Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖
Josef Conrad ukończył Zwycięstwo kilka miesięcy przed wybuchem I wojny światowej. We wstępie uznał za stosowne usprawiedliwiać ten tytuł, być może nazbyt patetyczny w odniesieniu do fabuły.
Zwycięstwo jest bowiem bardzo kameralną opowieścią, w dużej części rozgrywającą się na wyspie, na której schronił się Heyst — dżentelmen, dziwak i pesymista — oraz uratowana przez niego dziewczyna. Spokój tego miejsca zakłóca wizyta trójki przestępców, przekonanych że Heyst jest w posiadaniu skarbu. Conrad nie spieszy się przy tym z rozstrzygnięciem konfliktu, powoli prezentując różnorakie reakcje bohaterów na zagrożenie. W napiętej atmosferze, w której każda z postaci ma własne, nieujawnione cele, dochodzi w końcu do tragedii.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
W tym porządku wynurzyli się na otwartą przestrzeń, ogołoconą z roślinności zgodnie z przemyślnym planem Wanga, polegającym na podpalaniu trawy co pewien czas. Nieoświetlone sylwety budynków o wysokich dachach wyglądały jak tajemnicza, bezkształtna masa na tle wzmagającego się blasku gwiazd. Heyst był rad, że w jego domku panowały ciemności. Nic nie zdradzało, iż domek ten jest zamieszkany. Heyst szedł w dalszym ciągu naprzód, kierując się na prawo. W pewnej chwili rozległ się spokojny jego głos:
— Tu będzie panom najlepiej. To był nasz kantor. Jestem prawie pewien, że znajdziemy parę polowych łóżek w jednym z pokoi.
Wysoki dach domku piętrzył się tuż nad nimi, zasłaniając niebo.
— To tutaj. Są tu trzy schodki. Jak panowie widzicie, mamy tu dużą werandę. Przepraszam panów, trzeba chwilę zaczekać; zdaje mi się, że drzwi są zamknięte.
Słychać było, jak nacisnął klamkę. Potem oparł się o poręcz, mówiąc:
— Wang przyniesie klucze.
Tamci dwaj czekali; niewyraźne ich postacie zlewały się prawie z mrokiem werandy. Wtem rozległo się szczękanie zębów pana Jonesa, stłumione przezeń natychmiast, i szelest nóg Ricarda. Przewodnik ich i gospodarz, oparty plecami o poręcz, zdawał się zapominać o istnieniu gości. Nagle poruszył się i mruknął:
— Otóż i wagonik.
Potem krzyknął coś po malajsku; „Ya, tuan61”, nadpłynęła odpowiedź od strony niewyraźnej grupy, którą można było dostrzec w kierunku ścieżki.
— Posłałem Wanga po klucz i światło — rzekł Heyst, nie zwracając się specjalnie do nikogo, co brzmiało szczególnie i stropiło Ricarda. Wang wykonał prędko zlecenie. Wkrótce w odległych głębiach mroku ukazała się rozkołysana latarnia niesiona przez Wanga. Rzuciła przelotny promień światła na zatrzymany wagonik i nieokrzesaną postać dzikiego Pedra, pochylonego nad bagażami; potem skierowała się ku domkowi i wzniosła po schodach. Wang podłubał u zaciętego zamku i przyparł się ramieniem do drzwi. Otworzyły się nagle z trzaskiem, jakby doprowadzone do pasji zmąceniem dwuletniego wypoczynku. Z ciemnej pochyłości wysokiego pulpitu wzleciał w górę samotny arkusz papieru i opadł z wdziękiem na podłogę.
Wang i Pedro wchodzili i wychodzili przez obrażone drzwi, przynosząc rzeczy z wagonika; jeden migał prędko tam i z powrotem, drugi zaś stąpał ociężale. Potem, na skutek paru spokojnych słów wypowiedzianych przez Numer Pierwszy, Wang odbył z latarnią kilka podróży do składów, przynosząc kołdry, konserwy w puszkach, kawę, cukier i paczkę świec. Zapalił jedną z nich i przytwierdził do półki pulpitu. Tymczasem Pedro, zaopatrzony w krzesiwo i wiązkę suchych patyków, zajął się rozpaleniem ognia, nad którym umieścił napełniony wodą kociołek podany mu obojętnie przez Wanga na odległość ramienia, jak gdyby z drugiej strony przepaści. Wysłuchawszy podziękowań gości, Heyst powiedział im dobranoc i odszedł.
Oddalał się z wolna. W domku jego panowały wciąż ciemności; pomyślał, że może tak i lepiej. Czuł się już spokojniejszym. Wang wyprzedził go z latarnią, jakby mu było śpieszno oddalić się od dwóch białych przybyszów i kudłatego ich sługi. Światło nie tańczyło już przed Heystem; stało nieruchomo u stóp werandy.
Obejrzał się machinalnie i zobaczył za sobą jeszcze jedno światło — ognisko przed domkiem nieznajomych. Czarny zarys niezdarnej, potwornej postaci, schylonej nad ogniskiem, zakołysał się i znikł w ciemnościach. Widać woda zagotowała się już w kociołku.
Heyst uszedł jeszcze parę kroków, opanowany przez niesamowitą wizję tego stworu o wątpliwym człowieczeństwie. Kimże mogli być ludzie, którzy mieli takiego domownika? Przystanął. Poczuł, że opuszcza go niejasna obawa odległej przyszłości, w której przeczuwał nieuniknione rozstanie z Leną, wywołane przez głębokie i subtelne rozdźwięki; sceptyczna obojętność, towarzysząca mu zawsze, ilekroć brał się do czynu — niby tajna odsiecz duszy — opuściła go również. Nie należał już do siebie. Czuł w sobie nakaz o wiele bardziej stanowczy i wzniosły.
Zbliżył się do domku i tuż za kręgiem światła rzuconym przez latarnię ujrzał na najwyższym stopniu nogi Leny i dolną część sukni. Postać jej majaczyła niewyraźnie. Siedziała na krześle; głowa i ramiona ginęły w mroku niskiego okapu. Nie poruszyła się wcale.
— Zdrzemnęłaś się? — zapytał.
— O nie! Czekałam na ciebie — w ciemnościach.
Heyst stanął na górnym stopniu i oparł się o drewniany słup, odsunąwszy na bok latarnię.
— Myślałem właśnie, jak to dobrze, że siedzisz bez światła. A nie było ci nudno w ciemności?
— Nie potrzebuję światła, aby myśleć o tobie. — Czarowny jej głos nadał wartość tej banalnej odpowiedzi, która miała także i walor prawdy. Heyst zaśmiał się z lekka i rzekł, że doznał przed chwilą ciekawych wrażeń. Nic na to nie odpowiedziała. Usiłował wyobrazić sobie zarys jej postaci, siedzącej wygodnie na krześle. Rozproszone plamy mętnego światła ujawniały nie zawodzący nigdy wdzięk jej pozy, który był jedną z wrodzonych jej właściwości.
Myślała właśnie o Heyście, nie troszcząc się wcale o nieznajomych przybyszów. Heyst wzbudził w niej podziw od pierwszej chwili; pociągnął ją ciepły jego głos i łagodne spojrzenie, czuła jednak, że zanadto jest skomplikowany, aby go mogła zrozumieć. Nadał jej życiu urok i żywsze tętno, wzbogacił je o nadzieje splecione z groźbami; nie przeczuwała przedtem, że istnieją podobne uczucia, a w każdym razie nie wyobrażała sobie, że może ich doświadczyć taka jak ona dziewczyna, wydana na pastwę nędzy. Powiedziała sobie, że nie powinna jej drażnić zbytnia powściągliwość Heysta, jego jak gdyby zamknięcie się w jakimś odrębnym świecie. Gdy brał ją w ramiona, czuła w jego uścisku wielką i przemożną siłę, czuła że i on sam jest głęboko wzruszony i może nie znudzi się nią tak bardzo prędko. Myślała o tym, że dał jej poznać uczucie cichej radości, że nawet niepokój, który ją męczy, rozkoszny jest w swoim smutku i że będzie się starała zatrzymać go przy sobie tak długo, jak tylko zdoła — aż do chwili, kiedy mdlejące jej ramiona i osłabła dusza nie będą już mogły lgnąć do niego.
— Wanga nie ma tu oczywiście? — rzekł nagle Heyst.
Odpowiedziała jakby przez sen:
— Postawił tu latarnię, nie zatrzymując się wcale, i pobiegł.
— Jak to, pobiegł? No, no! Prawda że już późno, zwykle wraca znacznie wcześniej do swojej żony z plemienia Alfuro; ale pokazać się w biegu, to coś w rodzaju poniżenia dla Wanga, który opanował po mistrzowsku sztukę znikania. Może coś go tak przestraszyło, że zapomniał o tej swojej doskonałości?
— Cóż by go mogło przestraszyć?
Głos jej brzmiał wciąż sennie i trochę niepewnie.
— A ja się przestraszyłem — rzekł Heyst.
Nie słuchała go. Latarnia stojąca u ich stóp rzucała w górę cień na jej twarz. Oczy jej błyszczały, jakby zalęknione i baczne, nad oświetloną brodą i bardzo białą szyją.
— Słowo daję — rozmyślał głośno Heyst — teraz, kiedy tych ludzi nie widzę, trudno mi uwierzyć, że istnieją!
A ja? — zapytała tak prędko, że drgnął jak człowiek, na którego ktoś rzucił się z zasadzki. — Czy istnieję dla ciebie, gdy mnie nie widzisz?
— Czy istniejesz? W najbardziej czarowny sposób! Moja droga Leno, nie znasz własnych swoich zalet! Przecież wystarczyłby tylko twój głos, aby cię uczynić niezapomnianą.
— Ależ ja nie myślę o takim zapomnieniu. Wiem, że pamiętałbyś o mnie, gdybym umarła. Ale co by mi z tego przyszło? Właśnie póki jestem żywa, chcę żebyś —
Heyst stał obok jej krzesła; atletyczna jego postać niezupełnie była oświetlona. Szerokie ramiona i marsowa twarz — maska bezbronnej duszy — gubiły się w mroku nad pasmem światła, które padało mu na nogi. Dręczył go niepokój, nie mający nic wspólnego z Leną. Młoda kobieta nie zdawała sobie na ogół sprawy z warunków życia, w które ją Heyst wprowadził. Wciągnięta w szczególny bezwład tego życia, pozostała właściwie poza nim wskutek swojej nieświadomości.
Nie rozumiała na przykład, jak dalece nadzwyczajnym było zjawienie się łodzi. Zdawała się wcale o tym nie myśleć. Może nawet zapomniała już o tym fakcie. Heyst postanowił nagle nic więcej o tym nie mówić. Ale nie dlatego, by lękał się ją niepokoić. Ponieważ sam nie odczuwał nic określonego, nie umiał wyobrazić sobie dokładnie, jak zareagowałaby na mniej lub więcej szczegółowe wyjaśnienia. W każdym fakcie tkwi pewna właściwość, którą różne psychiki odczuwają w różny sposób, a nawet i ta sama psychika w różnych chwilach. Ludzie żyjący mniej więcej świadomie znają tę kłopotliwą prawdę. Heyst zdawał sobie sprawę, że te odwiedziny nie wróżą nic dobrego. A w obecnym swym rozgoryczeniu na całą ludzkość odnosił się do nich jako do szczególnie przykrego wydarzenia.
Spojrzał wzdłuż werandy w stronę drugiego domku. Ognisko z chrustu rozpalone przed nim już wygasło. Nie było widać ani żaru węgli, ani najcieńszej choćby nitki światła, która by przypominała obecność nieznajomych. Ciemne zarysy budowli majaczące w mroku i głucha cisza nie zdradzały niczym tego dziwacznego najazdu. Na Samburanie panował spokój równie niezamącony jak każdej innej nocy. Wszystko było jak dawniej, z jednym tylko wyjątkiem — Heyst uświadomił to sobie nagle — oto, trzymając rękę na poręczy krzesła Leny, oddalonej od niego zaledwie o pół kroku, na całą minutę może stracił poczucie jej istnienia — po raz pierwszy od czasu, gdy przywiózł ją tutaj, aby z nim dzieliła ten bezgraniczny, ten nieskalany spokój. Podniósł latarnię; wznieciło to milczący rozruch na werandzie. Pas cienia przesunął się szybko po twarzy Leny, silny blask spoczął na nieruchomych jej rysach; wyglądała jak kobieta, która ma wizję. Oczy jej były spokojne, a usta poważne. Suknia, rozchylona u szyi, poruszała się lekko w takt oddechu.
— Chodźmy już do pokoju, Leno — rzekł Heyst bardzo cicho, niby płosząc ostrożnie jakiś czar.
Wstała bez słowa. Heyst wszedł za nią do domku. Gdy przechodzili przez salon, zostawił palącą się lampę na środkowym stole.
Tej nocy Lena obudziła się — pierwszy raz w nowym swym życiu — z poczuciem, że jest pozostawiona samej sobie. Ocknęła się z przykrego snu o rozstaniu z Heystem — rozstaniu z niewytłumaczonych powodów — i nie odczula ulgi w chwili obudzenia. Rozpaczliwe uczucie samotności wciąż trwało. I rzeczywiście była sama. Przekonała się o tym w świetle lampki nocnej, palącej się mętnie i tajemniczo jak we śnie; ale to była rzeczywistość. Lena bardzo się przestraszyła.
W mig znalazła się przy zasłonie wiszącej u drzwi i podniosła ją spokojną ręką. Wobec warunków ich życia na Samburanie podglądanie byłoby rzeczą bezsensowną i nie leżało przy tym w jej charakterze. Nie powodowała nią ciekawość, ale prawdziwy niepokój — dalszy ciąg rozpaczy i lęku odczutych we śnie. Nie mogło być jeszcze bardzo późno. Światło latarni paliło się jasno, rzucając na podłogę i ściany czarne, szerokie pasy cienia. Lena nie zdążyła sobie jeszcze uświadomić, czy spodziewa się zobaczyć Heysta, gdy ujrzała go od razu, stojącego przy stole, w piżamie, tyłem do drzwi. Weszła boso bez najmniejszego szelestu i puściła zasłonę, która opadła za nią. W postawie Heysta było widocznie coś charakterystycznego, bo rzekła prawie szeptem:
— Ty czegoś szukasz.
Nie mógł słyszeć jej przedtem; mimo to nie drgnął na ten szept niespodziany. Wsunął tylko z powrotem szufladę i nie spojrzawszy nawet przez ramię, rzekł spokojnie, tak reagując na jej obecność, jak gdyby zdawał sobie sprawę ze wszystkich poprzednich jej ruchów:
— Słuchaj, czy jesteś pewna, że Wang nie przechodził dziś wieczorem przez ten pokój?
— Wang? Kiedy?
— Po zostawieniu na schodach latarni.
— O nie. Pobiegł prędko. Patrzyłam za nim.
— A może przedtem — wówczas gdy byłem jeszcze z tymi podróżnymi? Co? Jak ci się zdaje?
— Chyba nie. Wyszłam na werandę zaraz po zachodzie słońca i siedziałam, póki nie wróciłeś.
— Mógł wpaść na chwilę do pokoju przez tylną werandę.
— Nic tu nie było słychać — rzekła. — A o co ci chodzi?
— Naturalnie że mogłaś nie usłyszeć. On umie być cichy jak cień, kiedy mu na tym zależy. Zdaje mi się, że potrafiłby wykraść poduszki spod naszych głów. Mógł tu być także i przed dziesięciu minutami.
— Co cię obudziło? Czyś słyszał jakiś hałas?
— Nie umiem tego powiedzieć. I zwykle się tego nie wie; ale chyba nie było żadnego hałasu. Zdaje mi się, że masz sen lżejszy ode mnie. Hałas, który by mnie obudził, byłby obudził cię także. Starałem się zachowywać jak najciszej. Co cię obudziło?
— Nie wiem — może to był sen. Obudziłam się z płaczem.
— A co ci się śniło?
Heyst zwrócił się w jej stronę z ręką opartą o stół. Jego okrągła, goła głowa tkwiła na potężnym karku siłacza. Lena nic nie odpowiedziała, jakby nie zauważyła pytania.
— Czego szukasz? — spytała z kolei poważnie.
Ciemne jej włosy, zaczesane gładko do tyłu, splecione były na noc w dwa grube warkocze. Heyst zauważył harmonijny kształt jej czoła, dostojną jego szerokość i matową biel. Było to czoło stworzone do rzeźby. Zachwyt zmącił na chwilę myśli Heysta. Wydało mu się, że jego odkrycia dotyczące tej dziewczyny są niewyczerpane — i następują w chwilach najmniej do tego odpowiednich.
Miała na sobie tylko bawełniany sarong62 tkany w ręku — jeden z nielicznych sprawunków Heysta, kupiony przed laty na Celebesie, gdzie wyrabiają te tkaniny. Przypomniał sobie o jego istnieniu dopiero po przybyciu Leny i wynalazł go na dnie starej skrzyni z drzewa sandałowego, którą kupił jeszcze przed zawiązaniem spółki z Morrisonem. Lena prędko się nauczyła zawijać się szczelnie w sarong aż po pachy, jak to czynią malajskie dziewczęta, idąc kąpać się w rzece. Barki
Uwagi (0)