Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖
Historia młodej dziewczyny, która w pogoni za wolnością i w poszukiwaniu samorealizacji postanawia zostać aktorką.
Janka Orłowska z Bukowca, bohaterka powieści „Komediantka” (1896), ma dość życia w małym, szarym miasteczku i podporządkowywania się decyzjom ojca. Chcąc odmienić swoje życie, odchodzi z domu i wstępuje do grupy teatralnej. Praca na scenie wydaje się być spełnieniem jej marzeń, ale rzeczywistość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami. Okazuje się, że bez wybitnego talentu i znajomości w środowisku nie da się wiele osiągnąć. W wyniku niepowodzeń Janka dochodzi do punktu krytycznego. Powieść powstała na podstawie osobistych doświadczeń teatralnych Reymonta oraz prowadzonych przez niego obserwacji.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
— „Garrick, ten twórca dusz, taki potężny w Koryolanie!” — szepnęła zapamiętany frazes, wchodząc w rolę.
I twarz jej zajaśniała takim zapałem, tak się rozjaśniła wewnętrzną głęboką radością, że Władek nie poznawał jej prawie.
— Jesteś pani entuzyastką.
— Tak, bo kocham sztukę! Wszystko dla niej, i wszystko w niej!... to moje hasło. Poza sztuką prawie nic nie widzę!... mówiła, zapalając się niespodzianie.
— Nawet miłości?...
— Kiedy sztuka wydaje mi się większem i zupełniejszem upostaciowaniem ideału, niżeli miłość...
— Ale jest więcej obcą dla ludzi i nie tak konieczną do życia, jak miłość. Bez sztuki świat mógłby istnieć, ale bez miłości... nigdy!... zresztą, sztuka daje boleśniejsze zawody...
— Ale i większe rozkosze... Miłość, to wzruszenie jednostkowe; sztuka, to wzruszenie społeczne, to synteza. Kocha się ją swojem człowieczeństwem; cierpi się przez nią, ale tylko przez nią bywa się czasami nieśmiertelnym!
— To są marzenia... Tysiące, ażeby przekonać się o tem, dały życie, i tysiące przeklinały ten niedościgły majak...
— Ale te tysiące miały zapełnione życie tym majakiem i czuły więcej, niż można czuć, nie marząc o niczem...
— Ale, ponieważ nie byli szczęśliwi, więc cóż to warto?...
— A ogół jest szczęśliwym?...
— Tysiąc razy więcej, niźli... my!
To my podkreślił znacząco.
— Nigdy! — zawołała Janka — bo nasze szczęście jest zarówno w bólu, jak i w radości, w znękaniu, jak i w zachwycie; już to samo jest szczęściem: módz się rozwijać duchowo, iść w niezmierzoność pożądaniem; to stwarzać światy sobie pod czaszkami, większe i piękniejsze, niźli otaczające nas; to śpiewać, choćby przez łzy i bóle, hymny na cześć nieśmiertelności i piękna; to marzyć, ale marzyć tak silnie, żeby zupełnie zapomnieć o życiu i żyć w marzeniu!
Janka czuła tak wielki przypływ jakiegoś szczęścia i zapału, że mówiła tylko jakby okresami myśli, żeby się wypowiedzieć tylko choć w części.
Już dawno nie czuła się tak porwaną i olśnioną własnemi widziadłami; mówiła, zapominając, że ją ktoś słucha; snuła głośno marzenia coraz większe i coraz mniej określone...
Władek słuchał, z początku ciekawie, ale później niecierpliwił się.
— Komedyantka! — myślał z ironią.
I był pewnym, że Janka dlatego rozwija przed nim pawie pióra zapału i entuzyazmu, aby go olśnić i podbić... Nie odpowiadał, ani przerywał, bo go wkońcu zaczynało to nudzić; on swoje szczęście zamykał w trzech słowach; „knajpa, pieniądze i dziewczyna”.
— Trochę za sentymentalna jest ta rola Maryi... — dodała Janka, po dłuższem milczeniu.
— Mnie wydała się tylko liryczną.
— Chciałabym grać kiedy Ofelię.
— Zna pani Hamleta?
— Przez dwa ostatnie lata czytywałam tylko dramaty i marzyłam o scenie — odpowiedziała po prostu.
— Doprawdy, że klękać przed takim zapałem!
— Po co?... Pomódz mu tylko... dać pole...
— Gdybym mógł... Uwierzy pani, gdy powiem, że całem sercem pragnę ujrzeć panią na wyżynach
— Wierzę panu — powiedziała ciszej. — Za Robina dziękuję bardzo.
— Może wypisać pani rolę?...
— Wypiszę sobie sama; sprawi mi tą pewną przyjemność.
— Przy uczeniu się, jeżeli pani zechce, mógłbym podsuflować.
— Będę zabierać panu czas...
— Niech mi pani wyłączy kilka godzin dziennie na przedstawienie, a resztą czasu proszę rozporządzać dowolnie — rzekł z zapałem.
Popatrzyli na siebie chwilę.
Janka podała mu rękę; przytrzymał ją i całował długo.
— Od jutra zacznę się uczyć, bo mam dzień wolny.
— A i ja nic nie pokazuję.
Wyszedł trochę zły na siebie, bo chociaż mówił na nią: „komedyantka”, ale onieśmiela go swoją prostotą i entuzyazmem; czuł w niej przytem jakąś wyższość, umysłową i artystyczną.
Szedł i uśmiechał się drwiąco z jej mowy, ale podobała mu się ona szalenie, coraz więcej.
Janka gorączkowo zabrała się do Robina.
W kilka dni umiała nietylko rolę, ale i sztukę całą na pamięć. Rozpłomieniła się tak do grania tej roli, że całem życiem zawisła na tem przedstawieniu. Dawne jej marzenia, przytłumione nieco nędzą i gorączkowem życiem teatru, wystrzeliły znowu płomieniami, które ją oślepiały i hypnotyzowały. Teatr znowu rozrósł się w niej tak potężnie, że już nie było w jej świadomości miejsca na co innego, przedstawiał się jej w godzinach ekstazy, jak ołtarz mistyczny, zawieszony wysoko nad bytem powszednim i gorejący płomieniami, niby drugi krzak Mojżesza, wydawał się jej niejako cudem, który trwał zawsze.
Władek codziennie, pomiędzy próbą a przedstawieniem, przychodził do niej, choć go już potężnie nudziły te wieczne powtarzania i niecierpliwiło to, że przez szalone oddanie się sztuce, nie zwracała zbyt wiele uwagi na niego; nie mógł się przedrzeć przez ten entuzyazm chorobliwy ze swoją miłością, ale chodził.
Zaczynał coraz silniej pożądać jej miłości. Drażniła go jej naiwność i talent, jaki w niej przeczuwał, a zresztą takiej eleganckiej, wykształconej kochanki już dawno pragnął. Jego brutalna, zmysłowa natura, już się z góry lubowała zwycięstwem.
Chciał ją koniecznie posiąść, tę wykwintną dziewczynę, w której widział ogromną różnicę pomiędzy dawnemi swemi kochankami i która go podbijała jakimś wdziękiem wyższości; byłby to tryumf tem większy, bo mu się wydawała jedną z tych pań wielkiego świata, którym się nieraz przyglądał pożądliwie w alejach Ujazdowskich.
Nie powiedziała mu, że go kocha, ale on to już widział w niej i otaczał ją coraz gęstszą siecią, złożoną z uśmiechów, słów palących, westchnień i przesadzonego szacunku.
Dla Janki był to najpiękniejszy okres w dotychczasowem życiu. Biedę traktowała pogardliwie, jak coś, co trapi ją chwilowo i przejdzie zaraz.
Sowińska, po częstych odwiedzinach Władka, przysunęła się do niej znowu z dawną życzliwością i poradziła sprzedaż części garderoby, której miała dosyć; podjęła się nawet sama jej to ułatwić.
I tak szło życie, byle prędzej doczekać się tego przedstawienia.
Żyła niby w śnie dręczącym. Przez pryzmat marzeń świat się znowu jej pokazał jasnym i ludzie dobrymi.Zapomniała o wszystkiem, nawet o Głogowskim, którego list, na-pół przeczytany, schowała do szuflady, odkładając dokończenie na przyszłość, gdyż żyła tylko przyszłością.
Broniła się przed teraźniejszością marzeniami o tem, co będzie.
No, i kochała Władka.
Nie wiedziała, jak się to stało, dość, że nie mogła się obejść bez niego; czuła się bardzo szczęśliwą i spokojną, gdy przyciśnięta do jego ramienia, szła ulicami i słuchała jego nizkiego, melodyjnego głosu, jego zaklęć...
Spojrzenie aksamitnej miękkości jego czarnych oczu oblewało ją ogniem i słodką niemocą...
Pociągał ją wszystkiem.
Tak prześlicznie wyglądał na scenie! z takim zapałem i liryzmem grywał nieszczęśliwych kochanków w melodramatach! z takim wdziękiem prostoty mówił, poruszał się i pozował!... Był ulubieńcem publiczności, a prasa bardzo często nie skąpiła mu pochwał i przepowiadała świetną przyszłość artystyczną.
Janka odczuwała przyjemność nawet wtedy, kiedy on brawa dostawał na scenie. A tak umiejętnie pokazywał zasoby swojego mózgu, że ogólnie uchodził za wykształconego, a miał tylko spryt i czelność ulicznika warszawskiego i hecarza, a przy tem, był jej jedynym, pierwszym, któremu się oddała. Zdawało się jej, że to ich złączyło na zawsze i nierozdzielnie.
Tak to samo jakoś się stało, po jednej z prób z Robina, w którym zastępczo Władek grał Garricka.
Mówił jej potem, a raczej deklamował o miłości z wulkanicznym wybuchem i tak podtuszowywał patosem uczucie, że ją przejęło rozrzewnienie do głębi; łzy czułości nagłej poczuła w oczach i pragnienie takiego potężnego, na śmierć i życie, szczęścia, zostało w jej sercu rozmarzonem. Cała jej dusza streściła się w pożądaniu miłości.
Nie wiedziała nawet, co się z nią dzieje, bo nie mogła się oprzeć urokowi jego głosu; bo ten szczebiot miłosny pocałunki palące, spojrzenia namiętne, zalewały ją całą potężnem pragnieniem rozkoszy.
Oddała mu się z biernością istot olśnionych, bez słowa oporu, ale i bez świadomości; była wprost zahypnotyzowaną.
Nie wiedziała nawet, co w nim kocha: czy aktora, doskonale grającego na jej uczuciu i entuzyazmie, czy też człowieka.
Nie myślała o tem.
Kochała go, bo go kochała, bo jej uzupełniał teatr i sztukę i był w tych chwilach prawie jako jej uosobieniem.
Zdawało się jej, że przez jego oczy patrzy dalej i głębiej.
Dusza jej rosła (jak chłopi określają pewne stany rozwoju u młodzieży), więc prócz planów odległych, sławy w przyszłości, potrzebowała mieć coś tylko dla siebie, potrzebowała się wzmocnić i mieć oparcie na jakiemś sercu, które byłoby jednocześnie stopniem do podniesienia się jej samej. Nie czuła się osamotnioną, bo mogła wypowiadać przed nim najtajniejsze myśli i marzenia, rozwijać projekty na przyszłość; próbować razem z nim różnych ról bohaterskich; był rodzajem dopełnienia jej fizycznego, ujściem, w które rzucała nadmiar wrzącej energii i rojeń...
Nie zatapiała się i nie ginęła w nim, lecz przeciwnie, pochłaniała go wewnętrznie.
I ani na chwilę nie myślała, że ona się jemu, jemu oddała! że odtąd on jest jej kochankiem i panem; że ona jest jego własnością.
Nie myślała nawet, czy on ma jaką duszę; wystarczało jej to, że był pięknym, dosyć znanym, kochał ją i był jej potrzebnym.
Był nawet w jej wyznaniach najskrytszych, w szeptach miłosnych, pewien ton bezwiednej wyższości. Mówiła z nim ciągle, ale prawie nigdy nie pytała się o jego zdanie i rzadko słuchała jego odpowiedzi.
Władek tego nie rozumiał, ale czuł i to go krępowało niemile, bo, pomimo ich ścisłego stosunku, nie potrafił być wobec niej swobodnym po swojemu. Raniło to jego miłość własną, ale nie mógł nic poradzić. Miał tylko jej ciało, ale dusza, ale to coś... ta miłość, co się naprawdę oddaje na śmierć i życie i robi z siebie podnóżek dla kochanka, tego w niej nie czuł.
Irytowało go to, nudziło chwilami, ale ciągnęło do niej tak nieprzeparcie, że podwajał oznaki miłości, bo myślał, że większą dozą sentymentalnego kłamstwa, lepszą grą uczuciowości zwycięży ją nareszcie i podbije w zupełności.
Nie udawało mu się to jednak.
Janka, poza tą miłością wyprzedawała się powoli ze wszystkiego; ale pomimo to, czuła się zadowoloną.Była nieraz głodna, spragniona, ale dość jej było jego mieć obok siebie i zagłębić się w roli, aby zapomnieć o całym świecie.
A wystawienie Robina odkładali z dnia na dzień, bo ów amator, mający debiutować, zachorował. Trzeba było co innego wpierw wystawiać, gdyż powodzenie coraz bardziej kulało, a ona czekała... pożerana niecierpliwością i ambicyą wybicia się od razu ponad tłum koleżanek, i pchana tą nędzą, która wtedy miała się skończyć, zresztą już potrzebą duszy, która poczęła ową postać Maryi i musiała ją z siebie wyłonić.
Nie zważała nawet, że za kulisami coraz więcej się kotłuje, że wszędzie robiły się zmowy, że codziennie powstawały projekty nowych towarzystw i po kilku dniach — padały.
Krzykiewicz już jej kilka razy napomykał delikatnie, że jeśli chce, może się zaraz zaangażować do Ciepiszewskiego. Odmawiała, bo pamiętała o projekcie reżysera i chciała czekać na jego urzeczywistnienie, wiedząc, że tam liczą na nią z pewnością.
Topolski istotnie organizował towarzystwo; było to jeszcze niby tajemnicą, ale już znaną wszystkim. Mówiono głośno, że Mimi, Wawrzecki, Pieś z żoną i kilka młodszych sił już zakontraktowani; że Topolski po cichu zrobił umowę o teatr lubelski, świeżo wtedy wybudowany; wiedziano z pewnością, że mu Kotlicki i jakiś drugi dają pieniędzy.
Cabiński, ma się rozumieć, wiedział o tem wszystkiem i głośno drwił z projektów; wiedział dobrze, że tych wszystkich, którzy się złączyli z Topolskim, mieć będzie, niech tylko błyśnie trochę większym forszusem; przepowiadał, że Topolski sezonu nie przetrzyma i zrobi „klapę”, bo nie wierzył, aby mu kto chciał pożyczyć pieniędzy na założenie towarzystwa.
— Takich głupich już niema! — mówił głośno i z przekonaniem.
Najwięcej do śmiechu pobudzała go ta zamierzona przez Topolskiego reforma; nazywał ją po prostu waryactwem... On znał doskonale naszą publiczność i wiedział, czego jej potrzeba.
Topolski bardzo często urządzał u siebie wieczorki, na które spraszał tych, co mu mogli być potrzebni; ale nie mówił jeszcze głośno o towarzystwie, robił to za niego Wawrzecki, który tę sprawę traktował gorąco, jak swoją własną i ustawicznie już teraz na to konto docinał Cabińskiemu i robił częstsze awantury o gażę.
Janka była kilka razy na tych wieczorkach u Topolskiego, ale nudziła się śmiertelnie, bo mężczyźni zwykle grali w karty, a kobiety, jeśli nie robiły plotek i nie narzekały, to skupiały się ściślej dla szeptów tajemniczych, nie przypuszczając do siebie Janki, z obawy, bo przecież codziennie chodziła do Cabińskich na lekcye.
Na ostatnim takim wieczorze, Majkowska prosiła ją przy herbacie cicho, żeby została dłużej, to ją oboje odprowadzą.
Władek nigdy tu nie bywał, bo był jawnym i stałym stronnikiem Cabińskiego.
Po wyjściu wszystkich, Topolski usiadł nawprost Janki i zaczął opowiadać o towarzystwie, jakie zakłada.
— Będzie to teatr wzorowy, dla prawdziwej sztuki!... Mam pyszny komplet towarzystwa; jedno z najlepszych miast już zakontraktowałem, biblioteka w pakach, kostyumy w połowie gotowe... zatem, jest już prawie wszystko...
— Czegóż jeszcze brakuje?... — zapytała Janka i zaraz postanowiła prosić o zaangażowanie jej.
— Trochę pieniędzy... Bagatelkę!... z jakie tysiąc rubli kapitału zapasowego na pierwszy miesiąc...
— Nie możnaby pożyczyć?...
— Możnaby... i właśnie chcę o tem pomówić z panią po koleżeńsku, bo panią my już liczymy za naszą. Dam pani dobrą gażę i role dublowane z Melą, bo wiem, że pani grać może... Ma pani wygląd, głos i temperament; to akurat tyle, nie licząc już inteligencyi, ile potrzeba na doskonałą aktorkę.
— Dziękuję!... dziękuję serdecznie! — zawołała rozpromieniona Janka.
I w tem uradowaniu ucałowała Majkowską, która, swoim zwyczajem leżała prawie na stole i patrzyła bezmyślnie w lampę.
— Ale musi nam pani pomódz! — rzekł Topolski po pewnym przestanku.
— Ja?!... cóż ja mogę?... — zapytała zdziwiona.
— Bardzo wiele!... jeśli pani tylko zechcesz...
— No!... jeżeli pan mówi, że mogę, to ma się rozumieć, że zechcę, boć przecież to nie tylko jest moim obowiązkiem, ale i własnym interesem!... ale ciekawam, co ja mogę, ciekawam!...
— Idzie tu o ten
Uwagi (0)