Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖
W opowieści małego chłopca, Mendla, poznajemy codzienne problemy żydowskiej, niebogatej rodziny.
Rytm życia wyznaczają modlitwy i święta, na które co jakiś czas przyjeżdżają dzieci obojga rodziców z poprzednich małżeństw, przywożąc ze sobą fragmenty dalekiego świata — z Warszawy, czy z Jekatierynosławia. Jest tu ślub i pogrzeb, inicjacjaseksualna młodego narratora i poronienie dziecka przez uwiedzioną w służbie u bogaczy Tojbę, jej wykluczenie ze społeczności za grzech i powtórne przyjęcie dzięki małżeństwu z szewcem, który jednakże także ma swoją tajemnicę…
Matka nie może odżałować, że w domu swego pierwszego męża miała mosiężne klamki, wyszukuje więc kolejne mieszkania do wynajęcia, próbując poprawić jakość życia rodziny. Dzięki temu Mendel ma wciąż nowych, ciekawych sąsiadów, zawiera rozmaite znajomości, poznaje odrębne światy.
- Autor: Jehoszua Perle
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jehoszua Perle
Drugiego dnia święta Szawuot siedzieliśmy razem z Jankielem na podwórzu i patrzyliśmy na sad, gdzie słońce wisiało nad drzewem jak duże płonące koło. Jankiel pogniewał się z rodzicami. Powiedział mi, że rano spóźnił się na modlitwę do bóżnicy. Jego ojciec podszedł wtedy do niego i na oczach modlących się ludzi wymierzył mu tak siarczysty policzek, że Jankiel o mało nie zalał się krwią.
Jankiel oświadczył, że nigdy tego ojcu nie daruje. A ojciec doprowadzi do tego, że jeszcze ucieknie z Janinką. Będzie tak, jak było z Boazem i Rut.
Poczułem, że robi mi się gorąco. Wczoraj porównałem w myślach Jankiela i Janinkę do Boaza i Rut, i oto Jankiel użył tego samego porównania.
— Dobrze, ale Boaz — zauważyłem — nie wychrzcił się.
— Skąd wiesz?
— Co znaczy, skąd wiem? Przecież jest to napisane w Torze.
— A czy ja mówię, że się wychrzczę?
— A co innego zrobisz?
— Janinka przejdzie na judaizm.
— A co na to powie starszy strażnik?
— Czy on musi wiedzieć?
Nie wiem dlaczego, ale w tej chwili przypomniałem sobie smutną historię o oszuście Rudolfie, który w nocy wykradł z pałacu córkę księcia Karolinę. Wiedziałem, że rzemieślnicy prowadzą romanse z młodymi szwaczkami. W sobotę wieczorem spacerują pary miłosne na szosie. Słyszałem też piosenki o miłości. Ale jak właściwie miłość wygląda, nie mogłem sobie wyobrazić. Teraz kiedy Jankiel z takim zacięciem mówił o Janince, zrozumiałem, że między nimi kwitnie miłość. Co prawda nie widywałem ich w sobotnie wieczory na szosie, ale pewnego razu przyłapałem ich za parkanem w sadzie. Na mój widok zerwali się i uciekli. Jakiś pies również zerwał się i pognał za nimi. Drugi raz przyłapałem ich na tym, że Janinka trzymała w zębach ciastko, a Jankiel jadł jej z ust. Chyba to właśnie nazywa się miłością.
Z daleka nadchodziła Janinka. Na jej lniane włosy padało teraz słońce, które wychyliło się z sadu. Janinka zbliżyła się do nas, ale w pewnej chwili zatrzymała i zawróciła do domu.
Jankiel popatrzył na mnie z boku i zapytał:
— Nigdzie się nie wybierasz?
— Nie, a o co chodzi?
— O nic, tak sobie pytałem.
Ale po chwili ochrypłym głosem oświadczył:
— Bo widzisz, umówiłem się z Janinką, że dzisiaj będziemy razem zbierać kłosy.
— Jakie kłosy? Skąd tutaj kłosy?
— Powiedziałem jej — oświadczył Jankiel, dysząc — że ona będzie Rut, a ja Boazem. Będę stał w polu, a ona przyjdzie zebrać kłosy.
— Gdzie ty masz tutaj pole? Gdzie masz kłosy?
— To będzie przecież taka gra. Omnibus ojca będzie polem, a leżąca w nim słoma będzie służyła za kłosy. Kapujesz?
— Kapuję. Ale pole mi się nie podoba. Z leżącej tam słomy czuć potem. A w ogóle, co to za głupi pomysł?
— Będzie zabawa, nie martw się.
— Nie martwię się, ale chciałbym brać w niej udział.
— Kim chcesz być? Przecież Boazem nie jesteś, Rut też nie, to kim?
Pomyślałem, że ma rację, ale co mam z sobą począć?
— Wiesz co — powiedział Jankiel — schowaj się gdzieś, ale szybko. Za tymi deskami. Kiedy ja z Janinką już będziemy wewnątrz omnibusu, usiądziesz na koźle. Jeśli ktoś nadejdzie, dasz nam znak. Po prostu zakaszlesz.
W oczach Jankiela płonął zielonkawy ogienek. Taki ogienek miał w oczach, kiedy kulawy goj przyprowadził ogiera do kobyły jego ojca.
— Wiesz co — dodał chwytając mnie za rękę — dam ci scyzoryk.
Nie chciałem od niego żadnego scyzoryka. Czułem, że ta Rut i ten Boaz nie są dla siebie parą. To jakaś niesamowita gra.
Jankiela lubiłem. Nie miałem sił odmówić jego prośbie. Ogarnęła mnie zresztą jakaś gorączka. Gdybym sobie mógł zdawać dokładnie sprawę, to bym chyba przyznał, że sam chciałem mieć romans z Janinką.
Skończyło się na tym, że schowałem się wśród nadgniłych desek. Stąd widziałem, jak Jankiel wlazł do omnibusu. Czerwone pasmo światła słonecznego polazło za nim.
Potem Jankiel gwizdnął. Gwizd długo trwał w powietrzu pustego podwórka. Trwał aż do chwili, kiedy Janinka wyszła z domu i też weszła do omnibusu. Niezgrabnie i z trudem wpakowała się do środka. Sukienka jej się przy tym zadarła obnażając zbyt białą, nieopaloną część ciała.
Kiedy oboje znaleźli się już w środku, wyszedłem spod desek i zgodnie z rozkazem Jankiela, zająłem miejsce na koźle.
Od ulicy nadbiegał pies. Zdaje się, że był to ten sam pies, który niedawno pogonił za Jankielem i Janinką. Obwąchawszy ściany domu stanął na środku podwórza i zaczął kręcić się wokół własnego ogona.
Ja strzegłem Boaza i Rut. W środku pojazdu panowała cisza. Pies przestał się kręcić. Podszedł bliżej i zaczął się we mnie wpatrywać. Widocznie nie spodobałem mu się, bo nagle zaczął szczekać. Z początku nieśmiało, a potem coraz zajadlej.
Na mnie ścierpła skóra. Z wnętrza omnibusu żaden głos nie dochodził. Zdawało mi się, że pies szczeka celowo, bo chce, żeby kto przyszedł i zobaczył, co się tam dzieje.
I faktycznie tak się stało. Oto bowiem otworzyły się drzwi mieszkania starszego strażnika i na progu pojawiła się jego żona, matka Janinki. Rozejrzała się po podwórzu, po czym spojrzała w stronę omnibusu. Pies stał się bardziej zuchwały. Chciał wskoczyć na kozioł. Ognisty pot mnie oblał. Ciarki przebiegły mi po grzbiecie.
Nie wiem, czy rzeczywiście widziałem idącą do omnibusu rosyjską gojkę, czy też tylko wydawało mi się, że idzie do mnie. Jedno tylko pamiętam, że zerwałem się z kozła z okrzykiem: „Jankiel, ktoś idzie!”. Potem zacząłem uciekać.
Gonił mnie głos przerażonej matki Janinki: „Stój! Stój! Gdzie jest Janinka?”. Ten krzyk długo miałem w uszach. Pies za to wciąż biegł za mną i tak wściekle ujadał, że głowa zaczęła mnie boleć.
W pewnej chwili poczułem w łydce wszystkie zęby psa. Upadłem twarzą w rynsztok. Musiałem widocznie nieźle wrzeszczeć. Nie wiem, kto mnie podniósł. Nikogo ani niczego nie widziałem.
Poczułem tylko oddech z czyichś ust, a w uszach zabrzmiał mi tępy, twardy głos:
— Łajdaku! Sukinsynu! Do więzienia!
Następnego dnia wezwano do mnie felczera Icze. Ten pochylił się nade mną tak, że daszek jego skórzanej czapki znalazł się tuż przy moich nogach. Pulchnymi palcami obmacywał mi pogryzioną nogę.
Przy łóżku mama z wypiekami na twarzy drżała z niepokoju. U moich nóg stała Tojba, która nie spuszczała oka ani ze mnie, ani z felczera.
Mama niespokojnym głosem zapytała felczera, czy pies nie był czasem wściekły. Dopytywała się, co ma robić dalej i dokąd pobiec w razie potrzeby.
Icze wysunął do przodu daszek czapki i gniewnie zauważył:
— Nigdzie nie biegaj! Jak będziesz biegała, dostaniesz kamieni w brzuchu. Zapisuję ci taką wodę, z której zrobisz mu kompresy. Co sześć godzin nowy kompres mu przyłożysz. Jeśli stan się nie poprawi, wezwiesz mnie. Postawię mu wtedy pijawki.
— Dlaczego pijawki? Mój Berl nigdy pijawek nie kazał stawiać — skrzywiła się mama.
— Dlatego właśnie umarł, ten twój Berl — odpowiedział Icze kierując raczej słowa do Tojby, niż do mamy.
Mimo że odczuwałem żar w nodze, zdążyłem zauważyć, że brodę i oczy miał skierowane ku Tojbie.
— Jak się nazywasz? — zapytał, łapiąc Tojbę za podbródek.
— Tojba — odpowiedziała moja siostra nieco przestraszona.
— Czyjaś ty? Skąd?
— Tutejsza — odpowiedziała Tojba, odsuwając się powoli od niego.
I nagle jego palce ześlizgnęły się z podbródka na jej pełne, obfite piersi. Zatrzęsła się Tojba i mimo iż felczer Icze był osobą poważaną w mieście i uchodził za specjalistę, zdobyła się na zuchwałość. Energicznie odepchnęła jego ręce i gniewnym głosem zawołała:
— Ja nie jestem chora! Mnie nie trzeba badać!
Felczer Icze zdrętwiał. Broda mu się wykrzywiła. Szybko wyrzucił słowa:
— Nie masz szacunku dla starego Żyda.
— Niech stary Żyd nie pcha się tam, gdzie nie trzeba!
Powiedziawszy to, Tojba odwróciła się do niego tyłem i nie raczyła odpowiedzieć na jego do widzenia.
Przykładali mi kompresy. Na moim łóżku siedziała Tojba i ciepłą ręką gładziła mnie po twarzy. Ojciec nie wiedział, jak i dlaczego pies mnie pogryzł. Przyszedłszy wieczorem do domu nachylił się nade mną, przyłożył rękę do czoła i oświadczył, że dzięki Bogu gorączki nie mam, ale przyłożyć plaster cebuli do nogi nie zaszkodziłoby. Mama się na to obruszyła:
— Na każdą chorobę on ma jedno lekarstwo: cebulę!
Felczera Icze więcej już nie wzywano. Noga goiła się bez jego pijawek.
O tym, co zaszło, w domu nie rozmawiano. Mama przestała chodzić do mieszkania starszego strażnika. Słyszałem, że do Janinki wezwano doktora Przyłęckiego. Biedaczka miała gorączkę. Starszy strażnik zaś poszukuje Jankiela. Chce go wsadzić do więzienia. Jankiel gdzieś zniknął. Tojba powiada, że Jankiel to wściekły pies, łobuz i złodziej. Pogryzł bowiem Janinkę. Czego chciał od tej małej siksy? Ja też nie wiem, dlaczego ją pogryzł. Rzeczywiście wściekły pies z niego. Wiedział, dlaczego uciekał.
Pewnego jednak dnia przychodzi mama i powiada, że bałaguła Jarme dopadł swego gagatka. Ukrywał się podobno u jakiejś gojki nad stawem Zamłynie. Karmiła go kiełbasą. Kupiła mu granatowy kaszkiet ze skórzanym daszkiem i namówiła do wychrzczenia się. Dowiedział się o tym ojciec, bałaguła Jarme. Udał się na Zamłynie i wymierzył chłopcu dwa siarczyste policzki. Ściągnął z niego buty i granatowy kaszkiet, po czym związał chłopaka sznurem. Związanego zawiózł do Warszawy. Kto wie, czy kiedyś zobaczę Jankiela. Zwłaszcza, że moja mama znowu myśli o zamianie mieszkania.
Noga moja była już wygojona. Po ranie od ukąszenia psa pozostała tylko niebiesko-czerwona blizna, która z każdym dniem coraz bardziej bladła.
Pewnego dnia przychodzi ojciec do domu spocony, podniecony i każe sobie podać miskę wody z mydłem. Szybko zrzuca marynarkę i koszulę, staje nad miską z owłosionym, spoconym torsem. Oznajmia, że jak Bóg da, to po sobocie wyjedziemy wszyscy na wieś.
Mama patrzy na niego ze zdumieniem w oczach. Nic innego, tylko się upił! Bo po pierwsze: co to nagle za mycie w zwykły, powszedni dzień, w misce zimnej wody? Po drugie: jaki sens ma wyjazd na wieś?
Tato chowa twarz w duży ręcznik. Prycha i parska, po czym obnaża w uśmiechu zęby i daje jakby do zrozumienia, że myje się dlatego, iż wrócił właśnie z dalekiej podróży. Nałykał się kurzu po drodze, upał dał mu się we znaki. Najważniejsze, że ubił w tej podróży interes. Duży interes i z powodu tego interesu wyjeżdżamy na wieś. Mama tego nie rozumie. Ja i Tojba również tego nie rozumiemy. Nie rozumiemy tego z dwóch powodów: ojciec nigdy nie prowadził wielkich interesów i nigdy nie wyjeżdżaliśmy na wieś. Wtedy ojciec wyjaśnia nam rzecz dokładnie. Oto on wraz ze swoim wspólnikiem Motlem Sztrojem wynajęli łąki w Leniwie, jakieś siedem mil stąd. Wynajęli na całe lato. Sami będą kosili trawę. Potem zbiorą potraw. Zejdzie im do świąt. Motl Sztroj musi pozostać w mieście, a on, czyli mój tato, musi być w Leniwie. Skoro tak, to po co ma codziennie jeździć tam i z powrotem. Dwa razy po siedem mil. Wniosek nasuwa się sam. Przeprowadzi się z rodziną na wieś i sprawa z głowy. Mama przysłuchuje się jego wywodom, mrużąc oczy. Przez otwarte drzwi kuchni zagląda Tojba. Po chwili odzywa się mama:
— A gdzie leży ta twoja Leniwa?
— Leży w takiej okolicy, że daj Boże nam wszystkim. Jest tam las, woda... A ser, masło i jajka za pół darmo.
— A gdzie się będzie mieszkało w tej twojej Leniwie?
Mama zadaje to pytanie tonem wyższości.
— Będzie się dobrze mieszkało. Nie martw się!
Mama nie jest zadowolona. Mocno się krzywi.
— Ta Leniwa to chyba jakiś odludny grajdoł...
— Żaden grajdoł. Leży przy samej szosie. Do miasteczka raptem cztery czy pięć wiorst.
— Na całe lato? — w pytaniu mamy brzmi strach.
— A coś myślała? Że na jeden dzień? Weź pod uwagę, że będziesz cały czas na świeżym powietrzu.
— Daruję ci świeże powietrze, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć. Wystarczy, że będziemy wśród samych chłopów.
— A co byś chciała? Żebym codziennie biegał siedem mil?
— A kto ci każe biegać? Masz przecież konia i wóz.
Tato nie odpowiada. Zjada resztkę kaszy powoli, bez apetytu. Widać, że jest zmartwiony. Mnie też serce boli. Lato jest gorące. W mieście nie ma się gdzie podziać. Odwalać codziennie siedem mil w takie upały, nawet jeśli się siedzi na wozie, nie jest rzeczą łatwą. A z drugiej strony, dlaczego nie mamy się przeprowadzić do Leniwy? Jest tam, jak powiada ojciec, las i woda. Będziemy kosić trawę. Będzie nowe życie.
Tak czy owak Jankiela nie ma. Na drzwi domu starszego strażnika nie wolno nawet popatrzeć. Jasnowłosa Janinka już mnie nie poznaje.
W chederze jest ciasno i mroczno. Mełamed Szyme-Josef postękuje. Jest chory. Całe dnie spędza w łóżku. Nie rozumiem, dlaczego mamie nie chce się wyjechać na wieś. Tojba też chce wyjechać. Ona zna walory wsi, ale nic nie mówi. Nie wolno jej się odezwać w obecności ojca. Po wyrazie twarzy widać, że jest gotowa do wyjazdu. Już gotowa spakować rzeczy i ruszyć w drogę.
— A ty, Mendel? — zwraca się tato do mnie — dla ciebie Leniwa też jest odludnym grajdołkiem?
— Nie — odpowiadam — ja bym
Uwagi (0)