Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖
W opowieści małego chłopca, Mendla, poznajemy codzienne problemy żydowskiej, niebogatej rodziny.
Rytm życia wyznaczają modlitwy i święta, na które co jakiś czas przyjeżdżają dzieci obojga rodziców z poprzednich małżeństw, przywożąc ze sobą fragmenty dalekiego świata — z Warszawy, czy z Jekatierynosławia. Jest tu ślub i pogrzeb, inicjacjaseksualna młodego narratora i poronienie dziecka przez uwiedzioną w służbie u bogaczy Tojbę, jej wykluczenie ze społeczności za grzech i powtórne przyjęcie dzięki małżeństwu z szewcem, który jednakże także ma swoją tajemnicę…
Matka nie może odżałować, że w domu swego pierwszego męża miała mosiężne klamki, wyszukuje więc kolejne mieszkania do wynajęcia, próbując poprawić jakość życia rodziny. Dzięki temu Mendel ma wciąż nowych, ciekawych sąsiadów, zawiera rozmaite znajomości, poznaje odrębne światy.
- Autor: Jehoszua Perle
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jehoszua Perle
Ojciec był zadowolony z najstarszej córki. Była bogaczką. Miała największą jatkę w miasteczku. Dzieci dobrze wydała za mąż i ożeniła. Wyprawiała urodziny, wesela i uroczystości obrzezania chłopców.
Na wszystkie uroczystości zapraszała ojca.
Wracał od niej syty i wyspany. Opowiadał o ucztach, które się u niej odbywały, mówił o wnukach, które rosną, dorośleją i wychodzą na ludzi. Dużo mówił o swoim zięciu, o Wolfie, który mimo że jest niskiego wzrostu i ma rzadką bródkę, potrafi sam jeden poradzić sobie z rozjuszonym byczkiem i okolicznymi, znanymi z nienawiści do Żydów chłopami.
Ale Chana-Sara była jedyną jego córką, która wyszła za mąż. Następna po niej była Bejle. Wysoka, rozrosła w ramionach z długimi wąskimi rękami i szeroką twarzą.
Bejle nie miała już w sobie tej wrodzonej grzeczności i wewnętrznego spokoju, które cechowały starszą Chanę-Sarę.
Bejle mówiła ostro, dobitnie. Najmniejsza drobnostka mogła ją wyprowadzić z równowagi. Policzki od razu pokrywały się rumieńcem. Na świat patrzyła niespokojnymi oczami. Obcy ludzie mogli odnosić wrażenie, że jest złośnicą. W istocie jednak Bejle miała dobre serce. Zawsze była gotowa oddać ostatnią koszulę temu, kto potrzebował. Dzięki swoim dobrym uczynkom stała się sławna.
Miała jednak Bejle pewną wadę. Poważną wadę. Nie mogła usiedzieć w miejscu. Ponosiło ją w świat. Tylko by biegała, tylko by jeździła. Do Warszawy, do Łodzi. Nawet do byle jakiego miasteczka, żeby tylko nie siedzieć w jednym miejscu. Czasem wpadało jej do głowy, żeby wstąpić po drodze gdzieś do karczmy. Miała zamiar ogrzać się trochę w ciepłej izbie. Jeśli karczma z ludźmi przypadała jej do gustu, wynajmowała się do pracy i zostawała tam przez jakiś czas. Doiła wtedy krowy, gotowała w dużych kotłach jedzenie dla Żydów, którzy tędy przejeżdżali. Gotowała jęczmień z kartoflami dla krów. Umiała też tkać na krośnie, naprawiać i zaszywać ubrania. Potrafiła rozmawiać z synami dziedziców, którzy na pięknych koniach przejeżdżali koło karczmy.
Umiała właściwie wszystko. Tylko dla siebie, dla własnego szczęścia nie potrafiła niczego zrobić. Lata mijały. Bejle zaczynała rozrastać się wszerz, a amatorów do żeniaczki wciąż nie miała.
Tylko pewnego razu, a było to również w jakiejś karczmie, o mało nie doszło do zawarcia związku małżeńskiego. Zajechał do tej karczmy pewien Żyd, czarnowłosy, zdrowy, silny człek. Oczy miał czarne jak węgiel. W rozmowie z karczmarzem zwierzył się, że jego żona zmarła w połogu. Bejle podała mu dużą miskę kaszy i szklankę mleka prosto od krowy. Wywiązała się rozmowa. Od słowa do słowa, dowiedziała się, że dzieci nie ma, mieszka po drugiej stronie Pilicy i zarobku, chwała Bogu, mu nie brakuje. Jedno co go martwi, to to, że nie chciałby dłużej być wdowcem.
Na te słowa Bejle zarumieniła się po uszy.
Żyd został na noc w karczmie. Bejle spała w komórce. Wewnątrz na grzędzie spały kury. Drzwi prowadzące do komórki nie miały zamknięcia. Nie było to zresztą potrzebne. Co tu można było ukraść?
Leżała Bejle i rozmyślała o czarnowłosym Żydzie. Chciała zasnąć, bo skoro świt należało wydoić krowę i przygotować jedzenie dla podróżnych. Ale czarne oczy Żyda nie dały jej spokoju.
Kury na grzędzie już były bliskie przebudzenia, kiedy Bejle poczuła, że coś łaskocze ja po twarzy. Przysięgałaby, że to kura zsunęła się jej na twarz i łaskocze ją nóżką lub skrzydełkiem.
— A sio, a sio! — zaczęła krzyczeć Bejle. Wszystko jednak wskazywało na to, że to nie kura. Jest wprawdzie ciemno w komórce, ale doskonale widać, jak dwoje dużych rozwartych oczu patrzy na nią.
Ściska jej się serce, a po całym ciele przebiegają dreszcze. Ogarnia ją coś, jakby gorąca zgroza. Poznaje tego, który wszedł do komórki. Cichym głosem pyta:
— Co to ma znaczyć?
— A co niby ma znaczyć?
— Co pan tu robi?
— A co mam robić? Nic. Jeno55 tylko, że moja żona umarła.
— To łazi pan do obcych kobiet?
— Uchowaj Bóg! Nic podobnego! Jeno widzi pani...
I jego ręce zaczynają parzyć. Są gorętsze od spojrzeń jego oczu. Bejle odzywa się cichym głosem:
— Czy pan się stąd wyniesie, czy nie?
— Dlaczego? Broń Boże, nie chcę przecież pani skrzywdzić, pani Belusiu?
— Jaka ja dla pana Belusia?
— Kiedy się kocha, to się nie spieszcza imion?
— Od kiedy to kocha mnie pan?
— Co znaczy od kiedy? Od pierwszej chwili!
— A poślubi mnie pan?
— Dlaczego nie? Może być i tak!
— Kiedy?
— Zrobi się.
I w małej komórce nagle zrobiło się zamieszanie. Kury zerwały się ze snu. Zaczęły w ciemnościach trzepotać skrzydłami i skakać sobie nawzajem na głowy. Bejle również zerwała się, zadygotała, zatrzepotała rękami i uderzyła w dwa wypasione policzki. Otworzywszy drewniane drzwiczki komórki krzyknęła w ciemną dal nocy:
— Rozpustniku! Żeby cię szlag trafił!
Na krzyk Bejle zapłonęło światło w karczmie. Mężczyźni zerwali się z posłania i na chybcika umyli ręce. Kobiety bose, w nocnych czepkach na głowie, w koszulach, zdumione tym, co zaszło, zaczęły lamentować:
— Biada! Taki Żyd... Kto to słyszał...
Lament kobiet obudził dzieci. Wybuchł płacz. Rozszczekał się pies. A czarnowłosy Żyd o gorejących oczach zmył się w środku nocy. Zniknął jak kamfora, pozostawiwszy w karczmie płaszcz.
Bejle wzięła płaszcz i przez bałagułę Jarme wyekspediowała go do domu. Niech tato ma w czym chodzić zimą po wsiach.
Bałaguła Jarme całą tę historię opowiedział ze szczegółami rodzinie. Tak nakazała mu Bejle. Niech tam w domu wiedzą, że ona Bejle chociaż nie nocuje tam, gdzie w dzień pracuje, ale ojca na starość nie zawstydzi.
I rzeczywiście. Wstydu ojcu nie przyniosła. A kiedy przyszedł odpowiedni czas, Bejle wyszła za mąż zgodnie z wymogami Mojżesza i Izraela.
Męża sama sobie wyswatała. Też był wdowcem, ale w niczym niepodobny do owego Żyda z karczmy. Nie był ani czarnowłosy, ani nie miał gorejących oczu. Był to rosły, atletycznie zbudowany mężczyzna o jasnoblond brodzie. Takiej jaką nosił car Aleksander III.
Takim bogatym, jak car Aleksander, mąż Bejle nie był. Imienia carskiego też nie nosił. Nazywał się Wolf. Tak jak pierwszy zięć ojca. Miał własny wóz i własnego konia. Ponadto umiał kuć konie, naprawiać koła, podnosić ramieniem wóz z ładunkami, kiedy pęka oś. Dawniej, za życia pierwszej żony, posiadał własny kawałek pola z ogródkiem. Po owdowieniu jednak zapuścił je. Nie miał głowy do marchewki i rzepy, które własnoręcznie zasadził. Zaopiekowały się więc nimi świnie. Zapaskudziły ogródek. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko przeprowadzić się do miasta. Konia z wozem miał. Kuć potrafił. Słowem, przy Bożej pomocy, na chleb zarobił.
Zamieszkała Bejle z mężem za miastem, aż za skaryszewską rogatką. Nad dachem domu hulał w nocy wiatr. Obok domu przejeżdżały z miasta i do miasta wozy. Furmani za oknem krzyczeli. Bejle gotowała dla nich perłową kaszę. W sobotę czulent56 z kiszką. Mąż przewoził towary na jarmarki i targi. Jeśli nie nadarzała się jazda, kuł konie. Żyło się. I co roku ciszę nocną przerywał krzyk dziecka, które Bejle właśnie wydała na świat.
Im więcej dzieci, tym mniej pieniędzy na życie. Odnajęła więc Bejle alkowę i zaczęła piec placki z makiem dla furmanów. Na swój los Bejle jednak nie narzekała.
Sama przecież tak chciała. Czasem jednak, kiedy do nas wpadała podczas świąt i mama ją pytała, jak się jej powodzi, Bejle potrafiła pochopnie się zwierzyć, że bywają noce, kiedy przypomina sobie owego czarnego Żyda z gorejącymi oczami. Widzi go wyraźnie. Po prostu jak żywy stoi przed jej oczami. Sama nie wie, co o tym sądzić. Po takiej nocy boli ją serce. Kasza się przypala. Furmani kręcą nosem na widok makowych placków, zaś ona sama wszczyna kłótnie z sąsiadką, która mieszka w jej alkowie.
Na uroczystościach urządzanych z okazji obrzezania albo innych rodzinnych świąt w domu Bejły nie zajadano się rybami i ciastkami. Zadowalano się grochem i małymi, śniętymi płotkami oraz głowizną. Ojciec od czasu do czasu podsyłał Bejle dwa złote dla dzieci, bochenek chleba z kminkiem, rybę na sobotę i macę na święto Pesach. Bejle odwdzięczała się ojcu tym, że przyprowadzała do nas w sobotę swoje dzieci, które wykąpane i uczesane całowały dziadka w rękę.
Inaczej rzecz się miała z czwartą córką ojca, Tojbą. Była zupełnie inna niż jej siostry. Była z nich najwyższa. Szersza również była w ramionach i wąska w talii. Dobrze zbudowana, z otwartą twarzą na słońce i wiatr, wyglądała jak córka bogacza, która zajada się kurczakami z bulionem i wyszywa dla narzeczonego aksamitny woreczek na tefilin.
Oczy Tojby, duże, otwarte, jakby się wszystkim dziwowały. W dzień były niebieskie, a w nocy przybierały kolor czarny. Włosy miała czarne, kędzierzawe. W słoneczne dni zamieniały się w granat.
Kiedy Tojba szła, drżały szyby w oknach, a podłoga pod jej nogami trzeszczała. I chociaż służąc w bogatym domu myła naczynia, skrobała marchew, obierała kartofle, ręce jej były wąskie, delikatne, a palce długie i czyste.
W sobotę po obiedzie przychodziła do nas w gości.
Chętnie słuchała relacji mamy z jej pobytu w Warszawie. Lubiła wspominać syna mamy, Mojsze, który w młodym wieku zszedł z tego świata. Wysłuchiwała do końca historii o mosiężnych klamkach i „pokojach”, które kiedyś mama posiadała. Była Tojba wytrwała, cierpliwa i wszystko z uśmiechem przyjmowała.
Sama też miała wiele do opowiedzenia. O Nowym Młynku, gdzie się urodziła, o swojej matce, która mogła unieść dwa korce57 kartofli na plecach. Opowiadała o małym, wodnym młynie, w którym ojciec był kiedyś młynarzem. W tym młynie, mówiła, w nocy przebywały diabły. Sama nieraz słyszała, jak w środku nocy młyn zaczął się nagle sam obracać. Ojciec wybiegł z domu, żeby zobaczyć co się stało, ale niczego nie zauważył. Usłyszał tylko jakieś gwizdy i odgłos bieganiny. I pewnego razu, a było to podczas święta Szawuot58 — opowiadała Tojba — młyn zaczął tak się kręcić, że ojciec musiał obudzić starszego młynarza, który tam mieszkał razem z żoną i dzieckiem.
Zapalili lampę, starszy młynarz przeżegnał się, po czym weszli razem do środka. Jak tylko weszli, wybuchł harmider. Rozległ się nagle odgłos biegnących stóp. Ktoś kogoś gonił. Słowem bieganina i gonitwa. Starszy młynarz był chłopem na schwał. Zaczął ścigać uciekających. Tak długo gonił za nimi, aż dopadł parobka w towarzystwie swojej żony. Młoda była żona młynarza i piękna w dodatku. Po co przyszła w środku nocy do młyna, nie wiadomo. Mąż jednak zobaczywszy żonę, złapał ją za włosy i rzucił na ziemię. Następnie podniósł i rzucił na kamienie młyńskie. A kamienie się kręciły, spadająca woda obracała je, więc kobieta została wkręcona między kamienie. Trzaskały kości młynarzowej i krew tryskała z łamanego ciała. Cały młyn wraz z mąką zalany został krwią.
Młynarza zakuto w kajdany i zesłano na Sybir.
Ojciec nie chciał już po tym, co się stało, dalej pracować w młynie. Było to dawno, dawno temu. Tojba była jeszcze małym dzieckiem. Pamięta, że uciekła wtedy do lasu, gdzie spędziła cały dzień i całą noc. Matka szukała jej i znalazła zemdloną pod drzewem.
Kiedy Tojba jest w dobrym nastroju, potrafi opowiadać ciekawe rzeczy. Na przykład o owym lesie, w którym spędziła dzień i noc. O wilkach, które w zimowe noce zjawiały się na szosie i napadały na ludzi i konie. O skąpych chłopach, którzy przez całe życie procesowali się o kilka mórg ziemi. Zarżnął w końcu któryś z nich własną matkę i zginął w więzieniu.
Na podstawie lotu ptaków, ulatania dymu z kominów Tojba potrafiła określić pogodę na następny dzień.
Czy będzie padał deszcz, czy będzie wiał wiatr, czy też świecić będzie słońce.
Najbardziej ze wszystkich moich sióstr kochałem Tojbę. Moje dni i noce były wypełnione wspominaniem jej opowieści o polach, lesie i rzece.
Gdyby Tojba umiała wszystko to napisać, powstałaby niewątpliwie ciekawa książka. Byłaby stokrotnie ciekawsza od wszystkich bajek, które mama w sobotę po obiedzie czyta sąsiadkom z książki przywiezionej z Warszawy.
Po śmierci jednak swojej matki i po tym, jak jej siostry rozjechały się po kraju, Tojba musiała opuścić Nowy Młynek razem z jego polami i przystać na służbę u bogaczy w mieście. A u tych bogaczy drzwi były w dzień i w nocy zaryglowane, a w domu mówiono do siebie ledwie otwierając usta.
O to, żeby Tojba, najpiękniejsza z córek taty, dostała się do bogatego domu, zadbała moja mama.
Żyd, u którego Tojba służyła, nie miał jeszcze czterdziestu lat. Blada twarz pokreślona małą, czarną bródką świadczyła o inteligencji i wiedzy. Nosił on nawet w powszednie dni jedwabną czapkę i małe, zawsze błyszczące buty z chlewami. Stawiał drobne, odmierzone kroczki.
Jego żona była kobietą, o której się mówi „krew i mleko”. Krążyła po swoich czystych, jasnych pokojach z miną leniwej, dobrze wyspanej, najedzonej do syta paniusi. Do Tojby mówiła:
— Tojbciu, rozwiąż mi gorset... Tojbciu, leć do sklepu i przynieś mi ze dwie pomarańcze...
Tojba więc leciała, ściągała z niej buciki, wiązała i rozwiązywała gorset, obierała kartofle, paliła w piecu i mimo to nie zatraciła wdzięku i nie zniszczyła swoich pięknych rąk.
Być może, że z powodu właśnie tych rąk przydarzyła się Tojbie niezwykła i smutna zarazem historia. Otóż jej gospodarz o bladej twarzy, z jedwabną jarmułką, którą nosił w powszedni dzień, nie zwykł patrzeć na służącą tak, jak na człowieka.
Do kuchni, w której Tojba trawiła swoje lata przy garnkach, ten delikatny Żyd nie wchodził. Co tam miał do roboty? Ale pewnego dnia, kiedy żona akurat była poza domem, nagle wszedł do kuchni. Wszedł, jakby to powiedzieć, zupełnie przypadkowo.
— Nie ma pani? — zapytał, nie patrząc na Tojbę.
— Nie. Nie ma pani.
— Znaczy... nie... ma, tak, co ja to chciałem powiedzieć? Tojbo, bądź taka dobra...
Nie dokończył i nie wyjaśnił, dlaczego miała być taka dobra. Delikatny był człowiek. Nie umiał głośno mówić.
Tojba jednak wyczuła, że jeśli wchodzi do kuchni
Uwagi (0)