Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
Książka przedstawia burzliwe losy młodego polskiego szlachcica Michała Kaniowskiego, buntownika i rewolucjonisty. W warstwie fabularnej stanowi opowieść o niezgodzie na krzywdę, o zaangażowaniu w walkę z niesprawiedliwością i gotowości płacenia za to najwyższej ceny, odzwierciedlającą dzieje rosyjskiego ruchu rewolucyjnego w latach 70. i 80. XIX wieku.
Płomienie, nazwane „pierwszą polską powieścią intelektualną”, zostały napisane jako polemika z jednostronnymi Biesami Dostojewskiego. Brzozowski stara się przedstawić panoramę ówczesnych idei, racje zarówno tradycjonalistów, konserwatystów, klerykałów, jak i zwolenników przebudowy społeczeństwa, także radykalnych rewolucjonistów, niekiedy unikając jednoznacznych ocen. Refleksje i dyskusje bohaterów Płomieni na temat kształtu polskości, konfliktów społecznych, ideologii, znaczenia jednostki wobec historii, egzystencjalnych problemów, jakie rodzi materializm, inspirowały kolejne pokolenia intelektualistów i pisarzy, m.in. Miłosza, Kołakowskiego i Tischnera.
- Autor: Stanisław Brzozowski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Brzozowski
— To nie jest rzeczywisty świat — mówił Paolo. — To jest wielka scena życia. Scena, którą kosztem krwi i niezliczonych wysiłków utrzymują narody, a potem kiedy tam wszystko błyszczy, pachnie, mieni się i skrzy od barw i przepychu, biedny Kaliban431 podziwia, że jego nędzne oczy mają szczęście oglądać takie cudy.
— Piękno jest wszędzie zawsze podziwu godne — mówił Ast. — I zawsze pozostaje w ludzkości. Gdziekolwiek bądź żyje piękny, podziwu godny człowiek, w książęcym pałacu czy w mansardzie432, pomnaża bogactwo wewnętrzne i wartość ludzkości.
— Ile życia ludzkiego, ile ludzkich istnień idzie na jedną taką księżniczkę Jolantę?
— Życia byłyby również zmarnowane, gdyby ona była zwykłą salonową gęsią o płytkiej duszy i wielkich nogach.
Paolo był nieubłagany.
— Jakie imiona wymyślają oni sobie: „Jolanta” — mówił. — Tak może się nazywać kwiat albo gwiazda. Czy może się nazywać tak człowiek? Widziałem ją na ulicy. Jest naprawdę jak gwiazda i jak kwiat, jest piękna jak księżniczka z bajki, można by się na nią zapatrzyć, można się do niej modlić, gdy przechodzi. Usta mimo woli mówią: błogosławiona ziemia, która cię wydała, błogosławiona chwila, w której oczy moje widzą ciebie, błogosławiony wiatr, który muska twoje włosy. Gdy spojrzała na mnie, czułem się winny wobec niej. Gotów byłem mówić: dobrze mi jest, nazbyt dobrze. Nie zasługuję nawet na taki los. Ja, który jestem pełen brudu, gniewu i zawiści, ja nie powinienem istnieć na ziemi, po której ty chodzisz, nie powinienem oddychać powietrzem, którym ty oddychasz, nie godzien jestem żyć, tak jestem mały.
— Mówisz o niej goręcej niż sam stary Ast — zaśmiał się Sabatier.
— Dlatego właśnie nie powinny żyć takie istoty, nie powinni żyć ludzie, którzy muszą się stać bogami, religią nędzarzy. Nikt nie jest tak bezinteresowny, tak skłonny do marzeń, jak nędzarz. W tym dniu, gdy gdzieś dla mnie moja biedna Anielka starała się zarobić kilka soldów433 za cenę całkowitego zaprzepaszczenia swej istoty, ja gotów byłem błogosławić ziemię i słońce i przysięgać, że wszystko jest cudownie piękne i dobre, byle była tylko szczęśliwa księżniczka Jolanta.
— Wszystko jest piękne i dobre, niech tylko księżniczka Jolanta będzie szczęśliwa — powtórzyła Amelka, wysuwając zza drzwi swą twarzyczkę, która w tej chwili była pokryta szczęśliwym rumieńcem. Jej oczy śmiały się wesoło i niemal zalotnie.
Miała w ręku bukiecik białych kwiatów i podnosząc do góry, wołała:
— Dzisiaj rzucę ten bukiet do powozu księżniczki Jolanty i zawołam, że to kwiaty od mojego Paola.
Powiedziała „mojego Paola” i stanęła okryta pąsem.
Ale Paolo uśmiechnął się.
— Tobie wolno mówić „niech będzie szczęśliwa księżniczka Jolanta”, ale tylko, kiedy się śmiejesz; kiedy płaczesz, nie wolno ci mówić tego nigdy.
— Kiedy jestem wesoła, to mogę nie myśleć o Jolancie — odpowiedziała Amelka i wyszła, nucąc coś.
Wieczorem tego dnia nie wróciła.
Nie niepokoiliśmy się tym, tylko Paolo był nieswój i chmurny.
— Ona gotowa sprzedawać samą siebie, aby dla niej kupować kwiaty; takie to są te dziewczyny.
— Gdyby Amelka nie była taka, jaka jest, nie mogłaby pozostać tak całkiem uczciwym człowiekiem — rzekł Sabatier. — Mało znam tak uczciwych ludzi, jak ona.
Nauka mistrza Proudhona nie pozwalała powiedzieć mu „uczciwa kobieta” o dziewczynie, która sprzedawała swą miłość. Miękkie serce nie pozwalało mu potępić Amelki, którą kochał i szczerze szanował. Stworzył więc sobie swoją pojednawczą formułę.
— Dopuszczacie się pewnych sofisterii, ojcze Sabatier — żartowałem.
Uśmiechnął się on do mnie. Był to chyba ostatni jego wesoły uśmiech.
Tej nocy pogorszyło mu się nagle i wezwany Ast, namyśliwszy się, rzekł:
— Odwagi, stary przyjacielu.
Sabatier prosił go, aby uprzedził go, gdy śmierć będzie blisko.
Stary robotnik popatrzył na niego niewysłowionym wzrokiem, tak silna była w nim rozpacz.
Znałem jej powody.
Bał się on o dzieci. Bał się on, że zabierze ich jemu po śmierci życie, że wpędzi ich na swój krwawy, brudny deptak. Jak uchronić ich?
Siłą jedyną, jedyną, jaką znał on, byli sami ludzie.
Same one i matka muszą się stać dla siebie jedyną opatrznością.
Śmierć Sabatiera była jedną z tych scen, o jakich mówią nam pisarze klasyczni, malując cnotę ostatnich republikanów rzymskich i mędrców greckich.
Tracił on przytomność, zbudzone dzieci stały koło jego łóżka. Żona klęczała obok niego.
— Bądź spokojny, Piotrze — mówiła, poważna i surowa. — Bądź spokojny. Uchronię nasze dzieci. Będę im ojcem i matką, a choćbym umarła, one nie zapomną już nic. Nie bój się: one nieszczęśliwe być mogą, ale nie sprzeniewierzą się prawdzie, nie sprzeniewierzą się sprawie pracy i sprawie swobody.
Nad ranem Sabatier stracił mowę.
Wtedy właśnie przyszła policja. Amelkę znaleziono w jednej ze spelunek portowych zabitą, z śladami ohydnego, zwierzęcego znęcania się nad jej trupem.
Policja przyszła dowiedzieć się, czy kto może ustalić tożsamość jej osoby.
Brygadier, pytając się o nią, nazwał ją płaczliwą prostytutką. Tylko użył innego, ludowego wyrazu.
— Jak mówisz? — ryknął na niego Paolo.
Brygadier odpowiedział jakimś przekleństwem, a później, opisując, w jaki sposób znaleziono trupa Amelki i w jakim stanie pozostawił morderca jej biedne zwłoki, skończył, wyzywająco patrząc na Paola:
— Suce psia śmierć.
Paolo nie odpowiedział nic, uśmiechnął się tylko dziwnie.
Rano znikł z domu, uścisnąwszy rękę umierającego Sabatiera.
Przeszło kilka godzin i nagle rozeszła się wieść: Księżniczkę Jolantę, gdy przejeżdżała powozem, ugodził ktoś z tłumu sztyletem.
— Paolo! — krzyknąłem.
I tak też było.
W kilka minut potem dom był pełen agentów policyjnych.
Trup Sabatiera patrzył osłupiałymi oczyma, kiedy konfiskowano mu egzemplarz dzieła Proudhona.
Byliby aresztowali i Asta, gdyby nie to, że wezwano go do pałacu do konającej księżniczki.
Paolo na pół godziny przed zamachem rzucił do skrzynki pocztowej list pod adresem Jolanty.
„Chciałbym sztylet wbić w serce całego miasta. Ty jesteś najpiękniejsza.
I gdyby miasto to miało duszę, płakałoby i wyło z bólu, gdy ty umrzesz. Nie żałuję ciebie, bo śmierć nie jest nieszczęściem. Umrzesz piękna, czysta jeszcze, nie zaznawszy żadnej goryczy, bo nie dotknęło cię jeszcze żadne zło prawdziwe. Nie chciałbym, abyś cierpiała, cierpienie jest niepotrzebne. Nie ciebie zabijam w tobie, ale wielką krzywdę świata. Dziewczyna, którą zabito dziś w porcie i zgwałcono jeszcze po śmierci — nie mniej piękną od ciebie miała duszę. Wczoraj chciała ci ona rzucić kwiaty od swojego Paola. Dzisiaj ja ci niosę śmierć od swojej Amelki. I może to jest lepszy podarunek”.
Jolanta umarła wieczorem.
Ast wrócił zgarbiony, twarz jego przybrała jakąś popielatoziemistą barwę.
Jolantę chowano w dwa dni potem. Za trumną szedł tłum, wygrażając i krzycząc:
— Śmierć zabójcom, śmierć staremu kretowi, śmierć niedowiarkom, śmierć pomocnikom szatana!
Ast postanowił nad trumną mówić. Nadaremnie zapewniałem go, że nie pozwolą mu powiedzieć ani słowa lub stanie się jeszcze coś gorszego, on uśmiechał się tylko i mówił, że umie się obchodzić ze zwierzętami.
Gdy po dwóch przemówieniach jakichś dygnitarzy kościelnych Ast wdrapał się na jakieś podniesienie i głosem przerywanym przez łzy mówić zaczął:
— Kochałem to piękne i szlachetne dziecko, które zginęło wskutek wyziewów jadowitych, jakie panują w naszym społeczeństwie, tak jak giną górnicy w kopalniach... — tłum grozić mu zaczął.
— Precz z mordercą!
Ktoś o poważnej twarzy i sukni duchownej nakazał spokój tłumowi, mówiąc:
— To przyjaciel księżniczki.
— Judaszowa przyjaźń! — wołał tłum. — On wychował żmiję, która ją zabiła.
— Ją zabił nie Paolo — rzekł Ast. — Zabiła ją krzywda, która zatruła serce Paola; ona i Paolo, i ta inna biedna dziewczyna, której ciało znaleziono w porcie, to wszystko ofiary jednej i tej samej zbrodni. A tą zbrodnią oddychamy my wszyscy, my wszyscy popełniamy ją nieustannie. My zabiliśmy Paola, Amelię i Jolantę.
— To już zanadto! — wołał jakiś oficer. — On ją hańbi po śmierci. Zestawia ją z prostytutkami...
— Zabić go, zabić go! Śmierć mu!
Ktoś uderzył Asta laską z tyłu, tak że upadł on. To go zgubiło. Tłum pokrył jego ciało i porwał. Rzuciłem się na pomoc i zostałem obalony, straciłem przytomność. Ocucono mnie w jakieś pół godziny w kapliczce pogrzebowej.
— Nazwisko pańskie? — pytał mnie jakiś urzędnik policyjny.
— Michał Kaniowski — odpowiedziałem.
Ktoś o pięknej, poważnej twarzy zbliżył się do mnie.
— Syn Oktawiana? — rzekł po polsku.
— Tak.
— Jestem Alojzy Kaniowski, stryj twój. Ja zajmę się tym panem — rzekł do komisarza.
— A Ast? — zapytałem.
Stryj Alojzy wskazał mi pokoik, gdzie leżały przykryte rogożą jego zwłoki.
Topolówka, 22 października 1873 roku
Jesień już, beznadziejna, szara jesień. Jakże nie lubię wieczorów jesiennych. Deszcz bije o szyby, a nim zmierzch zapadnie, drzewa stoją w parku takie smutne. W tym roku wcześnie potraciły liście i teraz stoją czarne trupy na tle bladego nieba. Pan Kazimierz umarł i ja jestem sama. Siedzę sobie z jego książkami i myślę, a teraz nie chce mi się nawet ich czytać. Wczoraj przywieziono mi je; mama zobaczyła Renana435 i westchnęła. Nie mówiła mi nic. Tylko dzisiaj, jakby przypadkowo, znów mi pokazywała ten list ojca. Panu Kazimierzowi ciężej było umierać, choć umierał u siebie w domu i nie z ręki wrogów; może dlatego właśnie ciężej. Trzęsę się cała na myśl, że jemu sprowadzono księdza. Jak mogła, jak mogła jego matka o takim miłym dotknięciu rąk, które przedmioty pieszczą raczej, niż biorą, jak mogła ona, która tak gra, to zrobić? Jak on musiał patrzeć na nią tymi swymi zapadłymi oczami, które gasły. Mówić nie mógł ani ruszać się, ale wiem, że myślał. Widziałam, jak myślały, jak żegnały się ze mną jego oczy, kiedy wyjeżdżałam w ten wieczór. Nie pozwolili mi zostać w tę właśnie noc i kiedym wróciła, on już leżał z obrazeczkiem w ręku. Podeszłam i wyjęłam obrazek. Nie śmiano mi przeszkodzić. Mama tylko popatrzyła na mnie smutnie. I córki mi jego też nie dali. Oddali książki, a nie oddali dziecka, a on o to tak prosił, tak błagał. I ja — także nie mam sił do walki. A zresztą choćby mi ją oddali, to czyżbym uchroniła ją od tych samych wpływów? On chciał, aby córka mu wyrosła na pracującego, wolnego człowieka, a czyż ja pracuję, czy i u nas nie byłaby ona w sztucznym świecie, czy nie otoczyłyby jej wspomnienia, marzenia, pamiątki?
Ojciec mój, umierając, wierzył, że zostanie z nami, że będzie czuwał nad nami.
„Bóg mi da rządy waszych serc — pisał — więc nie żegnajcie się ze mną i nie płaczcie, bo się nie rozstajemy. Po drgnieniach duszy swojej poznasz, Milo, że jestem z tobą”.
Czy matka moja nie wątpi? O czym myśli, kiedy godzinami całymi nie wstaje z klęcznika?
Ale pan Kazimierz wiedział, że zostawi dziecko samo, że odbiorą mu tę młodą, najdroższą duszę.
Ostatnich dni powtarzał już nieustannie: „Wszystko, co masz, co będziesz miała, robili ludzie, nieszczęśliwi, biedni ludzie”. Ona otwierała szeroko swoje mądre oczy, widziałam, jak nabrzmiewają żyłki na wysokim czole. Ale czy mogło jej zostać z tego coś prócz wspomnienia?
A może, może kiedyś zwieje wiatr wszystko to, czym w jej pamięci ludzie wspomnienie to przysypią, i ocknie się ono...
Piszę i piszę, a nie uda mi się oszukać własnych myśli.
Tak mi źle i tak mi smutno.
Olu, Olu — przyrzekłaś przecież siłę, przyrzekłaś przecież wytrwałość i spokój.
Niechaj nie bije tak ten deszcz i wiatr nie szeleści: przecież to życie moje ginie. Chwila za chwilą płynie i na zawsze znika. Porywa je noc jak te liście.
Co robi czas ze straconymi chwilami.
Wyobrażam sobie, jakby śmiał się on, mój nauczyciel, że znowu wpadam w styl Hofmanowej Tańskiej436, ale myśli mam rozstrojone, ciężko jest żyć w tym pustym, smutnym domu. Ciężko słuchać ciągle tych samych żartów, anegdot, jakimi stryj Florian sobie i innym czas zabija.
A stryj Oktawian jest smutny i milczący.
Tak bym chciała pójść do niego, objąć go, przytulić go do siebie, tak bym chciała pomówić z nim o nim.
Ja wiem, że on o nim tylko myśli, ale nie mówi nic, tylko chodzi, chodzi... I teraz słyszę, jak skrzypią jego kroki.
Nie powiedzieli mu nic w tym więzieniu.
A jak on wtedy krzyknął na tego oficera:
— Kłamstwo! Mój syn nie uczyni nigdy nic niezgodnego z honorem.
Źle mi, bardzo źle i żadnego nie ma wyjścia.
Tak tu przeżyję nikomu na nic niepotrzebna.
Mamie?
Mama mówi, że nie mogłaby beze mnie żyć, i ja wiem, że mama mnie kocha...
Ale czasem myślę, że chciałabym być sierotą, niemającą nikogo, niepotrzebującą oszczędzać niczyjej miłości.
Dopóki pan Kazimierz żył, wiedziałam, że jemu sprawiam przyjemność swoim towarzystwem, że on zresztą myśli o mnie jak o opiekunce swojego dziecka po jego śmierci.
24 października
Wczoraj znalazłam w jednej z książek list pana Kazimierza do mnie pisany. Cały
Uwagi (0)