Darmowe ebooki » Powieść » Pałuba - Karol Irzykowski (co czytac 2020 .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Pałuba - Karol Irzykowski (co czytac 2020 .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Karol Irzykowski



1 ... 29 30 31 32 33 34 35 36 37 ... 65
Idź do strony:
może na tropie czegoś niemoralnego — gdyby coś podobnego znalazła w powieści, a, to co innego, ale tak... wydało jej się to potwornym, wariackim, głupim i miało posmak nieprzyzwoitości. Chciała go jednak przede wszystkim złajać za Pawełka, a podniecała ją do tego nie tyle zazdrość żony lub matki, ile jakaś zazdrość w ogóle, jakaś chęć wywarcia na nim swej złości, która wszakże w jednej chwili mogła się przełamać w żal, oburzenie, sympatię itd.

Była pewna, że Pawełek ojca o wszystkim powiadomił, i czekała, rychło mąż przyjdzie i zacznie się przed nią usprawiedliwiać, tłumaczyć. Będzie zakłopotany, ona zaś wystąpi — głównie jako matka Pawełka, na zazdrość żony była za dumną. Wprawdzie bowiem tolerowała konszachty Strumieńskiego z Pawełkiem, ale ta tolerancja nie była niczym stałym, była tylko milczącą umową, którą teraz mogła zerwać, zwłaszcza że nadarzała jej się taka pyszna do tego sposobność.

Ale Strumieński jakoś nie przychodził — zaczęła się niecierpliwić. Powiedziała sobie: „Nie przychodzi, bo nie wie, co teraz zrobić, szuka wykrętu, boi się”. To podniecało jej odwagę. Była przygotowana przerwać jego tłumaczenie się słowy: „Nie trzeba, obejdzie się, nie chcę tego słuchać” — lub czymś w tym guście. Lecz gdy nie nadchodził, prosiła go w duchu: „Przyjdźże, a ja cię złaję”. Wszedł Strumieński, ale całkiem nie taki, jakim go oczekiwała: swobodny, bez śladu zakłopotania. „Bezczelny!” — pomyślała, nie wiedząc, że Strumieński o niczym nie wie. Zaczął jej mówić o zaręczynach Gasztolda, co ją mocno zajęło, tak że wyszła z nastroju oburzenia i potem już nie mogła go znaleźć, tym bardziej, że musiała się nieco wstydzić swego zbyt skwapliwego zainteresowania się Gasztoldem, a wzmianka o Gasztoldzie przybliżała jej wspomnienie warszawskiej kompromitacji i... pewnych niefortunnych nadziei romansowych. Pocieszała się zrazu myślą, że Strumieński chce ją tylko zaszachować, ale po opowiedzianych faktach poznała, że tak nie jest, że Gasztold zaręczył się istotnie. Zapanowała jednak nad przykrością, którą jej sprawiła ta nowina, wypowiadała różne uwagi o tym, jakim będzie to przyszłe małżeństwo, obmawiała tak Gasztolda, jak i jego narzeczoną, w czym jednak potrzebowała od męża pewnej pomocy i wyrozumiałości. Z niechęcią do Gasztolda budziło się w niej jako uczucie dopełniające przywiązanie do Strumieńskiego, a wskutek takich powikłań wpierw już odczuta zazdrość o niego (tj. o Strumieńskiego) nabrała szczerszych kolorów. Interpelację swoją odłożyła nieświadomie jako atut do jakiejś innej kłótni, a tymczasem poddawała się powstałemu w niej świeżo splotowi uczuć. Jego milczenie o obrazie Angeliki już jej nie gniewało, ale imponowało, martwiło, przygnębiało. Poczuła żywo, że nikt jej nie kocha, że wszyscy (uogólnienia z powodu Gasztolda) ją zdradzają, łzawo jej się zrobiło. Zawołała do siebie Pawełka, aby go udobruchać: przyszedł posłusznie, bo dąsał się na ojca. Pawełek przeczuwał bystro, że z powodu tego obrazu powstało jakieś naprężenie między ojcem a matką, lecz nie wiedział jakiego rodzaju. Pieszczoty matki zrozumiał tak, że ona go prosi, żeby nic ojcu nie mówił, i w duchu obiecywał jej milczenie — był trochę rad temu, że z obu stronami spiskuje. Tymczasem Ola zaczęła grać na fortepianie, chciała, jak to piszą, wypowiedzieć się w muzyce, dać mężowi coś do poznania, grała więc z wielkim ferworem, aby wywołać zapytanie: „Co ci jest dzisiaj?”. Grała, myliła się naumyślnie, nie kończyła — ale na próżno. On nie poznawał, nie zwracał na nią uwagi, chyba naumyślnie.

A sekret był ten, że Strumieński wrócił do domu ululany, przez drogę wytrzeźwiał, napił się potem u siebie czarnej kawy, ale jeszcze czuł wino w głowie. Wstydził się nieco przed Olą, zajęty więc udawaniem pewności ruchów nie zwracał uwagi na jej zachowanie się lub też mówił sobie: „Czegoś ona dziwna, ale może mnie się tylko tak zdaje, lepiej dam pokój”.

Zaledwie przypomniał sobie zapowiedzieć żonie gości na drugi dzień: „Będziemy mieli jutro gości, ciekawych gości!”, lecz nie chciał mówić kogo. „No, kto przecież?” — „Et, nic, chcą widzieć pałac”. Do tego była Ola przyzwyczajona.

Mimo swego stanu, a może właśnie wskutek niego, Strumieński wewnątrz swej duszy patrzył teraz jasno i gonił szybkie myśli. Zajęty był wyobrażaniem sobie towarzystwa, z którym się niedawno pożegnał. Ilekroć zetknął się z ludźmi, ostygały nieco jego interesa melancholijno-pedagogiczne i traktował je wtedy jako brzydki nałóg, z którym się ukrywać należy. Dlatego to odpędził Pawełka, bo w takich chwilach życia swą powierzchnią wspólnictwo z nim mimo poetyczności zatrważało go jako stosunek dziwny, a może nienaturalny i kompromitujący. Bo to „życie podziemne”, które się w nim formowało, było bardzo delikatne, jak mózg pokryty błonką tylko, a nie czaszką. Patrząc na Pawełka i jego pieszczenie się z matką, pomyślał: „Jaka obłuda! Tak przecież w rodzinie być nie powinno!”. Powiedział sobie także, że już najwyższy czas wykonać resztę planu co do Pawełka — należy go odciąć od Angeliki, nim mu się zabawka sprzykrzy, aby zachować w nim świeżość i siłę wrażenia. Już mniej więcej przeczuwał, jak to wykona. Ale równocześnie z Pawełkiem chciał i on sam skorzystać: zerwać (na razie? na zawsze? tego nie określał) z tym tak luźnie do niego przyczepionym kawałkiem przeszłości, który się skupiał w sekretnym obrazie pierwszej żony. Odwagi w tym kierunku dodawało mu wspomnienie, co do którego nigdy nie był pewnym, czy się nie myli, w tej chwili np. myślał, że nie. (Chęć zerwania zamieniła się w przypomnienie, a raczej wytwarzała je w mózgu jako swoją podstawę183, asekurowała się zaś niesumienną niepewnością). Oto zdawało mu się, że sama Angelika w rozmowach przed śmiercią wspomniała mu coś o tym, że jeżeli taki (jaki?) czas kiedy nastanie, niech on, mąż, zniszczy wszelki ślad po niej. Słowo „wszelki” wydawało mu się trochę przesadnym. Myśli te toczyły się w jego głowie trochę po pijanemu, ale swoją drogą upicie się było teraz tylko wygodnym pozorem, którym otulał pewne nieokreślone nadzieje, a te właśnie nadzieje wywoływały tamte tzw. rozsądne myśli. Siedział przy Oli, bo go muzyka też trochę ogłuszała, i był naumyślnie bezmyślny. Inne dzieci w drugim pokoju układały z klocków pałac — natura jest pełna aluzji. Pawełek patrzał na nie obojętnie, chuchał na szybę i przecierał ją. Strumieński obserwował jego ruchy i wtedy zastanowił go jeden szczegół: oto Pawełek, mówiąc o kobiecie na obrazie, nazywał ją czasem i np. dziś „pałubą”, „naszą pałubą”. Dźwięk tego słowa przypominał Strumieńskiemu coś ohydnego i ordynarnego zarazem, co by to jednak było, nie pamiętał. Wprawdzie jeszcze dawniej dowiedział się Strumieński od Pawełka, że on to słowo „pałuba” zasłyszał od parobków i pastuchów wiejskich, w jakim jednak sensie tego słowa używano, Pawełek wytłumaczyć nie umiał. Ostatecznie dziś nie chciał sobie Strumieński psuć nad tym głowy. Powiedział „dobranoc”, bo chciał prędko pójść spać, Ola nie znalazła nawet sposobności, aby powiedzieć: „Ja wiem wszystko!”. Nie pocałował jej na dobranoc — jaki on jest.

Wprawdzie Strumieński, żegnając się z żoną, obrzucił ją spojrzeniami na wpół czułymi, na wpół pożądającymi, a dla zamaskowania tej drugiej cechy swego spojrzenia dodał uśmiech łagodny, wprawdzie Ola to zauważyła i mogła stąd wysnuć wniosek, że on się z nią „gniewać” nie chce, jednakże wolała nie przyjmować tego do wiadomości, bo ten szczególik nie dopasowywał się do tej komedii psychicznej, którą już teraz zamierzyła odbyć ze sobą. (Wymijanie tego, co by mogło popsuć symetryczność uplanowanego zdarzenia — punkt fałszywy).

Po odejściu Strumieńskiego miała Ola krótką, grzeczną wizytę pierwiastka pałubicznego. Zawsze w mężu lubiła pewien patos, o ile był do niej skierowany, teraz, leżąc w łóżku rozgorączkowana, myślała nad tą sprawą głębiej. To, że on kochał i ukrywał Angelikę tak długi czas, wywołało jej podziw, poruszyło w niej strunę romantyzmu, nastrojoną jeszcze do ostatniego drgania na ton Marii Dunin. Ale niedługo mogła myśleć bez rozdrażnienia, chociaż forsowanie wykrzyknika: „Wariat!” już się jej nie udawało. Czuła znowu pewien strach przed nim jak przed czarownikiem, ale — przecież go znała, nieraz był tak śmiesznym. Chciała wmawiać w siebie, że on zapewne dopiero od niedawna robi takie komedie, ale przypomniała sobie różne jego aluzje, wycieczki, ten krajobraz nadmorski... Miała żal do siebie samej, że się dawniej o tym nie dowiedziała, że nie mogła w nim obudzić takiego zaufania, ale żal do niego, że on ją wówczas oszukał, nie zwierzył się ze wszystkim — on tylko wyzywał ją, dokuczał jej Angeliką, ale nie był szczerym.

Trapiła ją jednak jeszcze głębsza, bo naruszająca byt egoizmu i ambicję, zazdrość intelektualna, tej np. treści, że ona sama, choćby się w kim na serio kochała, nie jest zdolna do takiej miłosnej zapamiętałości, jaka według jej obaw była u Angeliki, a zapewne i u Strumieńskiego. Poczuła znowu gorycz i nienawiść do „tej kobiety”, która zniszczyła ich „szczęście i spokój domowy”, wydarła jej serce męża, a przecież była o wiele brzydszą. Ażeby tę zazdrość w sobie ukryć, mówiła wprawdzie porażająco: to czysty bzik, to szaleństwo, komedia! Biorąc miarę ze siebie, przeczuwała także, że Strumieński znowu tak bardzo na serio zapamiętałym nie jest, bo przecieżby nie robił tego lub owego, nie rozpalałby się tak do niej, do Oli — nie, nie. I w tym przeczuciu był jej ratunek (podobnie ratuje się Gasztold s. 230, w. 8 i n.184). Nie było to wcale przeczucie genialne, lecz wywołane chceniem; chciała przeczuwać to, co jej było dogodne — a jak wiemy, przeczuwała, niech będzie, trafnie — chociaż z drugiej strony obawiała się, czy to uspokajanie siebie samej nie jest złudą, czy może przecież nie ma tam czegoś nadzwyczajnego. Ale na tle owego przeczucia postanawiała: trzeba mu to wydrzeć! Wydostać to od niego! On w walce z nią powinien mieć równe siły, żadnej rezerwy, żadnej ucieczki! I w tym celu wybrała sobie środek najlepszy (instynktowne trafianie s. 138, w. 22185): zamiast zazdrości prawdziwej, intelektualnej, przyjęła w sobie i wysunęła na pierwszy plan zazdrość fałszywą, płytką, mniej niebezpieczną, mianowicie zazdrość płciową o Strumieńskiego, a więc takie uczucie, które, jak wiedziała, było Strumieńskiemu pożądane i miłe (przemianowanie pobudek patrz s. 232, w. 3186). Na tej drodze mogła mu wydrzeć ją — to jest raczej jego wydrzeć jej. Przeczuwała powodzenie tej taktyki w przyszłości i przejęła się nią na serio, upajała się zazdrością o Strumieńskiego, rozżalała. Z wolna jej chęć praktycznego i pomyślnego rozwikłania sprawy uprawdzała nową zazdrość, zacierając jej genezę. Gwoli podniecenia i rozwielmożnienia w sobie tego nowego uczucia fałszowała przeszłość. Jak ona go kochała! A on jej wydarł syna! Zrodziła mu troje dzieci! Poświęciła się, wychodząc za niego, wyrobiła mu stanowisko w świecie! A on gdzie, na co podziewał swoją miłość. Oszukiwał ją — nie zdradzał wprawdzie tak, ale jeszcze gorzej! Poniżał ją. Ona zaraz jutro wyjedzie, rozwiedzie się z nim! Tak szczuła się w zazdrość, lecz zarazem i w większą miłość ku niemu, jako rację bytu zazdrości. Przypominała sobie Gasztolda i zwalała teraz na siebie winę, nazywała siebie niewierną żoną. Nie wyjedzie więc, ale zostanie tu, musi swoją winę odpokutować. Zresztą — cóż się właściwie stało? Może to wierutne głupstwo, zabawka, o którą nie warto robić awantur. Nie, nie tak. Rezultatem tego kotłowania uczuć była bezkierunkowa złość zamaskowana rozżaleniem, a objawiana płaczem do poduszki wśród nocy.

Przyznaję, że mój wywód, a raczej hipoteza o zazdrości intelektualnej, jest niejasny i wątpliwy. Ta nazwa nie wystarczy na wyczerpanie treści całego kłębka uczuć i ruchów myśli, które tu mogły w grę wchodzić. Zamiast zbiorowej nazwy „zazdrość intelektualna” mógłbym z równą niedokładnością powiedzieć „potrzeba odporu w ogóle” lub szopenhauerowska „wola”. Ale rozwikłać ów kłębek byłoby rzeczą arcytrudną, a może niemożliwą, gdyż kto wie, czy każda nitka dałaby się jakoś opisać — chyba według jakichś przypuszczalnych objawów, podobnie jak w chemii odkrywa się istnienie pierwiastków i związków, forsując sztucznie ich okazanie się. Ja sam próbuję się załatwiać z takimi wypadkami w duchu uwagi wypowiedzianej w rozdz. XIX. „Trio” pod 6, ale to może być tylko pro foro interno187. Faktem jest, że każdy autor, obserwując życie, dochodzi do pytań, przed którymi staje. Otóż ja myślę, że komponując w myśl zasady wypowiedzianej na s. 198/199188, muszę i w moim opowiadaniu przyjąć punkty, których nie rozumiem, aby dać w nim zupełny równoważnik sposobu spostrzegania i pamiętania życia. Na taki punkt właśnie powyżej natrafiłem; naturalnie można ich było napotkać mnóstwo i w poprzednich epizodach, lecz zazwyczaj dzieje się tak, że człowiekowi badającemu lub piszącemu wystarcza urojenie wyczerpującej całości.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
XVI. Próba próby

Gdy Ola obudziła się nazajutrz po niespokojnych snach, poranek nie rozwiał jej nastroju, bo mąż zawsze jeszcze nie zbliżał się do niej, kręcił się gdzieś... Wtem ogrodnik wręczył jej bukiet róż od pana. Był to dar częsty i stereotypowy, tym razem jednak widziała w nim znak, że on ją przecież kocha.

Stało się wkrótce coś, co ją w odegraniu przeczutej roli ubiegło i — czy może nadało energię ruchową ukrytym czynnikom? Tak by się to nazywało, ale w każdej sytuacji drzemie tysiąc czynników gotowych do zapłodnienia i rozwoju to tak to owak. Nie nastąpiło więc coś, co „koniecznie” tak być musiało — na wzór dramatów naśladujących Sofoklesa — chyba że mówimy o tej wspólnej wszystkiemu konieczności, tak wspólnej, że już nie jest koniecznością, bo znosi się we wszechświecie. Ot,

1 ... 29 30 31 32 33 34 35 36 37 ... 65
Idź do strony:

Darmowe książki «Pałuba - Karol Irzykowski (co czytac 2020 .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz