Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖
Nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby Mary Lennox, małej Angielki wychowanej w Indiach, sympatycznym dzieckiem, jednak nawet ona nie zasłużyła na los, jaki ją spotkał.
Jej rodzice zmarli podczas epidemii cholery, a ona sama została wysłana do Anglii, do nieznanego wuja, Archibalda Cravena.Od tej chwili życie Mary ma się toczyć w scenerii niczym z powieści grozy: Misselthwaite Manor to ponura posiadłość otoczona wrzosowiskami, w domu czasem rozbrzmiewają krzyki i płacz, a najpiękniejszy z ogrodów jest otoczony murem. Dziewczynka w tym pozornie mrocznym otoczeniu odnajduje jednak przyjazne dusze i sama zaczyna się zmieniać. Szczególnie od chwili, gdy pewien mały ptaszek pokaże jej drogę do klucza i ukrytych drzwi do zamkniętego ogrodu. A to dopiero pierwsza z tajemnic.
Tajemniczy ogród to jedna z najbardziej znanych powieści Frances Hodgson Burnett. Doczekała się wielu ekranizacji, m.in. w reżyserii Agnieszki Holland w 1993.
- Autor: Frances Hodgson Burnett
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Frances Hodgson Burnett
— Możem przez całych dziesięć lat nie miał66 racji — rzekł do siebie. — Dziesięć lat to kawał czasu. Może już za późno, by można było naprawić cośkolwiek. O czym ja też myślałem!
Naturalnie, że to były złe czary, żeby zaczynać od słowa „za późno”. Nawet Colin byłby mu to powiedział. Lecz pan Craven nie wiedział nic o oczarach, ani o białych, ani o czarnych. Tego będzie się musiał nauczyć. Rad byłby wiedział, czy Zuzanna Sowerby odważyła się na list dlatego, że jako matka spostrzegła, że chłopcu jest gorzej — że może jest bardzo chory. Gdyby nie był pod wrażeniem owego dziwnego spokoju, który nim owładnął, byłby bardziej przygnębiony niż zwykle. Lecz spokój przyniósł z sobą jednocześnie odwagę i nadzieję. Zamiast poddawać się złym myślom, spostrzegł, że usiłuje wierzyć, że będzie lepiej.
„Czyżby możliwe było, żeby wiedziała, że będę zdolny dobrze na niego wpłynąć? — myślał. — Pojadę i zobaczę się z nią w drodze do Misselthwaite”.
Lecz gdy w drodze przez wrzosowisko zatrzymać kazał powóz przed domkiem, siedmioro lub ośmioro dzieci, bawiących się opodal, zbiło się w gromadkę i, kłaniając się grzecznie, objaśniło, że ich matka udała się na drugi koniec wrzosowiska, aby być pomocną chorej znajomej.
— A nasz Dick — dodały — chodzi do Misselthwaite i tam pracuje w ogrodzie przez kilka dni w tygodniu.
Pan Craven spojrzał w ten zbiór silnych, małych dzieci, o pyzatych, rumianych twarzyczkach, uśmiechniętych każde na swój sposób i uprzytomnił sobie, że są zdrową, miłą gromadką. Uśmiechnął się do nich, wyjął złotego suwerena z kieszeni i wręczył go „naszej Elżuni”, jako najstarszej.
— Jak to podzielicie na osiem części, to każde z was otrzyma pół korony — powiedział.
Potem odjechał wśród śmiechu, chichotu, ukłonów, trącania się łokciami i podskoków radości.
Jazda przez wrzosowisko kojąco nań oddziaływała. Dlaczego dawało mu to uczucie zbliżania się do domu, uczucie, którego nie był zdolny, jak sądził, nigdy już odczuwać — owo poczucie piękności ziemi i nieba i owo serca bicie przy zbliżaniu się do starego gniazda, w którym od sześciu wieków przodkowie jego żyli? Jakże uciekał odeń ostatnim razem, wzdrygając się na myśl o jego zamkniętych pokojach i chłopcu leżącym na łożu z baldachimem na czterech rzeźbionych kolumnach. Czyż byłoby możliwe, że by go znalazł zmienionym odrobinę na lepsze i że by mógł opanować swe drżenie przed jego widokiem? Jakże rzeczywistym był ów sen — jakiż cudny i wyraźny ów głos, który nań wołał: „W ogrodzie, w ogrodzie!”.
— Spróbuję odszukać klucz — powiedział. — Spróbuję otworzyć drzwi. Muszę, choć nie wiem dlaczego.
Gdy stanął przed domem, zauważyła służba, przyjmująca go ze zwykłymi honorami, że lepiej pan wyglądał i że nie udał się do pokoi oddzielnych, w których zamykał się z Pitcherem. Poszedł do biblioteki i posłał po panią Medlock. Zjawiła się natychmiast podniecona, ciekawa, zaaferowana.
— Jak się miewa panicz? — spytał.
— Proszę pana — odparła pani Medlock — panicz... panicz jest... inny, że tak powiem...
— Gorzej? — dopytywał.
— Proszę pana — usiłowała tłumaczyć — ani doktor Craven, ani pielęgniarka, ani ja nie możemy go zrozumieć.
— Dlaczego?
— Tak po prawdzie, żeby powiedzieć, sir, to paniczowi może jest lepiej, a może mu się odmienia na gorsze. Apetyt jego przechodzi wszelką imaginację, a jego zachowanie...
— Czy zrobił się z niego jeszcze większy dziwak? — spytał pan Craven, marszcząc brwi z przestrachem.
— To, to, to, sir! Zrobił się bardzo dziwny, gdy go się porówna z tym, jakim był dawniej. Zwykle nic nie jadał, a potem naraz zaczął jeść: no, coś niebywałego! A potem nagle znów przestał i odsyłał potrawy nietknięte jak dawniej. Może pan nie wie o tym, że nigdy panicz nie chciał wyjść na powietrze. Przez cośmy wszyscy przechodzili, jak go się namawiało, to jak wspomnę, jeszcze mnie strach bierze. Doprowadzał się do takiego stanu, że doktor Craven mówił, że go namawiać nie będzie, bo nie może za niego odpowiadać. No więc potem, sir, bez namowy żadnej, po jednym z najgorszych napadów, nagle zażądał koniecznie, żeby go co dzień wywozili do ogrodu z panną Mary i Dickiem Zuzanny Sowerby, który popycha wózek. Upodobał sobie ich oboje, pannę Mary i Dicka, i Dick przyprowadził mu swoje oswojone zwierzątka, i czy pan uwierzy, od rana do wieczora panicz jest na dworze.
— Jakże wygląda? — brzmiało następne pytanie.
— Żeby się odżywiał normalnie, to by można myśleć, że utył, ale lękamy się, że to może rodzaj obrzmienia. Czasami tak dziwnie się śmieje, jak są sami z panną Mary. Dawniej nigdy się nie śmiał. Jeśli pan pozwoli, to doktor Craven sam przyjdzie tutaj. Nigdy w życiu nie był jeszcze taki zdumiony.
— Gdzie teraz jest Colin? — pytał pan Craven.
— W ogrodzie. On ciągle jest w ogrodzie, choć nikomu zbliżać się nie wolno, z obawy, żeby na niego nie patrzano.
Pan Craven ledwo dosłuchał ostatnich słów.
— W ogrodzie — powiedział; a gdy odesłał panią Medlock, stanął i powtarzał ciągle: — W ogrodzie!
Musiał zrobić wysiłek, żeby się ocknąć, a gdy poczuł znów, że jest na ziemi, zawrócił i wyszedł z pokoju. Skierował się tą samą drogą, co Mary, przez drzwi w żywopłocie, w laurową aleję, koło fontanny. Woda teraz tryskała i fontanna otoczona była klombami świetnych kwiatów jesiennych. Przeszedł przez gazon i zawrócił w Wielką Aleję przy bluszczem okrytych murach. Szedł wolno z oczyma utkwionymi w ścieżkę. Czuł, że moc jakaś ciągnie go ku miejscu, w którym tak dawno nie był, a nie wiedział dlaczego. W miarę jak się doń zbliżał, zwalniał wciąż kroku. Wiedział, gdzie są drzwi, choć bluszcz tak gęsto je zarósł — lecz nie wiedział dokładnie, gdzie jest pogrzebany klucz.
Zatrzymał się zatem, rozglądając się, lecz w tejże chwili przystanął i począł słuchać, zapytując sam siebie, czy to wszystko sen.
Bluszcz wisiał gęstymi splotami nad drzwiami, klucz pogrzebany był pod krzewami, żadna istota ludzka progu tego nie przestąpiła od lat dziesięciu — a jednak w ogrodzie były odgłosy. Były to odgłosy biegania, tupot nóg, jakby goniących się między drzewami, były dziwne, tłumione dźwięki przyciszonych głosów, wykrzykniki i tłumione wybuchy radosne. Brzmiało to jak śmiechy młodych istot, niekrępowany niczym śmiech dzieci, które usiłowały, by ich słychać nie było, lecz w pewnym momencie wybuchnęły wesoło. O czymże on śnił — na miłość boską — cóż on słyszał? Czy zmysły postradał i myślał, że słyszy rzeczy nie dla ludzkich słyszalne uszu? Czy o tym mówił ów cichy, słodki głos?
A naraz nadeszła chwila — chwila niekrępowania się, gdy zapomniano panować nad sobą. Tupot był coraz szybszy — zbliżał się do drzwi ogrodu — młody, zdrowy oddech, wybuchy śmiechu niepowstrzymanego — drzwi w murze rozwarły się na oścież, pęki bluszczu zostały uniesione i całym pędem wybiegł chłopczyk, a nie widząc przybysza, wpadł prosto w jego ramiona.
Pan Craven ręce w sam raz rozpostarł, by go uchronić od upadku, który by miał miejsce z powodu nieprzewidzianej przeszkody, gdy zaś przyjrzał mu się zdumiony, począł ustami oddech chwytać z wielkiego wzruszenia.
Był to chłopczyk wysoki i bardzo ładny. Tryskało z niego życie, a bieg szybki twarz mu rumieńcem okrasił. Odrzucił z czoła gęste włosy i podniósł ku panu Craven parę wielkich, szarych oczu — oczu pełnych chłopięcego śmiechu i wesela, oczu ocienionych długą czarną rzęsą jak frędzlą. Oczy te wzruszyły tak bardzo pana Cravena.
— Kto to?... Co?... Kto?... — jąkał.
Colin inaczej sobie wszystko wyobrażał — nie tak sobie spotkanie układał. A jednak to, że tak wpadł na ojca wśród gonitwy, dobiegając pierwszy do mety, było może nawet lepiej. Wyprostował się, robiąc się jak mógł najwyższy. Mary, która się z nim goniła, wypadła równocześnie przez drzwi i pewna była, że przedtem się taił, a teraz dopiero wyprostował w całej swej wysokości.
— Tatusiu — powiedział — jestem Colin. Pewnie nie wierzysz, tatusiu. Ja sam ledwo uwierzyć mogę. Jestem Colin.
Tak samo jak pani Medlock, nie mógł pojąć, co znaczą słowa ojca:
„W ogrodzie, w ogrodzie!”
— Tak, tak — trzepał Colin. — Ogród to zdziałał i Mary, i Dick, i stworzonka, i czary. Nikt o tym nie wie. Trzymaliśmy to w tajemnicy, żeby tobie, tatusiu, najpierw powiedzieć. Zdrów jestem, mogę Mary prześcignąć. Będę atletą.
Mówił to wszystko jak chłopiec normalny i zdrowy — twarz mu pałała, słowa padały jak grad — a dusza pana Cravena drżała ze szczęścia.
Colin rękę wyciągnął i na ramieniu ojca położył.
— Czy się tatuś nie cieszy? — kończył. — Czy tatuś nie kontent? Będę teraz żył zawsze, zawsze, zawsze!
Pan Craven ręce oparł na ramieniu chłopca i milczał. Przez chwilę nie mógł się odezwać.
— Zaprowadź mnie do ogrodu, dziecko — wyrzekł na koniec. — I opowiedz mi wszystko od początku.
I wprowadzili go do ogrodu.
Było to miejsce cudów jesiennych pełne, pełne złota, purpury, fioletu i szkarłatu, a wszędzie kwitły snopy lilii białych i biało-purpurowych. Pan Craven pamiętał, gdy tu pierwsze z nich sadzono, że w owej roku porze roztaczały swe wdzięki. Późne, jesienne róże pięły się, zwieszały i czepiały, a promienie słońca czyniły odblask pożółkłych liści złocistszym jeszcze i miało się uczucie, że się znajduje w złotej świątyni sklepionej.
Nowy przybysz stał się cichy i zapatrzony. Tak samo jak dzieci, gdy po raz pierwszy ujrzały szarość drzew i krzewów. Rozglądał się wciąż dokoła.
— Myślałem, że zmarniał — powiedział.
— Mary też tak z początku myślała, ale jednak ożył — odparł Colin.
Potem zaś zasiedli pod ich drzewem wszyscy, prócz Colina, który chciał stojąc historię swą opowiedzieć.
Była to najdziwniejsza opowieść, jaką w życiu słyszał Archibald Craven, a wypowiedziana była z chłopięcym zapałem i fantazją. Tajemnica, czary, dzikie stworzonka, niezwykłe nocne spotkanie, nadejście wiosny, obrażona duma, która radży małemu sił dodawała do stanięcia o własnych siłach, by Benowi Weatherstaff w oczy kłam zadać67. Niezwykłe towarzystwo, granie komedii, wielka tajemnica tak starannie strzeżona.
Słuchający śmiał się, aż łzy mu napłynęły do oczu, a czasami łzy miał w oczach, choć nie śmiał się wcale. Atleta, prelegent, odkrywca naukowy, wszystko to było zabawne, urocze, zdrowe, prześliczne.
— Teraz jednak — dodał na końcu — już to tajemnicą nie będzie. — Boję się, że jak mnie zobaczą, to spazmów dostaną, ale już w fotelu nigdy nie pojadę. Pójdę z tobą, tatusiu, do domu.
Obowiązki Bena Weatherstaffa rzadko pozwalały mu oddalić się z ogrodu, lecz dzisiaj wymówił się potrzebą zaniesienia do kuchni warzywa; że zaś pani Medlock zaprosiła go do kredensu na szklankę piwa, zatem był na miejscu — jak tego pragnął — w najdramatyczniejszym momencie, jaki w ostatnich pokoleniach miał miejsce w Misselthwaite Manor.
Przez jedno okno, wychodzące na dziedziniec, widać było kawał trawnika. Pani Medlock, widząc, że Ben idzie z ogrodu, miała nadzieję, że widział pana, a może nawet jego spotkanie z paniczem.
— Widzieliście którego z nich, Weatherstaff? — spytała.
Ben odjął od ust kufel, dłonią obtarł usta i odparł ze znaczącym uśmiechem.
— Naturalnie, żem widział!
— Obu? — dopytywała pani Medlock.
— Obu — odparł Ben. — Dziękuję pani, napiłbym się chętnie jeszcze.
— Razem? — mówiła pani Medlock, śpiesznie napełniając mu kufel.
— Aha, razem! — i Ben jednym haustem wypił połowę kufla.
— Gdzie był panicz? Jak wyglądał? Co do siebie mówili?
— Nie słyszałem — odrzekł — bom stał za murem na drabinie. Ale pani tyle powiem: takie się tam rzeczy działy, o jakich wy tu wszyscy w całym domu nie macie wyobrażenia. A czego się macie dowiedzieć, tego się dowiecie niedługo.
Nie upłynęła ani minuta, jak wypił resztę piwa, gdy skinął kuflem tryumfująco w stronę okna, przez które widać było trawnik.
— Niech no pani spojrzy! — rzekł. — A co, czy to nie ciekawe? Niech pani patrzy, kto idzie przez trawnik!
Pani Medlock spojrzała, rozpostarła ręce i pisnęła przeraźliwie, a na pisk ten cała służba męska i żeńska rzuciła się ku oknu, patrząc tak, że im oczy na wierzch wyłaziły.
Przez trawnik szedł pan na Misselthwaite, a wyglądał tak, jakim go większość służby nigdy nie widziała. Zaś u jego boku z głową podniesioną i oczyma roześmianymi kroczył pewnie i rześko, jak najzdrowszy chłopiec w Yorkshire, panicz Colin!
Uwagi (0)