Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖
W opowieści małego chłopca, Mendla, poznajemy codzienne problemy żydowskiej, niebogatej rodziny.
Rytm życia wyznaczają modlitwy i święta, na które co jakiś czas przyjeżdżają dzieci obojga rodziców z poprzednich małżeństw, przywożąc ze sobą fragmenty dalekiego świata — z Warszawy, czy z Jekatierynosławia. Jest tu ślub i pogrzeb, inicjacjaseksualna młodego narratora i poronienie dziecka przez uwiedzioną w służbie u bogaczy Tojbę, jej wykluczenie ze społeczności za grzech i powtórne przyjęcie dzięki małżeństwu z szewcem, który jednakże także ma swoją tajemnicę…
Matka nie może odżałować, że w domu swego pierwszego męża miała mosiężne klamki, wyszukuje więc kolejne mieszkania do wynajęcia, próbując poprawić jakość życia rodziny. Dzięki temu Mendel ma wciąż nowych, ciekawych sąsiadów, zawiera rozmaite znajomości, poznaje odrębne światy.
- Autor: Jehoszua Perle
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jehoszua Perle
Kiedy zbliżyliśmy się do nich, szewczyk szybko wyciągnął rękę spod ramienia Tojby. Uśmiechnął się przy tym trochę głupkowato. Tojba wypluła kwiatek i odrobinę podniesionym głosem zapytała:
— Dokąd to ciocia się wybiera?
— Wybrałam się na przechadzkę — odpowiedziała mama ostrym wzrokiem patrząc na Tojbę.
— A my byliśmy w miasteczku — powiedziała Tojba niepewnym głosem, jakby nie wierzyła własnym słowom.
— Dlaczego tak daleko?
— Wcale nie jest daleko — uśmiechnął się głupkowato szewczyk — Taki spacer tam i z powrotem.
Do domu wróciliśmy już razem. Szewczyk szedł obok mnie. Jego kapota pachniała skórą i łupinami od jabłek. Wypytywał mnie, co robię, czy jestem zadowolony z pobytu w Leniwie, czy potrafiłbym już sam ustawić stóg siana i czy nie odczuwam boleśnie braku żydowskich kolegów.
Nie, raczej źle znoszę jego gadulstwo. Mama i Tojba milczą. Być może, że i on wolałby milczeć, ale nie ma pojęcia, jak przerwać gadanie.
Litwacki Żyd wydaje mi się teraz głupi. Dziwię się Tojbie, że pozwoliła mu trzymać się pod ramię. Kim dla niej jest? Narzeczonym? Krewnym?
Potem szewczyk całkiem zaniemówił. Siedział i słuchał modlitwy ojca, która ciężkim westchnieniem kładła się na wilgotne pole.
W powietrzu unosił się zapach wody zmieszany ze smakiem śledzi. Mama nie odmówiła kobiecej modlitwy Boże Abrahama. Od lasu zaczęło wiać. Ojciec szybko odmówił modlitwę Hawdala, którą pożegnał sobotę, po czym wszyscy poszliśmy do domu. To znaczy nie wszyscy, bowiem Tojba została na dworze. Usiadła na progu i oparłszy ręce o kolana pogrążyła się w myślach.
W pokoju pachniało ciepłem, jakby szło już ku jesieni. Szewczyk zabierał się do odejścia. Nie miał dzisiaj niczego do noszenia. Ani butów, ani pantofli. Mimo to zdawało się, że czegoś szukał.
Nafty w domu nie było. Na stole paliła się jedna świeczka. Czerwony płomyczek przy Matce Boskiej powoli gasł. Wokół świeczki krążyła ćma, podlatywała i odskakiwała. Wszyscy patrzyli na głupie stworzenie, które lezie w ogień.
Przed domem rozległ się długi przeciągły gwizd. Nie wiadomo, czy było to jakieś hasło, czy tylko łobuz sobie pofolgował, fakt, że ten gwizd rozwiązał szewczykowi język. Wstydliwym głosem zapytał mamę:
— Pani Frumet, czy ma pani chwilkę czasu dla mnie?
Jasne, że mama miała sporo czasu. Nie miała przecież nic do roboty.
— O co chodzi? — zapytała.
— Chciałem z panią o czymś porozmawiać.
— Ze mną? O czym na przykład?
— Chciałbym — zająknął się szewczyk — żeby pan Lejzor również posłuchał.
— W takim razie musi pan głośniej mówić.
— Jeśli o to chodzi, to bardzo proszę.
Ojciec przez druciane okulary zaglądał do modlitewnika. Szewczyk odkaszlał. Sucho i twardo.
— Czy pan czasem nie jest przeziębiony? — zapytała z troską mama.
— Broń Boże. Nic podobnego. Chciałbym tylko powiedzieć, że nie jestem taki biedny, na jakiego wyglądam. Mam jeszcze jedną kapotę, zupełnie nową. Dwie pary kamaszy, także nowe. Niedawno nabyłem nową pościel i trochę bielizny. Nie będę ukrywał, że mam też trochę grosza na książeczce w kasie oszczędnościowej. Rzemieślnik ze mnie nie najgorszy. Najlepszym dowodem są pantofelki Tojby.
— Prawda, niebrzydkie są te pantofelki — oświadczyła mama nachyliwszy twarz z takim wyrazem jakby była nie moją mamą, ale jakąś wielką panią, jedną z największych na świecie.
— No właśnie. Sama pani przyznaje, że są ładne. Ale jak już rozmawiamy, to chciałbym powiedzieć, że Tojba mi się podoba. Sądzę, że i ja się jej podobam. Słowem, gotów jestem poślubić ją i to bez żadnego posagu.
— No — wystękał tato, odwracając głowę od modlitewnika.
— Tak, bez posagu — powtórzył szewczyk. — Gotów jestem zrezygnować z jej wyprawy.
— Ile masz lat? — zapytał ojciec, przechodząc na „ty”.
To się stało tak nagle, że zacząłem nerwowo mrugać oczami. Mama zdaje się też.
— Co znaczy ile mam lat? Dla mężczyzny nie ma to znaczenia.
— A jak wygląda sprawa z parnose, z zarobkiem?
— A jak ma wyglądać? Przecież, dzięki Bogu, mam fach w rękach.
— Fach w rękach rzeczywiście masz, ale żona to, jakby nie przymierzając, koń. Trzeba go bez przerwy karmić. W przeciwnym razie padnie z nóg.
— Tojba, dzięki Bogu — odpowiedział szewczyk, uśmiechając się — nie jest koniem. A co się tyczy zarobku, to mąż będzie pracował i przy bożej pomocy zdoła wykarmić żonę.
— Dobrze — ciągnął dalej ojciec — ale powiedz mi, kim właściwie jesteś? Przecież zupełnie cię nie znam.
— Co znaczy, kim jestem? Pan, panie Lejzorze, powinien mnie trochę już znać. Temu, że jestem szewcem, winna jest moja macocha. Ojciec mój, przełożony jesziwy, chciał ze mnie zrobić rzeźnika rytualnego.
Ojciec przez cały czas patrzył mu prosto w chudą kościstą twarz. Potem skierował swoje półsenne oczy ku mamie.
— Co ty na to, Frumet?
— A bo ja wiem, trzeba przecież zapytać Tojby.
— Oczywiście, że trzeba jej zapytać.
Zsunął z czoła okulary i zapytał szewczyka:
— Proszę powiedz mi, czy ty czasem nie jesteś impetykiem łatwo wpadającym w gniew?
— Uchowaj Bóg.
— Będziesz ją dobrze traktował?
— Co znaczy dobrze? Gwiazdę z nieba jej na talerzu podam.
— Żeby tylko talerz nie był pusty.
— Co też pan mówi, panie Lejzorze?
— A więc niechaj tak będzie...
Z tym zapewnieniem szewczyk opuścił nasz dom. Świeczka na stole powoli się dopalała. Tojba wróciła z podwórza i nic nie mówiąc, zabrała się do ścielenia łóżek. Rodzice wnikliwie oglądali ją z boku. Z tego powodu, być może, pomyliła się przy układaniu poduszek. A może szewczyk zdążył jej coś powiedzieć na dworze? Widać było, że nie może sobie znaleźć miejsca. Ojciec powoli rozbierał się do snu. Mama zapaliła drugą świeczkę. Tojba postawiła garnki na kominku. Po chwili ojciec zaczął chrapać. Wtedy matka się odezwała:
— Tojbo!
— Co ciociu?
— On ci powiedział coś?
— A co miał mi powiedzieć?
— Bo ja wiem, przecież razem chodziliście i to długo.
— Powiedział.
— Że?
— Że chce mnie poślubić.
— A ty?
— Nic nie wiem. On jest taki mały.
— Tylko o to chodzi? Co ja mam z tego, że twój tato jest duży?
— Gdybym ja chociaż była mała...
— Wszyscy, bez uroku, jesteście wysocy, ale wydaje mi się, że to całkiem porządny młodzieniec.
— Tak. Wygląda na porządnego, ale mówi po litwacku. Nie będę mogła go zrozumieć.
— Ja twojego ojca też nie rozumiem.
— Przecież mój ojciec nie jest litwakiem.
— Za to jest kimś innym. Ale rzecz najważniejsza: czy ci się podoba?
— Jest taki chudy. Do tego szewc...
Głos Tojby dobywał się jakby nie z jej gardła. Był to obcy głos.
— Posłuchaj mnie, Tojbo! Bóg mi świadkiem, że pragnę twego szczęścia. Nie wszystko jednak tak się układa, jak sobie człowiek wyobraża. Że z niego porządny człowiek, gołym okiem widać. Potrafi też zarobić na życie. Pochodzi z dobrej rodziny. Ojciec jest przełożonym jesziwy, a on sam też prostakiem nie jest. Słowem moja rada...
Mama przerwała, nie dokończywszy zdania. Ramiona Tojby opadły.
— Kochana ciociu — westchnęła i wybuchnęła płaczem.
— No, nie płacz. Co tu można zrobić — powiedziała ciepłym głosem mama i pogłaskała Tojbę po ramionach — zdaję sobie sprawę, że w innej sytuacji...
Tojba rozpłakała się na dobre. Do późna w nocy trzęsły się jej ramiona.
W połowie tygodnia znowu zjawił się szewczyk. Z jego kościstej twarzy lał się pot. Przybył dowiedzieć się, co słychać. Bo oto nadarza się okazja do wynajęcia mieszkania w miasteczku. Przy domu jest nawet ogródek. Chce także kupić kozę. Trochę własnego mleka nie zaszkodzi. I gdyby miał już pewność, wynająłby już mieszkanie i wstawił do niego kilka niezbędnych gratów. Za kozę dałby właścicielowi zaliczkę.
Tojba jak zwykle stała z twarzą pochyloną nad garnkami. Nie odzywała się. Nie obróciła nawet twarzy na szewczyka. Mama wysłuchała go do końca. Potem oświadczyła, że nie ma powodu do pośpiechu. Tojba, dzięki Bogu, nie jest starą panną. Po drugie do wesela trzeba przecież mieć jakąś porządną koszulę i dobre buciki. Radzi więc, żeby przeczekał zbliżające się Straszne Dni, czyli święta Nowego Roku i Jom Kipur i przybył w powszednie dni święta Szałasów, to znaczy w Chol Hamoed. I już do nas do miasta, wtedy omówi się całą sprawę.
Szewczyk zasępił się. Twarz mu poszarzała, jakby życie na niej zgasło.
— Aż do Chol Hamoed?
— Co jest? Czy to tak długo?
— Jeśli dobrze policzyć dni, to dosyć długo.
W zasadzie nie rozumiał, dlaczego należy odłożyć ślub. Dlaczego zwlekać, kiedy on chce Tojbę wziąć bez żadnej wyprawy. Po opłaceniu mieszkania i kozy pozostanie mu dość pieniędzy na zakup wyprawy dla Tojby.
Podczas kolacji starał się przekonać ojca. Jego argumenty bzykały w pokoju jak niespokojne muchy.
Ojciec nie powiedział ani tak, ani nie. Patrzył na mamę i w jej oczach szukał rady.
— Zapytajmy samą Tojbę — oświadczyła w końcu mama — ostatecznie ona też ma coś do powiedzenia. Ma swoje zdanie.
Ale Tojba nie miała własnego zdania. Niechętnie i ospale podała do stołu kolację. Szewczyk wodził za nią oczyma. Tojba nie odzywała się słowem. Wreszcie ojciec orzekł, że należy zaczekać do następnego tygodnia. Tymczasem dowie się dokładnie, kim jest szewczyk. A nuż się okaże, że jest żonaty.
Szewczyk uśmiechnął się dopiero teraz. Zauważono, że ma rzadkie, ciemnożółte zęby. Być może z powodu tych zębów Tojba nie mogła się zdecydować.
— Nie przypada mi do serca — oświadczyła potem mamie — ale skoro ciocia sobie życzy.
— Ja sobie życzę? — usprawiedliwiała się mama — jak ci to mogło wpaść do głowy? Ale fakt faktem, że posagu nie masz, a latka lecą.
— Zdaję sobie sprawę, ale co będzie dalej?
Mama rozejrzała się po izbie, jakby się obnosiła z jakąś tajemnicą i szybko pochyliwszy się nad Tojbą, szepnęła jej coś do ucha.
— Nie — zawołała Tojba drżącym głosem. — Nie, ciociu, co ma być, niech będzie.
No i związek doszedł do skutku. Mama pojechała do miasta. Spędziła w nim dzień i noc. Kupiła kawał płótna, materiał na dwie sukienki i kawał gazy na welon. Nie wstąpiła do nikogo. Nikomu nie powiedziała, po co przyjechała do miasta. Obcą furmanką wróciła do Leniwy i zaczęła czynić przygotowania do ślubu Tojby.
Pola już wtedy były skoszone, twardowłose, jak szczotki. Spichlerze pełne były zboża. Z kominów chłopskich chałup dym powoli osiadał na ziemi. Wieczory przynosiły ze sobą chłód i wilgoć. Na tarczy zachodzącego słońca widniały krwawe plamy. I oto w zwykły powszedni dzień nagle zobaczyliśmy, jak bociany uniosły się w górę i poleciały do ciepłych krajów.
W ten właśnie dzień odbyło się wesele Tojby. Tego dnia rano mama odbyła z nią długą rozmowę. Tojba ubrała nową koszulę, białą halkę i nowe białe pantofelki. Te przysłał jej w ostatniej chwili narzeczony. Welon ślubny uszyła mama. Welon miał z przodu wieniec z białych kwiatów, a z tyłu długi tren.
Kiedy blada, z wyschniętymi wargami Tojba przymierzyła go, natychmiast zmieniła się nie do poznania. To już nie była córka handlarza siana, Lejzora, ale dumna jedynaczka nobliwego dajana. Mama stwierdziła, że ręce Tojby, które przez całe życie obierały kartofle i myły naczynia kuchenne, w ten dzień stały się jakoś mniejsze, bielsze i delikatniejsze.
Ojciec ubrał sobotnią kapotę i nową czapkę. Mama włożyła nowy biały żabot. Tojba w długim płaszczu, nadłożonym na ślubną suknię i ja w nowych spodniach wsiedliśmy razem z rodzicami do chłopskiego drabiniastego wozu i pojechaliśmy do miasteczka.
Chłopi wyszli z chałup i stojąc w progu pozdrawiali nas. Zdejmowali czapki i składali życzenia. Moi koledzy, Janek i Piotrek wskoczyli na wóz i przejechali z nami kawałek drogi. Na wozie, między deskami, na których siedzieliśmy, umieszczone były różne garnki. Mama trzymała na kolanach duże żółte słodkie ciasto. Jego zapach łechtał wilgotną słodyczą nasze podniebienia.
Kiedy wjeżdżamy do lasu, słońce ma się już ku zachodowi. Pojedyncze smugi rysują wzory na końskich grzbietach.
Zatrzymujemy się. Tato złazi z wozu i zaczyna odmawiać Minchę76. Na jego sobotnią kapotę również padają rzadkie plamy słońca. Chłop podsypuje koniowi trochę obroku. Robi się coraz ciemniej, coraz wilgotniej.
— Lejzorze — woła mama — skracaj się. Robi się ciemno. Nadchodzi noc.
I rzeczywiście zapada noc. W sposób niedostrzegalny dla oka drzewa nagle zlewają się w jedną bryłę. Ze wszystkich czterech stron ogarnia nas ciemność. Tojba zdjęła płaszcz. Jej jest gorąco. W ciemnym lesie Tojba
Uwagi (0)