Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖
W opowieści małego chłopca, Mendla, poznajemy codzienne problemy żydowskiej, niebogatej rodziny.
Rytm życia wyznaczają modlitwy i święta, na które co jakiś czas przyjeżdżają dzieci obojga rodziców z poprzednich małżeństw, przywożąc ze sobą fragmenty dalekiego świata — z Warszawy, czy z Jekatierynosławia. Jest tu ślub i pogrzeb, inicjacjaseksualna młodego narratora i poronienie dziecka przez uwiedzioną w służbie u bogaczy Tojbę, jej wykluczenie ze społeczności za grzech i powtórne przyjęcie dzięki małżeństwu z szewcem, który jednakże także ma swoją tajemnicę…
Matka nie może odżałować, że w domu swego pierwszego męża miała mosiężne klamki, wyszukuje więc kolejne mieszkania do wynajęcia, próbując poprawić jakość życia rodziny. Dzięki temu Mendel ma wciąż nowych, ciekawych sąsiadów, zawiera rozmaite znajomości, poznaje odrębne światy.
- Autor: Jehoszua Perle
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jehoszua Perle
— Ratujcie, niedobrze mi...
Zimny pot oblał mnie od stóp do głów. Taki krzyk wydała Tojba, kiedy leżała na śniegu. Widocznie mamę też oblał zimny pot, gdyż zaczęła się przepychać do przodu. Łokciami przebijała się wśród tłumu.
— Puśćcie mnie — woła — niedobrze mi! Puśćcie mnie!
Ludzie jakoś wycofali się i zrobili szpaler dla mamy.
Wszyscy zaczęli się jej przyglądać. Tak samo patrzyli na nią, kiedy Tojba leżała na uliczce bóżniczej. Dzisiaj, co prawda, nie była to Tojba. Nam przypomniała się owa nieszczęsna sobota, kiedy Tojbę odwieziono do szpitala. Tutaj również jakaś niewiasta poroniła. Kobiety szczypały się w policzki. Mężczyźni zaczęli się wymądrzać. Ja z mamą szybko pobiegliśmy do domu. Mama nie odzywała się. W nocy kilka razy schodziła z łóżka sprawdzić, czy drzwi są zamknięte. Następnego dnia przyłożyła do czoła kompres z tartego chrzanu. Wzdychała i stękała z żalu, że dała się namówić do pójścia na Sprzedanie Józefa.
— Nie warto było — oświadczyła — gdzie im tam do Śpiewaków Brodzkich!
W mieście dużo mówiono o dziewczynie, która poroniła w sali teatralnej Josla. Przypomniano przy tym imię Tojby.
Kobiety mówiąc o dziewczynie, która poroniła, spluwały i nazywały ją kurwą. Oświadczyły również, że spotka ją ten sam los, jaki spotkał Tojbę. Wiedziano przecież, że operował ją doktor Kozicki, który pokroił jej ciało na drobne kawałki.
Te wypowiedzi doszły również do naszego domu. Tato ich nie słyszał, ale mama się nimi tak przejęła, że aż się z bólu przygarbiła.
Rankiem w dzień święta Purim ojciec nie wyjechał na wieś. Po śniadaniu ubrał sobotnią kapotę, włożył sukienną czapkę, wziął do ręki laskę i niczym kupiec wyszedł na ulicę. Mama zdmuchnęła mu z ramienia zaprószone jakieś piórko i powiedziała, żeby na czas wrócił do domu. Sama zaś wzięła się za przygotowywanie pieczywa. Ciasto do pieczenia już było gotowe.
W mieszkaniu pachniało cynamonem i oliwą. Heman tasz69, duże trójkątne ciasta, wyjęte z pieca były brązowe. Prawdziwe pomarańcze przywiózł tato ze sklepu. Były czerwone, jakby wypełnione krwią. Kupił też pół tuzina polskich liter, uformowanych z cukru i krochmalu. Na stole postawił butelkę iskrzącego się wina z Ziemi Izraela i położył też torbę z rodzynkami i kilka tureckich orzechów, których żaden człowiek na świecie nie był w stanie rozłupać.
Do wieczornej uroczystej kolacji mieszkanie zostało dokładnie posprzątane. Zapalono wszystkie światła. Podłoga, którą mama kilka razy wyczyściła, błyszczała czerwienią jak wino w butelce na stole. Lampa i dwa posrebrzane lichtarze objęły mieszkanie ciepłem zamożności. Wydawało się, że broda ojca, uczesana, czysta, zajmuje przy stole naczelne miejsce. Gdyby nie zmęczone oczy, które od nieszczęścia z Tojbą oblekły się mgiełką senności, można byłoby odnieść wrażenie, że na ojca nagle spadło wielkie szczęście. A może rzeczywiście tak się stało?
Oto mama zaprosiła na uroczystą kolację starą Gitele, wdowę po szklarzu Josele. Biedaczka nosiła zimą i latem ten sam długi, czarny strój w rodzaju żupanu, jaki noszą mężczyźni. W ręku trzymała podartą parasolkę, z którą nigdy się nie rozstawała. Mama twierdziła, że ta parasolka służy jej lepiej niż własne nogi. Nie omieszkała też podkreślić, że Gitele jest kobietą uczoną. Potrafi nie tylko czytać Biblię, ale objaśnić ją i komentować. Niestety jest biedna, ale mama uważa za zaszczyt, że Gitele przyjęła zaproszenie na ucztę purimową.
Siedzi teraz Gitele u nas. Ma na sobie ten sam czarny, długi żupan. Na jej głowie dynda niczym grzywa u gniewnego koguta czerwona kokarda. Wychudła twarz zdaje się być w ciągłym ruchu. Małe, cienkie, jakby zasznurowane wargi, są ledwie widoczne. Jest tak mała, że zajmuje tylko pół krzesła. Zdaje się, że jest też głucha. Tylko w małych czerwonych oczach tli się ogień.
Mama jest lekko zaczerwieniona. Żabocik na czarnej bluzce z haftem wygląda bogato. Hojną dłonią wynagradza przybyłych aktorów purimowych, którzy odśpiewali na chybcika aktualną pieśń Dobry anioł purimowy.
Mama odkrawa kawałek strudla, wyjmuje z kredensu największy heman tasz, dokłada do niego cukrową literę, którą ojciec kupił dzisiaj w mieście i zanosi to wszystko do sąsiada — Polaka, starszego strażnika. Biedaczek nie ma przecież pojęcia, czym jest Purim.
Ojciec kładzie na talerzu pomarańczę, ozdabia ją gałązką suszonych rodzynek, odkłada na bok dwa tureckie orzechy i kawałek strudla. Przykrywa to białą serwetką, na koniec wręcza mi jedyną butelkę wina i każe mi to wszystko zanieść jako prezent purimowy wujowi Ben-Cijonowi.
Mama robi mu z tego powodu wymówkę:
— Ile butelek wina masz, że robisz z tego prezent?
— A co mam robić? Nie posyłać prezentu?
— Ben-Cijon obejdzie się bez tego wina.
— Nie martw się — odpowiada ojciec — Ben-Cijon przyśle w rewanżu butelkę wina znacznie lepszego.
Ja też się martwiłem. Cały czas czekałem na odkorkowanie butelki. Chciałem skosztować wina, a tu ojciec posyła je w prezencie purimowym temu pisarzowi gminnemu, Ben-Cijonowi. Czy jemu brakuje wina?
Ale skoro ojciec posyła mnie do niego, to przecież nie powiem, że nie chcę iść. Z bólem w sercu wziąłem prezent i udałem się do szwagra ojca.
Na ulicy spotykam wielu chłopców. Wszyscy niosą przykryte serwetką talerzyki z prezentami. Niosą je również Żydzi z brodami. Widać też komediantów, aktorów gier purimowych. Twarze czerwone i nosy spuchnięte. U nas drzwi są dla nich otwarte, ale u wuja Ben-Cijona są one zamknięte. Ja nie jestem komediantem, więc muszę głośno krzyczeć, żem syn Lejzora, handlarza siana, i że przyniosłem prezent purimowy. Służąca patrzy przez szparę i jeszcze raz pyta, kim jestem. Chce też wiedzieć, co przyniosłem i do kogo przychodzę.
— Do wuja Ben-Cijona — odpowiadam. Głupia baba, przecież doskonale wie, o co chodzi. Dopiero teraz otwiera drzwi i idzie za mną, aż do drugiego pokoju. Teraz pokój u cioci Noemi jest oświetlony nie tak, jak to bywa w zwykłe dni święta Pesach i Sukkot.
Teraz stół stoi w środku pokoju. Jest duży, nakryty białym obrusem. Dwie lampy oświetlają pokój. Jedna zwisa z sufitu, druga stoi na stole. Widać na nim dwa ciężkie, srebrne, rzeźbione lichtarze. Na obrusie mienią się barwami wazy z pomarańczami, daktylami i różnego rodzaju cukierkami. Stoją na nim również butelki wina. Jest ich tyle, że nie potrafię ich zliczyć. Dlaczego potrzebna im była jeszcze nasza jedyna butelka?
Wuj Ben-Cijon siedzi na honorowym ojcowskim miejscu. Na głowie ma nową, ośmiokątną, jedwabną jarmułkę. Broda jego jest dzisiaj bielsza niż zwykle. Od przejedzenia jest trochę rozleniwiony. Jego synek Mendel, w nowym ubraniu, w koszuli ze sztywnym kołnierzykiem i czarnym krawatem, rozsiadł się tak jak jego ojciec. Wygodnie i szeroko. Twarz ma zarumienioną. Ręce białe i czyste. Tylko usta ma zaciśnięte, jakby go coś bolało. Na mnie nie patrzy. Nie będzie przecież patrzeć na wszystkich chłopców, którzy przynoszą prezenty świąteczne.
Ciotka Noemi szeleści strojem. Widzę, jak mienią się fałdy jej czerwonej, jedwabnej sukni z bufami przy rękawach. Na szyi błyszczy złota broszka, okrągła, w kształcie skręconego węża. Jej śniada, pobożna twarz, a zwłaszcza oczy, uśmiechają się.
— A więc — powiada — przyniosłeś purimowy prezent? Chwała Najwyższemu. A co porabia ojciec? Dobrze... Dzięki Bogu! A mama jak się ma? Tak, no trudno...
Stoję w środku pokoju. Nie wiem, czy wstyd mnie chwycił, czy strach ogarnął przed tymi obcymi ludźmi, którzy siedzą przy stole. Czuję, że cały płonę. Chciałbym stąd uciec. Nie jest mi tu dobrze.
Ciotka Noemi nakłada na nasz talerz dwie małe pomarańcze, kilka fig i ze dwa-trzy nadpsute daktyle. Potem, kiedy zbieram się już do wyjścia, podaje mi ze stołu dużą, pokrytą kurzem butelkę wina i wpycha do ręki monetę. Czuję, że to dwadzieścia groszy. Cieszę się, ale bardziej jeszcze zadowolony jestem z tego, że misję posłańca z prezentem purimowym mam już za sobą. Że nie muszę już oglądać tych ludzi, którzy nie spuszczają ze mnie oka. Śpieszę więc do domu. Jeszcze mam zanieść dziś szalech mones70, czyli prezenty purimowe dziadkowi i cioci Miriam. Od niej nie muszę już wracać na noc do domu.
Ciotka Miriam swoimi małymi, ciepłymi rękami zdejmuje ze mnie płaszcz, sadza mnie do stołu i nie pozwala iść do domu na noc. U niej święto Purim jest jakoś radośniejsze. Jedyny jej synek, Chaimek, tańczy w pokoju niczym niedźwiadek. Pokazuje, jak małpa nosi wodę, jak kogut pieje, jak kot czyha na mysz. Lea, najmłodsza jej córka, recytuje wiersze po polsku i śpiewa piosenkę o Wandzie, która nie chcąc wyjść za mąż za Niemca, rzuciła się w toń Wisły.
Z powodu tego wszystkiego, a także dlatego, że strudel cioci Miriam jest smaczniejszy od wszystkich strudli w mieście, chciałbym być u niej jak najprędzej.
Kiedy wracam od wuja Ben-Cijona, widzę, że wszyscy na mnie czekają. Świece wypaliły się do połowy. Gietele drzemie. Stawiam na stole szalech mones od cioci Noemi i cichym głosem mówię do mamy, że dostałem od niej dwadzieścia groszy.
Mama krzywi się i powiada:
— Czy koniecznie trzeba było brać?
Mówiąc to, patrzy kątem oka na to, jak ojciec ostrożnie zdejmuje serwetkę z prezentu cioci Noemi. Tato, dumny, powiada:
— Zobacz, jak piękny prezent przysłała mi Noemi!
Podnosi do światła butelkę wina. Ogląda ją od góry do dołu, po czym stawia na stole powoli, jakby miał do czynienia z chorym dzieckiem.
— Drogie wino — cedzi przez wargi — musi kosztować majątek.
— A co ty myślisz — drwi mama — bogacze mają ambicję wydawać pieniądze. Nie inaczej.
— A ja ci powiadam — mówi tato i znowu bierze butelkę pod światło — że to wino jest bardzo drogie.
— Możesz je zakwasić...
Ojciec zabiera się do przygotowywania nowego talerza z prezentem. Wybiera dwie małe figi, nadpsutą pomarańczę i kawałek strudla.
Sądzę, że będę musiał to zanieść do Mordechaja Sztroja, wspólnika taty.
Mama owija mi szyję ciepłym szalikiem i pyta:
— Ładnie tam u cioci Noemi?
— Bardzo ładnie.
— Dużo tam gości?
— Dużo.
— Co ci powiedziała?
— Że was pozdrawia.
— A ich „brylancik”, Mendel, widziałeś go?
— Tak, paraduje w koszuli z białym kołnierzykiem i krawacikiem.
— Ubiera go tylko w białe kołnierzyki. Czy z niego dziewczynka?
Prezent dla Motla Sztroja jest już gotowy. Mama odprowadza mnie do drzwi i powiada, żebym zaraz wrócił, bo czeka mnie jeszcze wizyta u cioci Miriam.
— Jasne — mówię — czy mógłbym o tym zapomnieć?
Już mam wyjść z domu, kiedy nagle otwierają się drzwi i do kuchni wsuwa się jakaś smętna postać. W kuchni panuje mrok. Trudno rozpoznać jej twarz. Wydaje się, że to jakaś biedna kobieta. Zatrzymuje się w drzwiach, jakby przyszła po jałmużnę.
Nie mogę wyjść. Ta biedna kobieta zasłania sobą drzwi. Mama nie pyta jej, czego chce. Po chwili jednak przesuwa się ku oknu i stamtąd zdławionym głosem pyta:
— To ty, Tojbo?
Zrobiło mi się gorąco. Niewiele brakowało, a talerzyk z prezentami wypuściłbym z rąk. Dopiero teraz poznałem w smutnej kobiecinie Tojbę. Kiedyś twarz jej była śniadobrązowa, piękna. Teraz sczerniała i zapadła się. Zdaje mi się, jakby Tojba urosła. Jej oczy już nie są niebiesko-zielone. W ogóle nie są to oczy, ale dwa okrągłe bardzo czarne kółeczka. I stoi jakoś inaczej, nie wyprostowana jak dawniej, ale przekrzywiona, przełamana. Może źle się czuje?
Mama widocznie też poczuła się źle. Wydaje mi się, że straciła kontrolę nad swoimi rękami i nogami, bo oto chce przejść do drugiej izby i naraz zatrzymuje się. Rozgląda się po kątach, jakby czegoś szukała.
I nagle wzrok jej pada na kuchenny taboret. Nogą podsuwa go do drzwi, w których stoi Tojba, a sama opiera się rękami o stół, obraca głowę ku oknu.
Tojba nie siada. Nieruchomymi oczami patrzy na podsunięty taboret. Chcę jej powiedzieć, żeby usiadła i odpoczęła, ale Tojba otwiera z powrotem drzwi i chce wyjść.
Mama się zrywa, podbiega do drzwi i woła:
— Dokąd idziesz? Wejdź do środka!
Mama nie wie, co począć z rękami. Chce objąć Tojbę, ale trafia rękami futrynę. Z drugiego pokoju wychodzi powoli Gitele. Oczami krótkowidza rozgląda się po ciemnej kuchni i przeciągłym, śpiewnym głosem pyta:
— Czy to ty, Frumet?
— Co jest, Gitele? Czy pani czegoś chciała?
— Nie, kochanie, czego mogłabym chcieć? Po prostu chcę już sobie pójść. A kto tam stoi w drzwiach?
Mama nie odpowiada. Staje między Gitele a drzwiami, jakby chciała zasłonić Tojbę przed małymi, żywymi oczami staruszki.
Tato chyba coś usłyszał albo potrzebował czegoś z kuchni. Wszedł szybkim krokiem, jakby nieco wzburzony. Wyglądał na rozgniewanego. Zauważywszy mnie, zawołał:
— Jeszcześ nie poszedł?
Chciałem mu powiedzieć, że... ale w tej chwili spojrzał na drzwi, w których stała Tojba. Brwi nad jego oczami podniosły się. Stał jak wryty, nie mówiąc słowa. Po chwili jednak rozległ się głos niepodobny do głosu ojca.
— Won stąd, ty... Józko!
Jeszcze brzmiał mi w uszach ten obcy głos, kiedy zauważyłem dwie podniesione pięści sunące ku drzwiom.
— Odważyłaś się przyjść do mego domu? Precz stąd!
W tej chwili mama wskoczyła między podniesione pięści ojca, a stojącą w drzwiach Tojbę.
—
Uwagi (0)