Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖
Akcja tej obszernej powieści Conrada toczy się w drugiej połowie XIX wieku w portowym mieście Sulaco, stolicy Zachodniej Prowincji fikcyjnej Republiki Costaguana w Ameryce Południowej. Nostromo, młody genueński marynarz, pracuje w Sulaco jako nadzorca robotników portowych. Człowiek, na którym zawsze można polegać, dumny, nieustraszony i żądny sławy, cieszy się szacunkiem zarówno biednych, jak i bogatych. Mimo że autor uczynił go tytułowym bohaterem, książka nie jest jedynie, ani nawet głównie historią o nim i jego niebywałym wyczynie. Conrad nakreśla wielobarwny obraz społeczności Sulaco w niestabilnym młodym państwie, przeżartym korupcją, wstrząsanym przewrotami i rewolucjami, prowadzonymi w imię dobra ludu, a kończącymi się zamianą jednego tyrana na innego.
Autor wykorzystuje w tym celu specyficzny, filmowy sposób narracji. Odrzuca prostą, liniową metodę opowiadania, skupia uwagę na jednej postaci, jej działaniach, myślach i uczuciach, by po pewnym czasie podążyć za inną, przełącza czasy, wykorzystuje retrospekcje i zapowiedzi przyszłych wydarzeń.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nostromo - Joseph Conrad (biblioteka online darmowa .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Pozwolił jej dryfować z żaglem skierowanym ku tyłowi masztu. Wewnątrz było sporo już wody. Pozwolił łodzi zbliżyć się do wejścia do portu, po czym, wypuściwszy ster z dłoni, przykucnął i zaczął obluzowywać czop. Wystarczyło było go wyjąć, a lichtuga zaraz napełniłaby się wodą, zaś mały żelazny balast, w który zaopatrzona była każda lichtuga, pociągnąłby ją na dno. Gdy znowu się podniósł, szum fal wokół Hermozy zdawał się dolatywać z daleka i niemal już ucichł. Mógł już rozróżnić zarys wybrzeża u wejścia do portu. Porywał się na czyn rozpaczliwy, ale był dobrym pływakiem. Jedna mila była dla niego niczym, a znał dogodne miejsce do wylądowania, poniżej wałów starego, opuszczonego fortu. Z dziwną natarczywością narzuciła się mu myśl, że fort będzie odpowiednim miejscem i że będzie można w nim przespać cały dzień po tylu bezsennych nocach.
Jednym uderzeniem steru, który w tym celu zdjął z zawiasów, wybił czop, ale nie zadał sobie trudu, by spuścić żagiel. Poczuł, że woda kłębi mu się mocno dokoła nóg, zanim skoczył do relingu. W samej koszuli i spodniach stał tam i czekał, nieruchomy i wyprostowany. Kiedy zaś statek zaczął zagłębiać się pod nim, rzucił się naprzód dalekim skokiem, wpadając w morze z potężnym pluskiem.
Natychmiast odwrócił głowę. W mgławym brzasku, który świtał zza gór, dostrzegł na gładkiej powierzchni wody górny kraniec żagla, ciemny, mokry trójkąt płótna, unoszony przez fale. Widział, jak zniknął, jakby wciągnięty w głąb, i podążył wpław w stronę wybrzeża.
Gdy tylko lichtuga odbiła od brzegu i zniknęła w ciemnościach przystani, Europejczycy z Sulaco rozeszli się, by przygotować się na przyjęcie regime’u monterystowskiego, który nadciągał ku miastu i od gór, i od morza.
Odrobina trudu, jaką zadali sobie przy ładowaniu srebra, była ich ostatnią umówioną czynnością. Stanowiła ona zakończenie trzydniowego okresu pełnego niebezpieczeństw, podczas którego, jak głosiły dzienniki europejskie, ich energia ocaliła miasto od klęsk wywołanych zaburzeniami ulicznymi. U skraju pomostu kapitan Mitchell pożegnał ich życzeniem dobrej nocy i powrócił na ląd. Miał zamiar przechadzać się po drewnianym pomoście nabrzeża aż do chwili, kiedy nadpłynie statek z Esmeraldy. Inżynierowie ze sztabu kolejowego zabrali swych włoskich i baskijskich robotników i odprowadzili ich do zabudowań kolejowych, pozostawiając otwarty na cztery wiatry gmach Urzędu Celnego, którego broniono tak dzielnie pierwszego dnia rozruchów. Podwładni ich sprawowali się mężnie i wiernie podczas słynnych „trzech dni” w Sulaco. Ich wierność i męstwo przejawiły się w znacznej mierze raczej w obronie własnej niż w służbie interesów materialnych, którym poświęcił się Charles Gould. Wśród okrzyków, które rozlegały się z ust motłochu, bodaj najgłośniej huczała groźba zwiastująca śmierć cudzoziemcom. Było to, zaiste, nader pomyślną okolicznością dla Sulaco, iż stosunki między tymi przywiezionymi zza morza robotnikami a ludnością miejscową od samego początku były jednako złe.
Doktor Monygham, zmierzając w stronę drzwi kuchni Violów, przyglądał się temu odwrotowi, który oznaczał koniec współudziału cudzoziemskiego, był wycofaniem armii postępu materialnego z pobojowiska rewolucji costaguańskiej.
Od pochodni z drzewa świętojańskiego, niesionych na skrajach tego pochodu, dolatywał do jego nozdrzy przenikliwy zapach. Poświata pląsająca po frontowej ścianie domu wprawiała w drganie czarne głoski napisu „Albergo d’Italia Una”, rozwleczone na całej długości ściany. Oczy doktora Monyghama mrużyły się od ostrego blasku. Kilku młodych ludzi, przeważnie smukłych i dorodnych, przewodniczyło temu tłumowi ciemnobrązowych twarzy, nad którymi migotały pochylone lufy karabinów. Mijając, pozdrawiali go poufałym skinieniem głowy. Doktor był powszechnie znany. Niektórzy z nich zapytywali ze zdziwieniem, co tu robi. Po czym kroczyli dalej na skrzydłach swego robotniczego zastępu, podążając za linią kolejową.
— Wycofuje pan swych ludzi z portu? — zagadnął doktor, zwracając się do naczelnego inżyniera, który towarzyszył Charlesowi Gouldowi w drodze powrotnej do miasta i szedł obok konia, trzymając rękę na łęku siodła. Zatrzymali się tuż przed otwartymi drzwiami, by nie zastępować drogi robotnikom.
— Niezwłocznie. Nie jesteśmy stronnictwem politycznym — odparł inżynier znacząco. — I nie chcielibyśmy stwarzać pozorów, które by upoważniały nowych naszych władców do zaczepienia kolei. Pan nic nie ma przeciwko temu, panie Gould?
— Najzupełniej — odezwał się obojętny głos Charlesa Goulda dochodzący z wysoka, spoza obrębu mgławego równoległoboku światła, które przez otwarte drzwi padało na drogę.
Jedyną troską naczelnego inżyniera było uniknąć starcia zarówno z Sotillem, którego oczekiwano z jednej strony, jak z Pedrem Monterem, który nadciągał z drugiej. Sulaco było dla niego stacją kolejową, węzłem, warsztatem, wielkim nagromadzeniem zapasów. Kolej broniła swej własności przeciwko motłochowi, ale politycznie była neutralna. Był dzielnym człowiekiem, lecz ten duch neutralności kazał mu nawiązać rokowania o rozejm z samozwańczymi przywódcami stronnictwa ludowego, posłami Fuentesem i Gamacho. Jeszcze kule latały w powietrzu, kiedy szedł przez plaza z tym poselstwem, powiewając nad głową białą serwetą, należącą do bielizny stołowej klubu „Amarilla”.
Był wielce dumny z tego swojego dzieła; a ponieważ przyszło mu na myśl, iż doktor, zajęty całymi dniami przy rannych na patio Casa Gould, nie miał czasu rozpytywać się o nowiny, więc zaczął zwięzłe opowiadanie. Przekazał trybunom ludu wiadomości, jakie otrzymał z obozowiska robotniczego o Pedrze Monterze. Zapewnił ich, że brat zwycięskiego generała może przybyć do Sulaco lada chwila. Señor Gamacho nie zawiódł jego oczekiwań i natychmiast przez okno obwieścił tę nowinę motłochowi, który polnymi drogami ruszył ławą w stronę Rincon. Obaj posłowie pożegnali go przyjacielskim uściskiem dłoni i wsiadłszy na konie, popędzili cwałem na spotkanie wielkiego człowieka.
— Zamydliłem im nieco oczy — przyznawał się naczelny inżynier — bo chociażby gnał bez wytchnienia, to nie będzie tu wcześniej niż jutro rano. Ale osiągnąłem swój cel. Zapewniłem kilka godzin spokoju pokonanemu stronnictwu. Nie wspomniałem im jednak ani słówkiem o Sotillu z obawy, żeby znowu nie zachciało się im opanować portu, co mogliby uczynić bądź to żeby go powitać, bądź też żeby mu się opierać — bo nie można wiedzieć, co nastąpi. Było tam srebro Goulda, a od tego srebra zależą resztki naszych nadziei. Przy tym wyszłaby zapewne na jaw ucieczka Decouda. Zdaje mi się, iż kolej przysłużyła się nieźle swym przyjaciołom, nie kompromitując się beznadziejnie. Teraz oba stronnictwa trzeba pozostawić im samym.
— Costaguana dla Costaguańczyków — wtrącił doktor ironicznie. — To piękny kraj i zaiste piękny plon nienawiści, mściwości, zbrodni i grabieży wypielęgnowali jego synowie.
— Jestem jednym z nich — zabrzmiał spokojny głos Charlesa Goulda — i muszę odjechać, żeby się zastanowić nad plonem własnych kłopotów. Czy moja żona pojechała wprost do domu, doktorze?
— Tak. Po tej stronie było całkiem spokojnie. Pani Gould zabrała ze sobą obie dziewczynki.
Charles Gould odjechał, a naczelny inżynier wszedł za doktorem do wnętrza.
— Ten człowiek to wcielenie spokoju — rzekł z uznaniem, siadając na ławie i wyciągając ku drzwiom swe kształtne nogi w pończochach do jazdy na rowerze. — Musi być ogromnie pewny siebie.
— Jeżeli pewny jest tylko siebie, to nie jest pewny niczego — rzekł doktor, zasiadłszy znów na końcu stołu. Na jednej dłoni wspierał policzek, a drugą podtrzymywał swój łokieć. — To ostatnia rzecz, której powinno się być pewnym.
Jarzący się mdłym światłem knot wypalonej do połowy świecy oświetlał od dołu jego pochylone oblicze, którego wyraz, spotęgowany bruzdami blizn na policzkach, miał coś jakby nienaturalnego, zastanawiał nasileniem pełnej wyrzutów goryczy. Siedząc w tej postawie, zdawał się rozmyślać nad jakimiś posępnymi rzeczami. Naczelny inżynier popatrzył na niego długo, zanim zaprzeczył:
— Nie sądzę, żeby tak było. Zapatruję się inaczej. Chociaż...
Był człowiekiem rozumnym, ale nie zdołał całkiem ukryć swej pogardy dla tego rodzaju paradoksu; bo też Europejczycy z Sulaco nie lubili doktora Monyghama. Zewnętrzny jego wygląd wyrzutka, którego nie pozbywał się nawet w salonie pani Gould, dawał powód do nieprzychylnych spostrzeżeń. Niepodobna było powątpiewać o jego inteligencji, a ponieważ od dwudziestu z górą lat przebywał w tym kraju, nie było można zbywać lekceważeniem pesymizmu jego poglądów. Jednak jego słuchacze, broniąc instynktownie swej działalności i swych nadziei, składali ten pesymizm na karb jakiejś utajonej ułomności w charakterze tego człowieka. Wiedziano, iż przed wielu laty, gdy był jeszcze zupełnie młody, Guzman Bento mianował go naczelnym lekarzem swej armii. Żaden z Europejczyków, którzy pozostawali wówczas w służbie costaguańskiej, nie był tak bardzo lubiony i ceniony przez srogiego, sędziwego dyktatora.
Jego późniejsze dzieje nie przedstawiały się tak jasno. Gubiły się wśród nieprzeliczonych opowieści o sprzysiężeniach i spiskach przeciwko tyranowi na podobieństwo strumienia, który wsiąknąwszy w jałową smugę piaszczystej okolicy, pojawia następnie pomniejszony, a może nawet zmącony, w jakimś innym miejscu. Doktor nie ukrywał, iż przez długie lata przebywał w najdzikszych pustkowiach republiki, wałęsając się z niemal nieznanymi plemionami indiańskimi po olbrzymich puszczach w głębi kraju, gdzie mają swe źródła wielkie rzeki. Była to jednak bezcelowa wędrówka; nie pisał o niczym, nie zbierał niczego, nie przyniósł żadnej wiedzy z mroku lasów, który przylgnął do jego skołatanej osobowości, plątającej się po Sulaco, dokąd dostał się przypadkiem, jak rozbitek wyrzucony na brzeg morski.
Wiedziano również, iż żył w niedostatku aż do przyjazdu Gouldów z Europy. Don Carlos i doña Emilia zaopiekowali się zwariowanym angielskim doktorem, kiedy się okazało, iż mimo jego dzikiej niezależności można go poskromić dobrocią. A może poskromił go tylko głód. Przed laty znał zapewne ojca Charlesa Goulda w Santa Marta, zaś obecnie, pomimo ciemnych skaz na kartach swych dziejów, jako lekarz kopalni San Tomé był uznaną osobistością. Uznawano go, ale nie przyjmowano bez zastrzeżeń. Ogrom wyzywającej ekscentryczności i nieskrywanej pogardy dla ludzi zdawał się świadczyć, iż z bezwzględnością sądu kojarzyła się u niego buta winy. Ponadto, odkąd znów wypłynął nieco na powierzchnię, zaczęły krążyć mętne pogłoski, iż przed laty miał zdradzić swego najlepszego przyjaciela. Stało się to podobno za czasów tak zwanego wielkiego spisku, kiedy popadł w niełaskę u Guzmana Bento i został wtrącony do więzienia. Nikt nie dawał wiary tym pogłoskom. Historia wielkiego spisku była beznadziejnie zagmatwana i niejasna. W Costaguanie panowało przekonanie, iż to sprzysiężenie było tylko wytworem rozstrojonej wyobraźni tyrana, że więc nie było można niczego ani nikogo zdradzić, chociaż na podstawie tego oskarżenia uwięziono i stracono bardzo wielu znakomitych Costaguańczyków. Dochodzenia wlokły się przez długie lata, dziesiątkując wyższe warstwy ludności niby zaraza. Nawet oznaki żalu po straconych krewnych podlegały karze śmierci. Don José Avellanos był może jedynym wśród żyjących, który znał w całości dzieje tych niewysłowionych okrucieństw. Sam ich doświadczył na sobie, lecz wszelką o nich wzmiankę miał zwyczaj zbywać wzruszeniem ramion i urwanym, nerwowym gestem ręki. Cokolwiek było tego przyczyną, doktor Monygham mimo wybitnego stanowiska, jakie zajmował w zarządzie koncesji Gouldów, mimo uniżonej czci okazywanej mu przez górników i mimo pobłażania, jakiego dla niezwykłości jego charakteru nie szczędziła mu pani Gould, stał nieco na uboczu.
To, że naczelny inżynier wstąpił do gospody wznoszącej się na równinie, nie wynikało z sympatii dla doktora. Starego Violę lubił znacznie bardziej. „Albergo d’Italia Una” skojarzyła się w jego odczuciach z koleją. Mieszkało tam wielu jego podwładnych. Niejako wyróżniała ją życzliwość, jaką pani Gould otaczała rodzinę jej właściciela. Naczelny inżynier, który rozkazywał całej armii robotników, umiał ocenić moralny wpływ, jaki stary Garibaldino wywierał na swych ziomków. Jego nieugięty, staroświecki republikanizm posiadał surowe, żołnierskie znamiona wierności i obowiązku, jak gdyby świat był polem bitwy, na którym ludzie powinni walczyć za powszechną miłość i braterstwo, a nie o większy lub mniejszy udział w zdobyczy.
— Biedny, stary dziwak! — rzekł, wysłuchawszy opowiadania doktora o Teresie. — Sam nie da sobie rady z tą gospodą. Martwi mnie to.
— Będzie odtąd całkiem samotny — wykrztusił doktor i machnął swą wielką głową w kierunku wąskiej klatki schodowej. — Nie ma przy nim ani żywej duszy, gdyż pani Gould zabrała przed chwilą dziewczęta. Do niedawna nie były tutaj zbyt bezpieczne. Jako lekarz nie mogę oczywiście zrobić nic więcej. Ale prosiła mnie, żebym nie opuszczał starego Violi; zgodziłem się bez sprzeciwu, bo nie mam konia, aby powrócić do kopalni, gdzie powinienem być. A w mieście obejdą się beze mnie.
— Mam wielką ochotę pozostać tu z panem, doktorze, dopóki nie zobaczymy, co będzie się działo w porcie dzisiejszej nocy — oświadczył naczelny inżynier. — Trzeba mu będzie oszczędzić nagabywania przez żołdactwo Sotilla, który może dotrzeć tu od razu. Sotillo bywał dla mnie bardzo uprzejmy u Gouldów i w klubie. Nie wyobrażam sobie, jak ten człowiek będzie miał odwagę spojrzeć swym tutejszym przyjaciołom w oczy.
— By otrząsnąć się z początkowego zakłopotania, każe prawdopodobnie rozstrzelać kilku z nich — rzekł doktor. — Wojskowemu, który przeszedł do przeciwnego obozu, nic w tym kraju nie wychodzi tak na dobre, jak kilka doraźnych egzekucji. — Mówił z posępną stanowczością, nie dopuszczającą sprzeciwu. Naczelny inżynier wcale go też nie próbował. Potrząsnął kilkakrotnie z ubolewaniem głową, po czym przemówił:
— Sądzę, że będziemy mogli jutro dać panu konie, doktorze. Nasi peonowie odebrali kilka skradzionych nam koni. Jadąc co koń wyskoczy wielkim zakolem na
Uwagi (0)