Darmowe ebooki » Powieść » Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad



1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 39
Idź do strony:
mogły teraz obchodzić? Co mogły jej uczynić dobrego lub złego w obliczu władającej nią myśli? Śledziła mrocznym spojrzeniem tego człowieka, który stwierdzał swoją bezkarność — człowieka, który zabrał z domu jej biednego chłopca, aby go zabić. Nie mogła sobie przypomnieć, gdzie go zabił, ale serce jej zaczęło bić bardzo wyraźnie.

Pan Verloc łagodnym małżeńskim tonem wyrażał teraz głębokie przeświadczenie, że mają jeszcze przed sobą dobrych kilka lat spokojnego życia. Nie poruszał kwestii środków pieniężnych. Będą musieli przywarować i niejako gnieździć się w cieniu, ukryci śród ludzi, którzy zastąpią im gąszcz trawy; ich życie musi być skromne jak życie fiołków. Pan Verloc określił to słowami: „Trzeba będzie się na chwilę przytaić”. Oczywiście gdzieś daleko od Anglii. Nie było jasne, czy pan Verloc ma na myśli Hiszpanię, czy Amerykę Południową; w każdym razie miało to być gdzieś za granicą.

Ostatnie słowo wpadło w ucho pani Verloc i wywarło pewne określone wrażenie. Ten człowiek mówi o wyjeździe za granicę. Wrażenie to było zupełnie oderwane; a siła przyzwyczajenia jest tak wielka, że pani Verloc natychmiast machinalnie zapytała siebie: „A co będzie ze Steviem?”.

Było to pewnego rodzaju roztargnienie; w mig zdała sobie sprawę, że nie potrzebuje się o brata niepokoić. Nigdy już nie będzie o niego się niepokoić. Został uprowadzony i zabity. Nie żyje.

Ten wstrząsający dowód roztargnienia pobudził umysł pani Verloc. Zaczęła sobie uprzytamniać pewne wyłaniające się konsekwencje tego, co się stało, konsekwencje, które by zaskoczyły jej męża. Nie potrzebowała już zostać tutaj, w tej kuchni, w tym domu, z tym człowiekiem — bo chłopiec odszedł na zawsze. Nic jej tu nie zatrzymywało. Na tę myśl wstała jakby tknięta sprężyną. Ale jednocześnie poczuła, że w ogóle nie istnieje nic, co by ją wiązało ze światem. To poczucie osadziło ją na miejscu. Pan Verloc przypatrywał się Winnie z mężowską troskliwością.

— Przyszłaś trochę do siebie — rzekł niespokojnie.

Coś szczególnego w złowrogim spojrzeniu żony mąciło jego optymizm. W tej właśnie chwili pani Verloc zaczęła się uważać za wyzwoloną ze wszystkich ziemskich więzów. Odzyskała wolność. Jej umowa z życiem, które uosabiał ten stojący przed nią mężczyzna, dobiegła końca. Była wolna. Gdyby pan Verloc był mógł w jakiś sposób przeniknąć jej myśli, zgorszyłby się niepomiernie. W stosunku do kobiet, które mu się podobały, był zawsze rozrzutny, ale mimo to nie miał nigdy wątpliwości, że jest kochany dla siebie samego. Co do tego był niepoprawny, ponieważ jego poglądy etyczne zgadzały się z jego próżnością. Że ich, Verloców, cnotliwy i legalny związek opierał się na wzajemnej miłości, tego najzupełniej był pewien.

Pan Verloc postarzał się, utył, stał się ociężały, zachowując przeświadczenie, że nie zbywa mu na uroku i że można go kochać bezinteresownie. Gdy zobaczył, iż pani Verloc zrywa się i wychodzi z kuchni bez słowa, uczuł rozczarowanie.

— Dokąd idziesz? — zawołał na nią dość ostro. — Na górę?

Usłyszawszy to, pani Verloc odwróciła się we drzwiach. Instynktowna ostrożność zrodzona ze strachu, z okropnego strachu, aby ten mężczyzna nie zbliżył się i jej nie dotknął, skłoniła ją do leciutkiego skinienia głową (z wysokości dwóch schodków) i do poruszenia ustami; mężowski optymizm pana Verloca wziął to za nikły, niepewny uśmiech.

— Doskonale — zachęcał ją szorstko. — Wypoczynek i cisza, tego ci właśnie trzeba. Idź, idź. Zaraz tam do ciebie przyjdę.

Pani Verloc, kobieta wolna, nie miała właściwie pojęcia dokąd idzie; usłuchała go ze sztywnym spokojem.

Pan Verloc śledził jej ruchy. Znikła na schodach. Poczuł się rozczarowany. Takie już miał usposobienie, że byłby wołał, aby mu się rzuciła na szyję. Ale wspaniałomyślność i pobłażliwość wzięły w nim górę. Winnie była zawsze powściągliwa i milcząca. Zresztą i w naturze pana Verloca nie leżało szafowanie słowami oraz czułościami. Ale to nie był zwykły wieczór. W takich okolicznościach mężczyzna potrzebuje, aby go krzepić jawnymi dowodami współczucia i przywiązania. Pan Verloc westchnął i zakręcił gaz w kuchni. Jego współczucie dla żony było szczere i silne. O mało co łzy nie zaćmiły mu oczu, gdy stał w saloniku, rozmyślając nad grożącą jej samotnością. Nastrojony na smutną nutę, poczuł dotkliwie, jak bardzo mu brakuje Steviego na tym kłopotliwym świecie. Medytował ponuro o śmierci chłopca. Czemuż on tak idiotycznie pozbawił się życia!

Pan Verloc poczuł znowu nieprzeparty głód; zdarza się to nawet ludziom odeń wytrzymalszym i jest skutkiem wielkiego napięcia nerwów, które towarzyszy wykonaniu ryzykownego zamysłu. Pieczeń na półmisku, jakby przygotowana na stypę po pogrzebie Steviego84, przyciągnęła uwagę pana Verloca. I znów się zaczął posilać. Jadł żarłocznie, bez opanowania ani przyzwoitości, krając sobie grube kawały dużym ostrym nożem i połykając je bez chleba. W ciągu tego posiłku przyszło mu na myśl, że nie słyszy, aby żona krzątała się po sypialni, jak się tego spodziewał. Myśl, że może zastanie ją siedzącą na łóżku w ciemnościach, odebrała mu nie tylko apetyt, ale i chęć pójścia na górę za jej przykładem. Odłożywszy nóż do krajania mięsa, pan Verloc zaczął nasłuchiwać z twarzą uważną i zatroskaną.

Wreszcie posłyszał z ulgą, że się poruszyła. Przeszła nagle przez pokój i otworzyła gwałtownie okno. Po okresie ciszy, w czasie której wyobrażał sobie, że stoi wychylona na dwór, usłyszał, że powoli okno zamknęła. Potem uczyniła kilka kroków i siadła. Każdy odgłos był znany panu Verlocowi, który lubił przesiadywać w domu. Kiedy znów posłyszał kroki żony nad głową, wiedział — zupełnie jakby na to patrzył — że zmienia trzewiki. Wzruszył z lekka ramionami na ten niepokojący objaw i odszedłszy od stołu, stanął tyłem do kominka z głową przechyloną na ramię, gryząc końce palców. Orientował się w poruszeniach żony według dochodzących go odgłosów. Chodziła gwałtownie tu i tam, przystając raptem to przed komodą, to przed szafą. Olbrzymi ciężar znużenia, plon całego dnia wstrząsów i niespodzianek, przytłoczył energię pana Verloca.

Nie podniósł oczu, dopóki nie usłyszał, że żona schodzi ze schodów. Tak jak przewidywał, ubrała się do wyjścia.

Pani Verloc była kobietą wolną. Otwarła okno w sypialni, żeby krzyknąć: „Morderstwo! Na pomoc!” — albo żeby się przez nie rzucić. Nie wiedziała bowiem dokładnie, co za użytek zrobić ze swej wolności. Jej istota była jakby rozdarta na dwie części, których czynności umysłowe niezbyt się z sobą zgadzały. Ulica, niema i bezludna, wzbudziła w pani Verloc odrazę, ponieważ zdawała się sprzyjać temu człowiekowi, który był taki pewien, iż kara go nie dosięgnie. Winnie bała się, że na jej krzyk nikt nie przyjdzie. Nikt — z całą pewnością. A jej instynkt samozachowawczy zadrżał przed rzuceniem się jakby w przepaścisty rów z błotem na dnie. Zamknęła okno i ubrała się, aby inną drogą znaleźć się na ulicy. Była kobietą wolną. Ubrała się do wyjścia starannie, włożyła nawet woalkę. Gdy się pojawiła w świetle saloniku, pan Verloc zauważył, że i torebka wisi u jej lewej ręki... Oczywiście chce uciec do matki.

W jego znużonym umyśle pojawiła się myśl, że kobiety umieją jednak dokuczyć. Ale był zbyt szlachetny, aby żywić taką myśl przez dłuższą chwilę. Ten mężczyzna, zraniony okrutnie w swej miłości własnej, postępował w dalszym ciągu wspaniałomyślnie, nie pozwalając sobie na zadośćuczynienie w postaci gorzkiego uśmiechu lub pogardliwego machnięcia ręką. Z prawdziwą wielkodusznością tylko spojrzał na drewniany zegar ścienny i rzekł tonem zupełnie spokojnym, lecz energicznym:

— Dwadzieścia pięć minut po ósmej, Winnie. Nie ma sensu, żebyś szła do matki tak późno. Nie mogłabyś wrócić na noc do domu.

Pani Verloc stanęła jak wryta przed jego wyciągniętą ręką. Dodał z powagą:

— Twoja matka pójdzie spać, zanim tam dojedziesz. Z tego rodzaju wiadomością nie trzeba się śpieszyć.

Pani Verloc ani myślała jechać do matki. Wzdrygnęła się na samą myśl o tym, a poczuwszy za sobą krzesło, poddała się jego kontaktowi i siadła. Chciała po prostu wyjść z domu i nigdy nie wrócić. Uczucie to było zrozumiałe, lecz przybrało w jej duszy kształt pospolity, zgodny z jej pochodzeniem i stanowiskiem: „Wolałabym chodzić po ulicy do końca życia” — pomyślała. Ale była zależna od drobnostek, od przypadkowych zetknięć, bo jej duch doznał wstrząsu, dla którego próżno by szukać porównania w świecie materii; najgwałtowniejsze w dziejach trzęsienie ziemi byłoby słabym i nieudolnym odpowiednikiem tego wstrząsu. Winnie siadła. W kapeluszu i woalce wyglądała jak gość, jakby zaszła na chwilę z wizytą. Natychmiastowa powolność żony dodała panu Verlocowi odwagi, lecz podrażniło go jej milczenie i jakby chwilowe tylko posłuszeństwo.

— Pozwól sobie powiedzieć — rzekł władczym tonem — że dziś powinnaś tutaj pozostać. Do diabła z tym wszystkim! Przecież to ty naprowadziłaś na mnie tę przeklęta policję. Nie robię ci wyrzutów, ale swoją drogą to twoja sprawka. Zdejmże ten przeklęty kapelusz. Nie mogę na to pozwolić, abyś teraz wyszła, kochanie — dodał łagodniej.

Umysł pani Verloc uczepił się jego słów z chorobliwą uporczywością. Ten człowiek nie pozwoli jej wyjść — ten sam człowiek, który zabrał sprzed jej oczu Steviego, aby go zamordować w jakimś miejscu... nie pamiętała jego nazwy. Naturalnie, że nie pozwoli jej wyjść. Teraz, kiedy zamordował Steviego, nigdy już nie wypuści jej z domu. Będzie chciał ją trzymać przy sobie — za darmo. I rozprzężony umysł pani Verloc zaczął działać pod wpływem tego charakterystycznego rozumowania, które miało siłę jakiejś obłędnej logiki. Mogłaby przesunąć się obok męża, otworzyć drzwi, wybiec na ulicę. Ale on by rzucił się za nią, schwytałby ją wpół, wciągnąłby ją z powrotem do sklepu. Mogłaby go drapać, kopać, gryźć — mogłaby także pchnąć go nożem; ale na to trzeba mieć nóż. Pani Verloc siedziała nieruchomo we własnym domu, zasłonięta czarną woalką jak zamaskowany, tajemniczy gość o nieprzeniknionych zamiarach.

Wielkoduszność pana Verloca miała granice. Żona doprowadziła go w końcu do ostateczności.

— Czemu się nie odezwiesz? Ty to masz sposoby, żeby człowiekowi dokuczyć. Jeszcze jak! Potrafisz udawać głuchą i niemą. Dałaś mi się już nieraz we znaki. A ja właśnie dzisiaj tego nie zniosę. Przede wszystkim zdejm tę, psiakrew, woalkę. Człowiek nie wie, czy mówi do mumii, czy do żywej kobiety.

Zbliżył się i wyciągnąwszy rękę, zdarł żonie woalkę, odsłaniając nieporuszoną twarz, o którą jego rozjątrzenie rozbiło się jak szklana bańka o skałę.

— Tak jest lepiej — rzekł, aby pokryć przelotny niepokój, i wycofał się na dawne stanowisko przy kominku. Nawet nie przeszło mu przez myśl, aby żona mogła go rzucić. Zawstydził się trochę, albowiem był szlachetny i czułego serca. Cóż miał począć? Wszystko już jej powiedział. Zaczął gorąco ją przekonywać:

— Szukałem na wszystkie strony, żeby znaleźć kogoś do tej przeklętej roboty, słowo ci daję! Narażałem się na to, że się zdradzę. I powtarzam, że nikogo znaleźć nie mogłem. Nikt nie był na to dość głupi albo dość głodny. Za kogo ty mnie bierzesz — za mordercę, czy co? No więc stało się, chłopiec nie żyje. Czy myślisz, że ja chciałem, aby się wysadził w powietrze? Nie żyje — skończyły się jego troski. A nasze troski dopiero teraz się zaczną, właśnie dlatego, że on się wysadził w powietrze. Ja ciebie nie potępiam. Ale postaraj się tylko zrozumieć, że to był czysty przypadek; taki sam przypadek, jakby chłopiec przechodził przez ulicę i jakby go przejechał omnibus.

Jego wspaniałomyślność miała granice, ponieważ był człowiekiem, a nie potworem, za jakiego miała go pani Verloc. Umilkł; skurcz wargi — niby warknięcie — podniósł mu z jednej strony wąsy, odsłaniając połysk białych zębów, i nadał mu wyraz myślącego zwierzęcia, niezbyt niebezpiecznego; wyglądał jak ociężałe zwierzę o gładkiej głowie i chrapliwym głosie, podobne do foki, tylko bardziej ponure.

— A w gruncie rzeczy ty zawiniłaś akurat tyle, co i ja. Tak jest. Możesz wytrzeszczać na mnie oczy, ile ci się żywnie podoba. Znam się na twoich sposobach. Niech tu padnę trupem, jeśli kiedy zaświtało mi w głowie, aby chłopca do tego użyć. A ty ciągle pod nos mi go podsuwałaś, kiedy odchodziłem od zmysłów i łamałem sobie głowę, co począć, żeby nas wszystkich ocalić. Co cię u licha napadło? Mógłby kto pomyśleć, żeś to robiła umyślnie. I nie dałbym dwóch groszy, czy tak nie było. Któż zgadnie, co ty potrafisz wywąchać z tą twoją obojętną miną niewiniątka, które nic nie widzi i pary z ust nie puszcza...

Chrapliwy jego głos zamilkł na chwilę. Pani Verloc nic nie odpowiedziała. Wobec tej ciszy zawstydził się swoich słów. Ale, jak się to często zdarza ludziom spokojnym w czasie sprzeczek domowych, pan Verloc, czując się zawstydzony, wysunął nowe zarzuty.

— Ty czasem zatniesz się w taki nieznośny sposób — podjął znów, nie podnosząc głosu. — Można wprost oszaleć. Twoje szczęście, że nie tak łatwo daję się wyprowadzić z równowagi przez te fochy i udawanie niemowy. Tak, jestem do ciebie przywiązany. Ale co zanadto, to niezdrowo. Chwila nie jest wcale po temu. Powinniśmy zastanowić się nad tym, co robić. Nie mogę cię puścić do matki, żebyś poleciała opowiadać jej o mnie jakieś bzdury. Jeszcze czego! I zdaj sobie jasno z tego sprawę: jeśli myślisz, że to ja zabiłem chłopca, wiedz o tym, że równie dobrze ty go zabiłaś.

Pod względem szczerości uczuć i otwartego ich wyznania słowa te przeszły wszystko, co się kiedykolwiek powiedziało w tym domu, prowadzonym za dochody z tajnego zajęcia, pomnażane sprzedażą mniej lub więcej tajnych przedmiotów — lichych środków wynalezionych przez ludzkość dla ochrony niedoskonałego społeczeństwa przed groźbą duchowego i fizycznego zepsucia, także poniekąd tajnego. Pan Verloc wypowiedział te słowa, bo czuł się naprawdę skrzywdzony; lecz dyskretna przyzwoitość jego domu

1 ... 27 28 29 30 31 32 33 34 35 ... 39
Idź do strony:

Darmowe książki «Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz