Darmowe ebooki » Powieść » Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖

Czytasz książkę online - «Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Frances Hodgson Burnett



1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 ... 34
Idź do strony:
class="paragraph">Radża jednak zgodził się na to, by pozostał, i procesja ruszyła z miejsca. Wyglądali doprawdy jak procesja. Colin szedł na czele z Dickiem i Mary po obu stronach. W tyle kroczył Ben Weatherstaff, za nim „stworzenia”, jagnię i lisek blisko Dicka, Sadza zaś z powagą osoby czującej swą godność.

Była to procesja posuwająca się naprzód wolno, lecz z godnością. Co kilkanaście kroków przystawali, by odpocząć. Colin wspierał się na ramieniu Dicka, Ben zaś w cichości ducha pilnie baczył, by mu się co nie stało. Lecz chłopczyk co pewien czas zdejmował rękę z ramienia swego przewodnika i szedł kilka kroków o własnych siłach. Cały czas głowę miał podniesioną i wydawał się bardzo wysoki.

— Czary są we mnie! — wciąż powtarzał. — Czary mi dają siłę! Czuję je w sobie, czuję!

Zdawać by się mogło rzeczywiście, że go coś podnosiło, podtrzymywało. Przysiadał na ławeczkach w altanach, kilka razy odpoczywał na trawie, kilka zaś razy zatrzymywał się jeno na ścieżkach i wspierał na Dicku, lecz nie chciał ustąpić, póki nie obszedł dokoła ogrodu. Gdy pod baldachim swój powrócił, twarz miał zaróżowioną, minę tryumfującą.

— Dopiąłem swego! Czary działały! — wołał radośnie. — To moje pierwsze naukowe odkrycie.

— Co doktor Craven na to powie? — rzekła uszczęśliwiona Mary.

— Nic nie powie — odparł Colin — bo nic mówić nie trzeba. To będzie największą tajemnicą z tego wszystkiego. Nikt nic nie będzie wiedział, dopóki o tyle się nie wzmocnię, że będę mógł chodzić i biegać. Co dzień w moim fotelu mnie będziecie przywozić i odwozić. Nie chcę, żeby sobie szeptano i dopytywano się, i nie chcę, by ojciec wiedział cośkolwiek. zanim doświadczenie zupełnie się nie uda. Potem za to, kiedy wróci do Misselthwaite, wejdę nagle do jego pokoju i powiem: „Oto jestem, tatusiu; jestem taki jak wszyscy chłopcy. Jestem zupełnie zdrów i wyrosnę na dzielnego człowieka. A stało się to przez doświadczenie naukowe”.

— Twój tatuś pomyśli, że to sen — zawołała Mary. — Oczom swoim nie będzie chciał wierzyć.

Colin uśmiechnął się tryumfująco. Nakazał sobie uwierzyć, że będzie zdrów, co rzeczywiście było już połową wygranej. Podtrzymywała go zaś więcej niż wszystko myśl o ojcu, co powie, jaką minę zrobi, gdy dowie się, że ma syna zdrowego i prostego jak synowie innych tatusiów. Jednym z najstraszniejszych utrapień jego za owych smutnych, beznadziejnych dni przeszłych była jego bezsilna nienawiść do swego chorobliwego stanu, który mu miłość ojca zabierał.

— Wtedy tatuś będzie musiał uwierzyć — powiedział. — Jak czary już swoje zrobią i będę zdrów, bo jednym z pierwszych ćwiczeń, zanim się wezmę do odkryć naukowych, będzie atletyka.

— Za tydzień, dwa to się panicz weźmie do boksowania — rzekł Ben Weatherstaff. — Skończy panicz na tym, że w atletyce zdobywać będzie pierwsze nagrody w Anglii.

Colin spojrzał na niego surowo.

— Weatherstaff! — zawołał — to brak uszanowania. Nie wolno wam się poufalić dlatego tylko, że dopuszczeni jesteście do tajemnicy. Choćby czary największą siłę mi dały, nie będę zawodowym atletą. Będę badaczem naukowym.

— Przepraszam, bardzo przepraszam, sir — odparł Ben, dotykając czoła w ukłonie. — Powinienem był wiedzieć, że z tego żartować nie wolno — lecz niemniej wesoło mrugał małymi oczkami i ubawiony był serdecznie. Chętnie zniósł i to natarcie uszu, byle jego panicz miał siły ciała, umysłu i serca!

Rozdział XXIV. „Niech się śmieją!”

Tajemniczy ogród nie był jedynym, w którym pracował Dick. Wokoło domku na wrzosowisku znajdował się kawałek gruntu otoczony niskim wałem ze zwykłych kamieni polnych. Wczesnym rankiem i po słońca zachodzie, i każdego dnia, gdy dla Mary i Colina bywał niewidoczny — Dick pracował w tym ogródku, sadząc dla swej matki kartofle, kapustę, rzepę, marchew i wszelką włoszczyznę. Dokazywał tam wprost cudów wraz ze swymi „stworzonkami”, a nigdy — zdawało się — nie bywał zmęczony. W czasie kopania lub pielenia pogwizdywał wesoło albo śpiewał piosnki ludowe, często rozmawiał z Sadzą i Kapitanem, a niekiedy ze swym rodzeństwem, które nauczył pomagać sobie.

— Nigdy nam się tak dobrze nie działo jak teraz — mówiła pani Sowerby — a to tylko dzięki ogródkowi Dicka. Jemu wszystko lepiej rośnie. Jego kartofle i kapusta są dwa razy większe niż u innych, a zapach taki mają, aż ślina do ust idzie.

Gdy tylko miała wolną chwilkę, lubiła pójść z nim pogawędzić. Po kolacji bywała jeszcze długa szara godzina do pracy i to stanowiło jej wypoczynek. Siadywała wtedy na niskim wale z kamieni, przyglądała się i słuchała opowiadania z całego dnia. Lubiła te chwile. W ogródku ich były nie tylko warzywa; Dick kupował paczuszki nasion kwiatów i posiał pomiędzy krzakami agrestu, a nawet między kapustą i na rabatach śliczne, cudnie pachnące kwiatuszki, jak rezedę, goździki, bratki i te roślinki, których nasiona mógł zbierać lub te, których korzenie co roku na wiosnę nowe wypuszczały kiełki. Niski wał kamienny był jedną z ładniejszych rzeczy w Yorkshire, ponieważ Dick w każdym zagłębieniu między kamieniami posadził: naparstnice, paprocie, rzeżuchę, które rozrosły się ślicznie i tylko tu i ówdzie odsłaniały surowy kamień.

— Niech tylko każdy robi tak, żeby im było dobrze, żeby mogły rosnąć — mawiał — a i te kwiatki będą z nim w przyjaźni na pewno. One tak samo jak zwierzątka. Jak im się chce pić, trzeba je napoić, jak są głodne, trzeba je odżywić. One tak samo pragną żyć jak my. Gdyby mi powiędły, to czułbym, żem był zły i bez serca dla nich.

O takiej to szarej godzinie wysłuchiwała pani Sowerby opowieści o tym, co się działo w Misselthwaite Manor. Najpierw dowiedziała się tylko, że „panicz” nabrał ochoty wyjść do ogrodu z panną Mary i że to dobrze wpływało na jego zdrowie. Lecz wkrótce potem postanowiły dzieci „dopuścić do tajemnicy” matkę Dicka. Nie wątpili ani na chwilę, że tej można zaufać „na pewno”.

Więc też pewnego cichego, wiosennego wieczoru Dick opowiedział jej całą hislorię z wszystkimi sensacyjnymi szczegółami o pogrzebanym kluczu i gilu, i o szarej mgle, która zdawała się martwotą, i o tajemnicy, której panna Mary nie chciała nikomu powierzyć. Opowiadał o tym, jak przyszedł, w jaki sposób mu opowiedziała o ogrodzie, wątpliwości co do panicza Colina i ostatecznie całą historię wprowadzenia go do ukrytego państwa w związku z wypadkiem z Benem Weatherstaff. Jego oburzona twarz zaglądająca przez mur i nagle rozbudzona siła panicza, wszystko to kilka razy wywoływało na przemian rumieńce lub bladość na śliczną twarz pani Sowerby.

— Jak Boga kocham! — wołała — jak to dobrze, że ta mała panienka przyjechała do Misselthwaite. Było to zarówno dobre dla niej, jak zbawienne dla niego. Więc stał na nogach! A my tu wszyscy myśleliśmy, że to biedactwo niespełna rozumu i połamane, i krzywe na wszystkie strony!

Zadawała mnóstwo pytań, a niebieskie jej oczy pełne były zamyślenia.

— Cóż oni tam mówią we dworze, że taki teraz zdrów i wesół, i nie narzeka, nie jęczy? — pytała.

— Oni już sami nie wiedzą, co myśleć — odparł Dick. — Każdziuchnego dnia inaczej panicz wygląda. Twarz mu się wypełnia i już nie jest taka ostra, a bladość znikła jak kamfora. Ale zawsze przecież musi trochę narzekać — dodał z bardzo ubawioną miną.

— Czemuż to, na miłosierdzie boskie?! — pytała pani Sowerby.

Dick chytrze się uśmiechnął.

— Umyślnie tak narzeka, żeby nie odgadli, co się tam dzieje. Gdyby doktor wiedział, że mu dobrze i że może stanąć o własnej sile, to by napisał o tym do jaśnie pana. A panicz znów sam chce tę tajemnicę ojcu powiedzieć. Będzie teraz czary robił co dzień ze swoimi nogami, dopóki ojciec jego nie wróci, a potem wejdzie do jego pokoju i pokaże, że jest silny i prosty jak wszyscy chłopcy. Ale i panicz, i panna Mary myślą, że najlepiej będzie trochę pokaprysić, pokrzyczeć, narzekać od czasu do czasu, żeby ludzie nie mogli niczego przewąchać.

Pani Sowerby serdecznie i szczerze śmiała się, zanim jeszcze ostatnie zdanie wypowiedział.

— Oj! Ci się dopiero dobrze bawią — rzekła — ręczę za to. Zagrają doskonale komedię, a dzieci niczego tak nie lubią, jak grać komedię. No, opowiadaj mi jeszcze o nich, moje dziecko.

Dick przestał grabić, przysiadł na piętach i zaczął opowiadać. Oczy miał wesołości i roześmiania pełne.

— Panicza znosi się w krześle za każdym razem, gdy wychodzi — objaśniał. — A on gniewa się na służącego Jana, że go nie wiezie dosyć uważnie. Taki się niby robi bezsilny, o ile tylko może, a głowy nigdy nie podnosi, dopiero jak już sami zupełnie jesteśmy. A piszczy, a narzeka, gdy go w tym fotelu sadowią! I panicz, i panna Mary tak się bawią; a jak on narzeka i skarży się, to panienka mówi: „Biedny Colin! Czy cię tak bardzo boli? Mój Boże! Takiś strasznie słaby? Biedny Colin!”, tylko w tym bieda, że się czasem ledwo wstrzymać mogę, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Jak już potem bezpieczni jesteśmy w ogrodzie, to się aż duszę ze śmiechu. Nieraz muszą głowy chować w poduszki panicza, żeby ich ogrodnicy nie usłyszeli, jeżeli przypadkiem są w ogrodzie.

— Im więcej się śmieją, tym lepiej dla nich — rzekła pani Sowerby, sama się śmiejąc. — Zdrowy śmiech jest dla dziecka zdrowszy niż branie pigułek i leków co dzień. Tych dwoje to na pewno wyzdrowieje i utyje.

— Oni już przytyli — rzekł Dick. — Tacy są głodni ciągle, że nie wiedzą, jakby zrobić, żeby dostać więcej jeść, a żeby się nikt nie domyślił. Panicz mówi, że jak pośle po więcej jedzenia, to wcale już wierzyć nie będą chcieli, że jest kaleką. Panna Mary znów mówi, że paniczowi odda swoją część, ale on powiada, że jak panienka będzie głodna, to schudnie, a oni muszą utyć oboje równocześnie.

Pani Sowerby tak serdecznie się śmiała, słysząc o tych trudnościach, że tylko kiwała się naprzód i w tył w swej modrej sukni, a Dick jej wtórował.

— Powiem ci coś, synku — rzekła pani Sowerby, gdy się uspokoiła. — Mam już sposób, jakby mu pomóc. Gdy rano do nich pójdziesz, to im zaniesiesz koneweczkę świeżego, dobrego mleka i upiekę im chleba wiejskiego albo bułeczek z porzeczkami, takich jak to wy lubicie. Nic nie jest takie dobre jak świeże mleko i chleb. Potem zaspokoić będą mogli swój apetyt w ogrodzie, a to, co zjedzą w domu, to już będzie takim dodatkiem.

— Oj, matuś! — mówił Dick z uwielbieniem. — Dziw, jakaś ty mądra! Zawsze matusia radę na wszystko wynajdzie. Wczoraj to byli w wielkim ambarasie. Nie wiedzieli zupełnie, co zrobić, jak wytrzymać, żeby nie zażądać więcej jedzenia, takie mieli pustki w żołądku.

— Oboje prędko rosną i oboje prędko wracają do sił i zdrowia. Takie dzieci to jak młode wilczki, a pożywienie to dla nich krew i ciało — mówiła pani Sowerby. Potem uśmiech Dicka okrasił jej usta.

— Oj! Ale to się naużywają! — dodała.

I słuszność miała ta dobra, zacna matka; a nigdy nie miała większej, jak wtedy, gdy powiedziała, że chętnie będą „grali komedię”. Dla Colina i Mary było to źródłem ekscytującej rozrywki. Myśl uchronienia się przed podejrzeniami poddała im bezwiednie najpierw zdumiona pielęgniarka, później doktor Craven.

— Apetyt się ogromnie paniczowi poprawił — rzekła dnia pewnego. — Dawniej nic panicz nie jadał i nie lubił potraw!

— Teraz wszystkie lubię — odparł Colin; potem zaś, widząc pielęgniarkę przyglądającą mu się z ciekawością, przypomniał sobie nagle, że może nie powinien wyglądać na zbyt zdrowego. — W każdym razie rzadziej bywa, że mi coś nie smakuje. To skutek świeżego powietrza.

— Być może — powtórzyła pielęgniarka nieufnie. — Ale muszę pomówić o tym z doktorem Cravenem.

— Jak ona na ciebie patrzyła! — rzekła Mary, gdy tamta wyszła z pokoju. — Jakby myślała sobie, że jest w tym coś, co należy zbadać.

— Nie chcę, by robiła jakieś dochodzenia — rzekł Colin. — Jeszcze nikt się niczego nie może domyślać.

Gdy tego rana przybył doktor Craven, wydawał się również ogromnie zdziwiony. Ku niezadowoleniu Colina, zadawał mu mnóstwo pytań.

— Dużo bardzo przebywasz w ogrodzie? — badał. — Gdzie zwykle chodzisz?

Colin przybrał swój zwykły wyraz twarzy zupełnej obojętności na sądy ludzkie.

— Nie chcę, żeby ktokolwiek bądź wiedział, dokąd się udajemy — odparł. — Chodzę tam, gdzie mi się podoba. Wszyscy otrzymali rozkaz, żeby mi w drogę nie wchodzili. Nie chcę, żeby mi się przyglądali. Dobrze pan o tym wie!

— Zdaje się, że cały dzień przebywasz na dworze, ale ci to chyba nie szkodzi, przeciwnie nawet. Pielęgniarka twierdzi, że teraz jadasz więcej, niż jadłeś kiedykolwiek.

— A może — zaczął Colin natchniony nowym pomysłem — a może to apetyt nienaturalny!

— Wątpię, bo pożywienie ci służy — rzekł doktor Craven. — Nabierać zaczynasz ciała i cerę masz zdrowszą.

— A może... może ja puchnę i mam gorączkę — rzekł Colin, przybierając smutną, stroskaną minę. — Ludzie skazani na śmierć, bywają nieraz... różni.

Doktor Craven głową potrząsnął. Trzymał dłoń Colina, odchylił rękaw i ujął go za ramię.

— Wcale nie masz gorączki — rzekł zamyślony — a ciało takie, jak twoje obecnie, oznacza zdrowie. Jeśli się tak utrzymamy, mój chłopcze, to nie ma co myśleć o śmierci. Ojciec twój będzie ogromnie szczęśliwy, gdy usłyszy o tak znacznym polepszeniu.

— Nie chcę, żeby usłyszał! — wściekle wybuchnął Colin. — Potem będzie jeszcze gorzej się martwił, jeśli mi się znów pogorszy... a mnie gorzej będzie już dziś

1 ... 24 25 26 27 28 29 30 31 32 ... 34
Idź do strony:

Darmowe książki «Tajemniczy ogród - Frances Hodgson Burnett (czytac txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz