Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖
W opowieści małego chłopca, Mendla, poznajemy codzienne problemy żydowskiej, niebogatej rodziny.
Rytm życia wyznaczają modlitwy i święta, na które co jakiś czas przyjeżdżają dzieci obojga rodziców z poprzednich małżeństw, przywożąc ze sobą fragmenty dalekiego świata — z Warszawy, czy z Jekatierynosławia. Jest tu ślub i pogrzeb, inicjacjaseksualna młodego narratora i poronienie dziecka przez uwiedzioną w służbie u bogaczy Tojbę, jej wykluczenie ze społeczności za grzech i powtórne przyjęcie dzięki małżeństwu z szewcem, który jednakże także ma swoją tajemnicę…
Matka nie może odżałować, że w domu swego pierwszego męża miała mosiężne klamki, wyszukuje więc kolejne mieszkania do wynajęcia, próbując poprawić jakość życia rodziny. Dzięki temu Mendel ma wciąż nowych, ciekawych sąsiadów, zawiera rozmaite znajomości, poznaje odrębne światy.
- Autor: Jehoszua Perle
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Żydzi dnia powszedniego - Jehoszua Perle (biblioteka w .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jehoszua Perle
Po odmówieniu modlitwy przez ojca, jedziemy dalej. Koń ostrożnie przedziera się przez ciemność nocy. Mamę ogarnia strach przed napadem rozbójników. Nic podobnego jednak się nie zdarzyło. Szczęśliwie i na czas przyjechaliśmy do miasteczka.
Noc była już w pełni. Z ciemności wyłoniły się cienie. Nagle zagrała kapela.
— Narzeczona przybywa — rozległy się głosy, jakby spod kół wozu. Jakieś drzwi otworzyły się z hukiem. Z wnętrza buchała para. Ze sklepu ktoś wyniósł lampę i podniósł ją nad naszymi głowami:
— Tędy, tędy! Tutaj — ktoś w ciemnościach wziął za uzdę konia. Bas z weselnej kapeli warknął:
— Tędy! Tamtędy!
Mnie zachciało się śmiać. Zdawało mi się, że trąbka na złość basowi wykrzykuje:
— Nie tędy! I nie tamtędy!
Wreszcie wprowadzono nas do dużej, wapnem wybielonej sali. Nie było w niej ani łóżek, ani szaf. Jasno świecąca lampa zwisała ze środka sufitu. Nieznajome kobiety i dziewczęta, świeże, umyte, uczesane, uwijały się jak ospałe tuczone gęsi.
Po przeciwnej stronie wybielonej izby, oddzielonej przedpokojem i schodami, wiodącymi do facjatki, widniały otwarte drzwi do jeszcze jednej izby, pomalowanej na niebiesko.
Tu zebrali się mężczyźni na czele z narzeczonym, który zjawił się nieco później.
Do szyb w izbie przylepione były z zewnątrz spłaszczone nosy ciekawskich. Tojba zmęczona i senna siedziała z przymkniętymi oczami na starym krześle dajana.
Niskiego wzrostu Żyd z okrągłym brzuszkiem i podstrzyżoną bródką rzępolił gniewnie na kontrabasie. Wtórował mu na długiej trąbce wysoki młodzieniec w podartej marynarce z krótkimi rękawami. Prym wiodła chwytająca za serce gra na skrzypcach czarnego młodego muzykanta. Kobiety i dziewczęta pływały w tańcu jak kaczki. Raz do koła i raz z koła. Schodziły i rozchodziły się jak rozzłoszczone indyki.
Moja mama przejęta i trochę podniecona, z rozwichrzonym lokiem na peruce płynęła razem z innymi tańczącymi niewiastami. Nie omieszkała też częstować gości bakaliami i herbatą. Różnym dziewczętom życzyła, żeby wkrótce i one wyszły za mąż, a zamężnym kobietom, żeby doznały szczęścia odprawienia uroczystości z okazji obrzezania, a potem bar micwy swoich synów. Była w tych życzeniach delikatna i subtelna. Wymawiała je w sposób znamionujący, iż ona sama miała kiedyś dom, w którym klamki były z mosiądzu.
Potem mama zanuciła melodię skrzypkowi i ten zagrał warszawskiego walca. Mama zatańczyła z Tojbą. Wtedy pozostałe kobiety i dziewczęta odsunęły się na bok. Z drugiej izby przyszli mężczyźni. Spłaszczone nosy na szybach rozmnożyły się. Ciekawi byli jak kuma, kobieta już nie najmłodsza tańczy z panną młodą. I było na co popatrzeć. Z pochyloną na bok głową, z twarzą promieniejącą zadowoleniem, na której odbijała się wielkomiejskość, mama prowadziła Tojbę w tańcu. Wirowała na czubkach palców, przechodząc z jednego taktu w drugi. Robiła to z dużym kobiecym wdziękiem. Oto zawirowała w lewo. Jedwabna sukienka poruszona powietrzem wyglądała jak balon. Przechylała głowę to na jedną, to na drugą stronę. Jakby wdzięczyła się do lustra. Tojba nie pozostawała w tyle. Wyższa od mamy, trzymając tren sukni w lewej ręce pozwalała się prowadzić. Szybko kręciła się na wysokich obcasikach. Jej śniada twarz promieniała. Głowa odrzucona trochę do tyłu, usta do połowy otwarte. Ni to się śmiały, ni to płakały. Raczej kogoś wzywały. Czarnowłosy skrzypek pochylił się przed mamą w ukłonie. Powiedział, że grał już w dużych miastach, ale tak tańczącej kobiety jak ona jeszcze nigdy nie widział. Kobiety z zaciśniętymi ustami i uśmiechniętymi twarzami trochę z niedowierzaniem podziwiały mamę:
— Widziałyście?... Ale tańczy...
Potem przesunięto fotel sędziowski z siedzącą na nim Tojbą na sam środek sali. Kobiety i dziewczęta ustawiły się wokół fotela. Mały Żydek z brodą większą od całej twarzy, ochrypłym głosem zawołał:
— Kapela grać!
Rozmruczał się bas, rozdęła się trąbka i rozpłakały się skrzypce. A on sam zaczął opiewać pannę młodą. Ze ściśniętego wzruszeniem gardła wydobył następujące słowa:
— Dzisiejszy dzień, panno młoda, porównać można do Dnia Sądnego. Jest najpiękniejszym dniem i zarazem najbardziej przykrym. Dzisiaj bowiem stoisz przed obliczem Króla Nieba tak, jak, nie przymierzając, przed obliczem cesarza. A jak stoi żołnierz przed obliczem swego cesarza? Musi wyróżniać się cnotą, mieć za sobą dobre uczynki i żywić w sercu bojaźń. Dlatego powinnaś dzisiaj odbyć pokutę i błagać Boga, żeby obdarzył cię łaską.
W połowie następnego zdania nagle się zakrztusił. Niezdrowa krew napłynęła mu do twarzy. Po krótkiej chwili złapał oddech i wytarłszy pot z czoła, kontynuował:
— Dzisiaj, panno młoda, jesteś jak drzewo, które dopiero wyrasta z ziemi. Nie rodzi jeszcze owoców. Ale kiedy słońce zaczyna ogrzewać korzenie drzewa, rozwijają się liście, rozkwita kwiecie, a potem z tego kwiecia wyrastają owoce. Słowem, dzisiaj, panno młoda, jesteś jeszcze, jakby to powiedzieć, niczym. Prochem i pyłem. Ale kiedy Bóg obdarzy cię łaską, rozwiną się twoje liście i wyrosną twoje owoce.
Lekkie dreszcze wstrząsnęły Tojbą. Mama wycierała chustką łzy z oczu.
Do pana młodego mały Żydek miał krótszą przemowę. Szewczyk odziany w sukienną kapotę, był niższy niż zwykle. Siedział na honorowym miejscu przy stole z oczami wbitymi w obrus. Wokół niego stali brodaci Żydzi ubrani w wyświechtane kapoty dnia powszedniego.
Mały Żydek odmówił modlitwę El male rachamim77 w intencji matki pana młodego. Wychwalił pod niebiosa jego ojca, przełożonego jesziwy.
— A chociaż — zwrócił się do pana młodego — ty jesteś tylko szewcem, to jednak Bóg cię szanuje tak, jak największego bogacza, albowiem tanaita78, rabi Jochanan, również był szewcem. Weź przeto przykład z rabiego Jochanana, „hasandlara” (szewca). Jeśli tak postąpisz, i błogo ci będzie, a do Syjonu przyjdzie zbawiciel, amen.
Kiedy młoda para miała stanąć pod ślubnym baldachimem i mój tato położył swe duże ręce na głowie Tojby, żeby ją pobłogosławić, okazało się, że nie ma osoby, która mogłaby pobłogosławić panu młodemu. Skurczony, zmizerniały, pomniejszony stał szewczyk pod baldachimem. Miał na sobie cudzy płaszcz. Wypowiedział słowa zaślubin harejat79 jakby czczym, wygłodniałym głosem. Nie trafił nogą w kieliszek, który mu podłożono na szczęście. Wychudła twarz świeciła chorobliwą zielonością. Klezmerzy zagrali weselnego marsza. Z przedpokoju weszła tanecznym krokiem mama trzymając w rękach dużą, brązową, plecioną chałę. Unosząc ją nad głowami obecnych, tańczyła i kołysała chałą tak, jakby kołysała dziecko do snu. Mama wyglądała teraz zupełnie nie tak, jak gdy czasami udawała. Nie było w niej śladu pańskości. Zniknął gdzieś jej pański podbródek. Wyglądała teraz na dobrą Żydówkę, rozdzielającą jałmużnę, która przyszła zabawiać biednych nowożeńców, żeby w ten sposób wypełnić boży nakaz. W taki też sposób odtańczyła z Tojbą tak zwany micewa-taniec80. Jeden kraniec chusteczki trzymała Tojba, drugi mama. Skłon głowy do przodu i jakby się zanurzyła w wodzie, obrót partnerki i wyprostowanie głów, jakby wynurzały się z wody. Oznaczało to, że mama czyni wszystko z głębi serca, że nie była dla Tojby macochą, tylko prawdziwą matką.
Zupełnie inaczej ojciec wykonywał swój micewa-taniec ze swoją piękną córką, Tojbą. Nie patrzył na nią, nie zarzucał głowy do tyłu. Lekko pochylony ujął chustkę za brzeg. Ciężkimi krokami strudzonego człowieka wykonał kilka obrotów. Widać było, że nie czuje się pewnie na nogach, że przeżywa jakąś rozterkę. Mnie się wydaje, że gdyby ojciec się nie wstydził, to by powiedział do Tojby: córko moja, może cię kiedyś zmartwiłem, więc wybacz mi. Przeciem ojciec. Pragnąłem jedynie twojego dobra. Ty sama przecież zgrzeszyłaś.
Lecz jeśli on tego nie powiedział, to przemówiły skrzypce za niego.
Niepojęta rzecz, jak ten młody klezmer wyjął te słowa z ust ojca i z głębi mego serca. Tojba płakała. Na jej białej ślubnej sukni pojawiły się duże mokre plamy. Może właściwie odczytała słowa melodii skrzypiec, a może wyczuła coś niedobrego? Na dworze już dniało. Ciężka niebieska mgiełka pokryła szyby okien. Kobiety i dziewczęta ciężko opadły na krzesła, potężnie ziewały. Wezwano już gości do składania prezentów ślubnych. I nagle powstał tumult. Pan młody upadł zemdlony na podłogę. Pierwsza zerwała się z krzesła mama.
Unosząc trochę przydługą jedwabną suknię wpadła do męskiej izby. Za nią wtoczyły się jak owce kobiety i dziewczęta. Zrobiło się ciasno w drzwiach. Rozległy się krzyki:
— Wody! Może należy wezwać felczera? Kto pobiegnie po felczera?
Ale nikt się nie ruszył. Puścili tylko języki w ruch.
Mówiono, że pan młody wypalił przy stole zbyt dużo papierosów. Ci, którzy siedzieli obok niego, twierdzili, że zauważyli, jak wskutek palenia stawał się coraz bardziej zielony na twarzy. Ktoś go nawet zapytał, co mu jest, ale ten nie odpowiedział i w pewnej chwili runął z krzesła na podłogę.
Ktoś zaczął krzyczeć w jego zieloną twarz. Ktoś naciskał mu na serce. Ktoś usiłował otworzyć mu zaciśnięte usta, ale wszystko na nic.
Jego upadek był nietypowy. Trząsł się cały, kolana mu drżały. Ręce miał rozrzucone na boki. Głową kręcił tam i z powrotem. Na wargach pojawiła się biała piana.
— Nic innego — oświadczył Żyd, który przybiegł ze szklaneczką wody — jak tylko to, że cierpi na tę znaną wam ciężką chorobę. Podłóżcie mu pod głowę klucz.
Klucz podłożył mu tato. Stał pochylony nad zięciem, tak jakby chciał go prosić o przebaczenie. Mnie się wydawało, że od dzisiaj tato już nie będzie mógł podnieść głowy i patrzeć komukolwiek prosto w twarz.
Ramiona mamy również opadły. Wymknęła się na zewnątrz. Świtało. Z bielonej wapnem sali, gdzie tańcowano całą noc, dochodził teraz żałosny szloch Tojby. Zdarła z siebie welon, objęła rękoma piękną, czarną głowę i kołysała się na boki.
— Czegóżeście ode mnie chcieli? — wołała do taty, mamy, wszystkich zebranych
Skąd na mnie taki wstyd? Epileptyka mieć za męża? Pójdę na służbę. Będę szorować podłogi, a mieszkać z nim — nie będę...
Na służbę jednak Tojba nie poszła. A bo to mało się naszorowała cudzych podłóg? Mało to nagotowała się i napiekła dla delikatnych chasydzkich panów z laseczkami z kości słoniowej? Została więc w miasteczku.
Wolf, jej mąż, miewał od czasu do czasu ataki. Tojba wkładała mu pod głowę klucze, wydała na świat chłopaka o wielkiej blond głowie i jeszcze jednego, czarnego. Następnie urodziła jeszcze dziewczynkę o oczach, które za dnia były niebieskie, a nocą zielone. To były oczy Tojby, które straciły kolory, gdy ona wkładała mężowi klucze pod głowę.
Po weselu Tojby zebraliśmy drugi pokos z łąk. Słońce zachodziło już w połowie dnia. Było żółte i zimne. Z ziemi wiało wilgotnym i zgniłym zapachem. Spichlerze i stodoły pękały od zebranego zboża. Co nam teraz pozostało do robienia?
Zapakowaliśmy więc pościel, garnki oraz miski i opaleni, wypoczęci pojechaliśmy z powrotem do miasta. Po drodze widzieliśmy, jak chłopi przystąpili już do nowej orki. Za pługiem kroczyły czarne stada kruków i wron. Pachniało zleżałymi jabłkami, kiszoną kapustą i ciepłym jęczmieniem.
Długi Luzer w drodze powrotnej przy karczmie zatrzymał nasz wóz i złożył ojcu gratulacje z okazji ślubu córki. Spytał, jak trawa obrodziła i czy będzie zysk. Nie zapomniał przy tym dodać, że jeśli Lejbke wróci z wojska, ojciec ma go natychmiast zawiadomić. Córka Luzera, Sara, której twarz podczas lata zaokrągliła się i wygładziła, a biodra znacznie pogrubiły, podała nam po talerzu barszczu zaprawionego czosnkiem, a na drugie po dużym kawałku tłustego mięsa z kartoflami. Poczęstowała nas również wiśniakiem własnego wyrobu. Po poczęstunku, kiedy wsiedliśmy do wozu, żeby ruszyć w dalszą drogę, mama stwierdziła, że dziewucha z karczmy z pewnością jest osobą gospodarną i zaradną, a Luzer posiada niewątpliwie sakwę pełną forsy. Kiedy Lejbke powróci ze służby u Iwana, trzeba będzie koniecznie pogadać z Luzerem o urządzeniu jego przyszłości. Tato się nie odzywał. Wyglądał na osobę, którą trapi smutek. Mnie też nie było wesoło. Na wozie zabrakło Tojby. W oczach nadal miałem widok leżącego w drgawkach i z pianą na ustach jej męża. Koń wlókł się ospale. W koronach topól krakały wrony. Tym razem nie napoiliśmy konia przy mostku. Nawet tutaj wyczuwało się, że nadchodzą Straszne Dni z ich grozą i melancholią.
W mieście można to już było dostrzec na twarzach Żydów. Błagalne modły odprawiane o północy zostawiły na ich twarzach ślady bezsenności, niepokoju i troski, które zawsze towarzyszą dziesięciu dniom pokuty. Nie lubię tych dni. Jest to bowiem czas, kiedy tato budzi mnie w środku nocy i prowadzi do bóżnicy na błagalne modły zwane Slicho. Muszę wtedy wysłuchiwać pękniętego głosu kantora Moszki.
W domu wszyscy chodzą zatroskani i zmartwieni. Co rano muszę pędzić do bóżnicy, żeby się pomodlić i wysłuchać trąbienia w szofar81, który zawsze przywodzi mi na pamięć śmierć. Co by to komu, myślałem w duchu, szkodziło, gdyby lato trwało przez cały rok? Czy nie byłoby piękniej, gdyby błagalne modlitwy odmawiano na polach, zbożem malowanych? Czy nie byłoby milej Bogu, gdyby przy pulpicie kantorskim stał młody człowiek o pięknym głosie, a nie Moszke od garkuchni, który stęka jak tępa piła? A w ogóle dlaczego Żydzi wybrali sobie takie smutne święta? I oto zajechaliśmy już na nasze podwórze. Jarme ze swoim omnibusem zapewne był w Warszawie. Nikt bowiem nie wyszedł na spotkanie z nami. Od sadu czuć było wilgocią. Kiedy otworzyliśmy drzwi mieszkania uderzył nas w nozdrza zapach myszy i pajęczyny. Ze wszystkich zakątków wyłaziły robaki. Czarne, żółte, wypasione.
Mama razem z wynajętą gojką, uzbrojone w ścierki i miotłę, robiły w domu porządek. Sprzątały i myły. Czekają nas przecież święta.
Ja obijałem się. Do chederu przed świętami już się nie chodziło. Zresztą mełamed Szyme-Josef w czasie naszego pobytu na wsi, przeniósł się na tamten świat. Żona bałaguły
Uwagi (0)