoniowego, pozostał jeszcze jeden tylko gość, o wielkich oczach, okrągłych policzkach i obwisłych wąsach. Był to handlarz skór z Esmeraldy, który przedostał się lądem do Sulaco, jadąc konno z kilkoma peonami wzdłuż wybrzeża. Był ogromnie przejęty swą podróżą, którą podjął, by zobaczyć się z señorem administradorem i prosić go o poparcie dla swego przedsiębiorstwa eksportu skór. Miał nadzieję znacznie je powiększyć, gdy tylko kraj się uspokoi. A zanosi się na to, że się uspokoi, powtórzył kilka razy, pospolitując jakimś dziwacznym, niespokojnym skomleniem dźwięczność hiszpańskiego języka, którym paplał śpiesznie, jak gdyby to był jakiś służalczy żargon. Porządny kupiec może teraz robić interesy w tym kraju, a nawet spokojnie myśleć o ich powiększeniu. Czyżby nie? Wyglądał, jakby błagał Charlesa Goulda, by potwierdził jego słowa, by mruknął coś na pociechę lub bodaj skinął głową.

Nie doczekał się niczego. Jego zaniepokojenie wzrastało. Łypał od czasu do czasu oczyma, po czym zmuszony do poniechania tematu, zaczął uskarżać się na niebezpieczeństwa swojej podróży. Bezczelny Hernandez, opuściwszy swe zwykłe kryjówki, przekroczył podmiejskie Campo i zaczajał się, jak utrzymywano, w wąwozach wzdłuż wybrzeża. Nie dalej jak wczoraj handlarz skór i jego towarzysze widzieli, jak zaledwie o parę godzin drogi od Sulaco na gościńcu zatrzymało się jakichś podejrzanych trzech ludzi, a ich konie miały łby zwrócone do siebie. Dwóch z nich odjechało natychmiast cwałem i przepadli w płytkim jarze, który odchodził na lewo.

— Zatrzymaliśmy się — opowiadał dalej kupiec z Esmeraldy — a ja starałem się ukryć za krzakami. Żaden z moich mozos nie chciał się ruszyć, by dowiedzieć się, co się święci, a ten trzeci jeździec wyglądał, jakby czekał, żebyśmy podjechali bliżej. Nie było rady. Już nas zobaczył. Ruszyliśmy więc powoli naprzód, drżąc na całym ciele. Pozwolił nam przejechać obok siebie, siedział na siwym koniu, z wciśniętym na oczy kapeluszem, nie pozdrawiając nas ani słowem. Ale zaraz potem usłyszeliśmy, iż pędzi za nami cwałem. Obróciliśmy konie ku niemu, ale wcale go to nie wystraszyło. Przypadł jak wicher i szturchnąwszy mnie w nogę końcem buta, poprosił o cygaro z uśmiechem, od którego krew zastygła mi w żyłach. Wydawało się, że jest bez broni, ale gdy sięgnął w tył ręką po zapałki, ujrzałem olbrzymi rewolwer u jego pasa. Struchlałem. Miał takie niesamowite wąsy, don Carlosie, a ponieważ nie powiedział nam, że możemy jechać dalej, więc nie śmieliśmy ruszyć się z miejsca. W końcu, puszczając dym z mego cygara przez nos, odezwał się: „Señor, byłoby może lepiej dla was, gdybym pojechał za wami. Ale jesteście już niedaleko od Sulaco. Jedźcie z Bogiem”. Co pan by zrobił? Ruszyliśmy. Niepodobna było mu się opierać. To mógł być sam Hernandez, chociaż mój służący, który nieraz jeździł do Sulaco morzem, zapewniał, iż poznał go i wie na pewno, że jest to capataz cargadorów portowych. Później, już wieczorem, widziałem tego samego człowieka na rogu plaza, jak rozmawiał z jakąś morenitą, która stała przy jego strzemieniu i trzymała rękę na grzywie siwka.

— Zapewniam pana, señor Hirsch — mruknął Charles Gould — że tym razem nie był pan narażony na żadne niebezpieczeństwo.

— Być może, señor, chociaż jeszcze się trzęsę. Wygląda na bardzo okrutnego człowieka. I co to znaczy, żeby urzędnik Towarzystwa Żeglugi Parowej rozmawiał z salteadores — bo tamci drudzy jeźdźcy to byli salteadores — na odludnym miejscu i sam zachowywał się jak rozbójnik. Cygaro to nic, ale kto by mu zabronił zażądać ode mnie sakiewki?

— Nie, nie, señor Hirsch — rzekł Charles Gould, odwracając z niejakim roztargnieniem oczy od okrągłej twarzy z haczykowatym nosem, po której błąkał się jeszcze wyraz dziecinnego niemal wyrzutu. — Jeżeli pan istotnie spotkał capataza de cargadores, a to nie ulega wątpliwości, to był pan najzupełniej bezpieczny.

— Dziękuję panu. Pan jest bardzo dobry. Ale ten człowiek ma okrutny wygląd. Zażądał ode mnie cygara, jakbyśmy się znali od dawna. A gdybym nie miał cygara przy sobie, to co by się stało? Dreszcz mnie jeszcze przechodzi. Co on ma w tym za interes, że rozmawia z rozbójnikiem na odludnym miejscu?

Ale Charles Gould, widocznie zajęty jakąś myślą, nie rzekł na to nic, nie uczynił nawet znaku. Nieprzeniknioność tego przedstawiciela koncesji Gouldów miała swe zewnętrzne odcienie. Niemota jest tylko fatalną ułomnością, ale król Sulaco dostatecznie władał słowem, aby otoczyć się tajemniczym urokiem milczącej potęgi. Milczenie jego, poparte w razie potrzeby siłą wysłowienia, posiadało w swych odcieniach tyle znaczeń, ile ich zawrzeć mogą słowa, oznaczające zgodę, wątpienie, przeczenie lub bodaj zwykły komentarz. Jedne zdawały się mówić wyraźnie: „zastanów się nad tym”, inne dawały niedwuznacznie do zrozumienia: „dobrze, dalej”. Proste, ciche: „rozumiem”, poparte twierdzącym skinieniem na zakończenie cierpliwego półgodzinnego posłuchania, równało się zawarciu ustnej umowy, której ludzie nawykli ufać bezwzględnie, skoro stała za nią kopalnia San Tomé, która jako ośrodek materialnych interesów była tak potężna, iż nie zależała od niczyjej dobrej woli na całym obszarze Zachodniej Prowincji, mianowicie od takiej dobrej woli, której by nie mogła kupić za pieniądze. Ale dla krzywonosego człowieczka z Esmeraldy, który myślał tylko o wywozie skór, milczenie Charlesa Goulda było zwiastunem niepowodzenia. Widocznie nie był to czas sprzyjający rozwojowi kupieckich interesów. Przemknęło mu przez głowę przekleństwo, obejmujące cały ten kraj wraz z jego mieszkańcami, bez względu na to, czy stali po stronie Ribiery czy Montera; jego niemy gniew zaczął wzbierać łzami na myśl o niezliczonych skórach wołowych, które zmarnują się na sennych obszarach Campo, gdzie wśród zakola widnokręgu sterczą samotne palmy niby okręty na morzu, znacząc się nieruchomością swych potężnych sylwetek, podobnych do wysp okrytych listowiem, nad pierzchliwością rozfalowanych traw. Tam gniły skóry bez niczyjej korzyści, gniły, porzucone przez ludzi, którzy poszli czynić zadość pilnym koniecznościom rewolucji politycznych. Praktyczna, kupiecka dusza señora Hirscha wzdrygała się przed tymi szaleństwami, gdy pełen szacunku,

1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 70
Idź do strony:

Darmowe książki «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz