W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖
Romans. Po przypadkowym spotkaniu w pociągu główny bohater przez pół książki usiłuje dowiedzieć się, kim w ogóle jest piękna kobieta przedstawiająca się jako „Kameleon”.
„Wierzę, iż miłość mężczyzny dla kobiety nie powinna być alfą i omegą ludzkiego istnienia, że ugiąć się, złamać się pod nią może tylko człowiek słaby, albo taki, któremu ona zastąpić musiała wszystko: czyn, ideę, sławę”. Powieść o tyle nietypowa, że zazwyczaj ulubione przez Orzeszkową sprawy społeczne schodzą na drugi plan. Oczywiście, tak całkiem się ich nie pozbędziemy, ale na pierwszym planie mamy pełnokrwiste love story. Refleksja na temat instytucji małżeństwa, miłości i realnych relacji między płciami w XIX-wiecznym społeczeństwie przychodzi dopiero później i niejako mimochodem.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «W klatce - Eliza Orzeszkowa (literatura naukowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
I, stojąc na środku pokoju, patrzyła na zegar i dwa strumienie grubych łez, szeregiem wspomnień wywołanych, staczały się po jéj zmarszczonéj twarzy.
— Pan Lucyan idzie — rzekła Owsicka, patrząc w okno.
Dolewska żywo się poruszyła, szybko otarła łzy i, z młodzieńczą prawie żywością, skoczyła na krzesło, majstrując cóś koło zegara, aby syn jej łez nie dostrzegł.
— Żeby on tylko nie zobaczył, że ja płakałam — szepnęła z krzesła już do Owsickiéj i zaczęła raźnie nucić starą piosenkę.
Lucyan przeszedł, milcząc, bawialny pokój i wszedł do swojego. Piérwszy przedmiot, który uderzył jego oczy, był stojący na oknie świeży bukiet z niezapominajek. Lucyan popatrzył na kwiaty i rzekł do siebie:
— To dziecię stawia tu te kwiaty, aby mi niebo przypominały! Jest-że ono dla tych, którzy tak nędznie, jak ja, giną?...
I pogrążył się w smutném, gorzkiém dumaniu.
Była to może ta sama chwila, w któréj Cypryan Karłowski, we wschodnim gabinecie Klotyldy, mówił jéj gorące słowa miłości i wysnuwał przed nią złotą nić swoich nadziei.
*
Czerwona tarcza słoneczna spuszczała się zwolna za nizkie dachy domowstw miasteczka; ulice i plac różowiały pod jéj blaskiem; po błękitném niebie przepływały obłoki białe i z po-za nich wychylał się srebrną nicią zarysowany półksiężyc. Cisza w naturze panowała wielka, ale w miasteczku gwar, bo był to dzień świąteczny, więc wszystko, co żyło, oprócz żydów, wyroiło się na ulicę, a kto został, otwartém oknem przynajmniéj wyglądał na piękny o téj wieczornéj dobie świat Boży.
Lucyan wyszedł z domu kowala, którego chorą żonę po raz ostatni przed wyjazdem z N. odwiedzał, i szedł ulicą. Z ganku mieszkania Grodzickiéj zbiegła Walerka, ubrana w swój różowy muślinek.
— Panie Lucjanie, niech pan zajdzie do nas — prosiła — jest u nas i pan Dembowski z Jodłowéj.
Lucyan zwrócił się ku gankowi.
— Ho, ho, ho! jak się masz, kochany Eskulapie! — ozwał się we drzwiach od ganku stentorowy głos Dembowskiego. — Widzę, że nieosobliwie; cóś zmizerniałeś dyabelnie. Słyszę, wyjeżdżasz; dokąd? dla czego? Czy ci tu już, mosanie tego, nasz chleb nie miły?
Lucyan miał cóś odpowiedzieć, ale szlachcic mu przerwał:
— Spodziewam się, mosanie tego, że przynajmniej na ślub pani Warskiéj poczekasz. Bo u nas w Jodłowéj wielka nowina. Pani Warska za mąż idzie; w niedzielę przyszłą ksiądz Stanisław ma im podobno pobłogosławić. Ot, jak z pistoleta wystrzeliła siurpryzę, mosanie tego. Ale narzeczony, co się zowie, grzeczny człowiek, przyzwoity i choć widać po wszystkiém, że bogaty, pańskich, za pozwoleniem, głupich fumów za grosz nie ma, rychtyk jak ona. Zobaczysz ich zaraz, mosanie tego, bo dziś przyjadą oboje do księdza Stanisława. Jak wyjeżdżałem, zaszedłem do nich i mówili mi, że za godzinę do N. jadą.
Na te słowa usta Lucjana zadrżały i skronie zapulsowały mu silnie. Dembowski prawił daléj:
— A kochają się, mosanie tego, jak gołąbki! Dalibóg, staremu ślina do gęby idzie, patrząc na nich. Dziś, kiedy tam przyszedłem, Ignacy tylko co zdjął ze stołu i powiedział, że pani i gość w ogrodzie. Poszedłem do ogrodu i z daleka przez gałęzie zobaczyłem, jak on, mosanie tego, ściskał i całował jéj rączkę, a ona, jakby nic, siedziała sobie na ławeczce, nad stawem, i nie na niego filutka patrzyła, tylko niby na wodę. Ho, ho, ho! a pewnie tam z pod oczka zerkała na niego, tak jak to ona umié, ho, bo, ho!
Przy tém opowiadaniu Lucyan oparł się o słup ganku i parę razy poniósł rękę do skroni.
Ale Dembowski, nie zwracając na to uwagi, zawołał:
— Otóż i jadą, mosanie tego!...
Z daleka, na końcu ulicy, ukazały się cztery siwe konie i dał się słyszeć głuchy turkot powozu i lekkie brzękanie szorów. Wszystko to było tak otoczone kłębami kurzawy, że z dala wyglądało, jak wielki, szary punkt.
Lucyan z wytężeniem w punkt ten się wpatrzył; twarz jego nabiegła nagle gwałtownym rumieńcem i w mgnieniu oka pokryła się znowu straszną bladością.
Ale nikt na niego nie patrzył.
Walerka, Dembowski i na ulicy znajdujący się ludzie, zwrócili ciekawie oczy ku nadjeżdżającemu powozowi.
W małym odkrytym koczyku siedziała Klotylda, w białéj sukni i białym kapelusiku. Wiatr unosił końce jéj błękitnéj przepaski po-za drzwiczki powozu i igrał z niemi w powietrzu. Obok niéj, z rozpromienioną twarzą, siedział Cypryan Karłowski.
— Śliczna para — mówiło na ulicy kilka głosów.
— Bogaci! szczęśliwi! — odpowiadali inni.
A powóz toczył się szybko ulicą i dojeżdżał do domu Grodzickiéj.
Nagle Cypryan zerwał się z siedzenia, gwałtownie pochwycił ramię furmana i krzyknął:
— Stój!...
Klotylda zwróciła spojrzenie ku gankowi Grodzickiéj, na który patrzył Cypryan, i z piersi jéj wydobył się głuchy jęk.
Dziwny widok uderzył ich oczy.
We drzwiach domu stał Dembowski, obu rękoma obejmując opartego na nim Lucyana. Oczy młodego człowieka były zamknięte, usta sine, trupia bladość twarz mu zalała.
— Co to jest? co to się stało? — zawołał Cypryan, w mgnieniu oka wyskakując z powozu.
— Zemdlał, czy co? mosanie tego — niespokojnie mówił Dembowski, podtrzymując opartą na jego piersi głowę Lucyana. — Tylko co rozmawiał ze mną.
— Ależ on jak bez życia! — zawołał Cypryan, dotykając ręki przyjaciela. — To nie jest zemdlenie, to cóś gorszego! Czy niéma w N. drugiego doktora?
— Księdza proboszcza! księdza proboszcza! — zawołało kilka osób, które, na widok zatrzymującego się powozu, w jednéj chwili pod gankiem zbiegły się dość tłumnie.
— Walerko, biegnij po księdza proboszcza! — rzekła do córki Grodzicka, — a potém zajdziesz do pani Dolewskiéj i powiész jéj, żeby tu przyszła, bo syn jéj zachorował.
— Jakże to było? jak się to stało? — pytał Cypryan, pomagając Dembowskiemu złożyć bezwładne ciało Lucyana na jednéj z ławek, stojących na ganku. — Każ pani przynieść wody — rzekł do Grodzickiéj — trzeba próbować trzeźwić go, nim proboszcz przyjdzie. Ale na miłość Boga, panie Dembowski, jakże to było?
— Ot jak było. Rozmawialiśmy z sobą najpiękniéj tu na ganku; prawda, że był mizerny, ale zdawało się, że nic tak strasznego. Raptem, jak państwo podjeżdżali pod ganek, kiedy ja spojrzę na niego, a on wpatrzył się w państwa tak dziwnemi oczyma, jakich ja, mosanie tego, w życiu mojém nie widziałem; schwycił się za serce, jęknął i upadł-by na ziemię, gdybym ja nie stał za nim i nie podtrzymał go, mosanie tego!
— A czy ksiądz proboszcz zna się cokolwiek na medycynie? — zapytał Cypryan.
— Oho! Podobnoć sam uczył się kiedyś na doktora, a póki pana Lucyana w N. nie było, leczył często a dobrze.
Lucyan leżał na ławce, martwy i piękny w nieruchomości swojéj. Długie rzęsy jego zamkniętych oczu rzucały cień na bladą twarz; usta bez krwi nie zamknęły się całkiem po ostatnim jęku; czoło przysłaniały rozrzucone czarne włosy. Jedna ręka jego leżała na piersi, druga zwisła ku ziemi.
Obok niego stali: Grodzicka ze szklanką wody w ręku, Cypryan z serdeczną troską na twarzy i Dembowski, tarmoszący niespokojnie swoje siwe wąsy.
Za jeden ze słupów gankowych napół ukryła się Klotylda i, jak skamieniała, stanęła z załamanemi i konwulsyjnie zaciśniętemi rękoma.
Wkoło ganku coraz więcéj zbierało się ludzi; pożałowania, westchnienia, pytania rozlegały się coraz gwarniejsze.
Po chwili od strony plebanii ujrzano idącego spiesznie księdza proboszcza. Tłum się rozstąpił i ksiądz, ze wzruszoną twarzą, stanął nad Lucyanem.
Głuche milczenie ogarnęło obecnych. Oczy wszystkich utkwiły w twarzy księdza, we wszystkich piersiach zatrzymał się oddech.
Proboszcz ujął rękę Lucyana, położył dłoń na jego sercu i skroniach, pochylił ucho ku piersi i wpatrzył się w twarz nieruchomo. A im więcéj patrzył, tém większy smutek pokrywał mu czoło i mglił się w łagodnych oczach.
Nareszcie z rodzajem uszanowania złożył na piersi obie ręce Lucyana, pochylił głowę i długo milczał, a dwa strumienie łez cicho spłynęły mu po twarzy. Otarł je, a podnosząc głowę i zwracając się do obecnych, rzekł wyraźnie, choć stłumionym głosem:
— Nie żyje!...
Z piersi wszystkich obecnych wydarło się jedno głuche westchnienie, ale zapanował nad niém straszny, przeraźliwy, rozdzierający krzyk.
Pani Dolewska, z siwemi włosami, rozwianemi od wiatru i biegu, z rozpłomienioną twarzą, z obłąkanym wzrokiem, wbiegła z tym krzykiem na ganek i rzuciła się na martwe ciało syna.
— Kto powiedział, że mój syn nie żyje? — wołała, obejmując go drżącemi ramionami i tuląc jego bezwładną głowę do piersi. — Kto powiedział, że mój syn nie żyje, ten skłamał! skłamał! On nie może umrzéć, bo Bóg jest dobry, bo jeśli on umrze, to chyba niéma Boga na niebie...
— Kobiéto! — zaczął mówić proboszcz łagodnie, biorąc ją za rękę.
Ale wyrwała ją gwałtownie i, zwracając się do księdza, krzyknęła:
— Ty powiedziałeś, że mój Lucyś umarł, a więc mi go oddaj teraz! Ale ty skłamałeś! Czy słyszysz? skłamałeś! To prawda, że on leży jak trup, bez życia, ale nie umarł, nie! Ten, kto to powiedział, zapomniał, żem ja nie po to kołysała go i hodowała, żeby teraz umarł. Kłamstwo! kłamstwo! Ot, zaraz zobaczycie!
I rzuciła się znowu na ciało syna i zaczęła twarz jego okrywać konwulsyjnemi pocałunkami. Potém uklękła przy nim i cicho, łagodnie mówić zaczęła:
— Lucysiu! dziecko ty moje najdroższe! Odezwij się do mnie, moje ty szczęście! Spójrz na mnie, jam przecie matka twoja!... Lucysiu! Lucysiu! Ludzie mówią, żeś ty umarł. Dziecko moje jedyne, spójrz na mnie, pokaż im, że kłamią, że ty żyjesz i żyć będziesz, dumo i radości ty moja! Lucysiu!... Lucysiu!... Lucysiu!...
Nagle umilkła, szklanym wzrokiem wpatrzyła się w twarz syna, zerwała się z kolan i krzyknęła przeraźliwie:
— Tak, to prawda, on nie żyje!...
W téj saméj chwili, wpiła się palcami w ramię stojącego obok niéj księdza, oczy jéj otworzyły się szeroko, krwią nabiegły i poczęły szybko krążyć pod powiekami; zaciśnięte usta otwierały się stopniowo, aż wydarł się z nich długi, głośny i ostry śmiech obłąkania.
Ksiądz Stanisław wpatrzył się w nią i po chwili zawołał z najwyższém przerażeniem:
— Wielki Boże! ta kobieta dostała pomieszania zmysłów!
Odpowiedzią na te słowa jego był głuchy jęk kobiecy. Wszystkie oczy zwróciły się na Klotyldę, która stała oparta o słup, strasznie blada i drżąca konwulsyjnie.
Ksiądz Stanisław patrzył na nią przez chwilę w milczeniu; potém wyciągnął rękę i wskazując jéj martwe ciało Lucyana, wyrzekł z uniesieniem i goryczą:
— Igrałaś jak z cackami, z sercami ludzkiemi, aż jedno z nich pękło i krwią obryzgało białą sukienkę twoję!...
Klotylda zachwiała się i upadła zemdlona na ręce Cypryana, który przez tłumy przecisnął się do niéj.
— A! to ty! — krzyknęła, spostrzegając ją, matka Lucyana. — To ty, czarownico, coś mi syna urzekła!...
I wydarła się z rąk wstrzymującego ją księdza i, biegnąc za Klotyldą, którą narzeczony do powozu unosił, krzyczała:
— Ty zabiłaś mego syna, żmijo o złotych słowach! Tyś go oczarowała, a potém mu serce wydarła! Bodajeś nigdy matką nie była! Bodajeś nigdy płakać nie przestała! Bądź przeklęta! przeklęta! przeklęta!...
Cypryan położył zemdloną w powozie i, sam wskoczywszy, krzyknął na furmana:
— Jedź!...
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Nad Jodłową chmurnie weszło jasne wczoraj słońce. Szare chmury włóczyły się pod białém sklepieniem, a jodły szumiały i pochylały się jedna ku drugiéj, jakby opowiadając sobie o czémś bardzo, bardzo smutném.
Wewnątrz jodłowskiego domu cisza panowała, głębsza niż kiedykolwiek i, chociaż było już dobrze po południu, pani Warska nie opuściła jeszcze sypialni swojéj.
W mniejszym salonie, z dziennikiem w ręku, siedział Cypryan. Patrzył na drukowaną kartę papieru, ale od godziny już przeszło wzrok jego utkwiony był w jednéj szpalcie, w jednym wyrazie dziennika. Czoło jego, tak pogodne wczoraj jeszcze, zarysowało się zmarszczką smutku i troski. Przez salon parę razy przebiegała Marylka i przechodził Ignacy. Za każdém ich wejściem Cypryan żywo podnosił głowę,
Uwagi (0)