Darmowe ebooki » Powieść » Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad



1 ... 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39
Idź do strony:
głowie matkę kalekę i brata półgłówka. Ale on mimo to kręcił się koło mnie, aż wreszcie raz wieczorem zdobyłam się na odwagę i zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem. Musiałam to zrobić, choć go tak kochałam. Dwadzieścia pięć szylingów na tydzień! Nadarzył się drugi mężczyzna — porządny lokator. Co miałam zrobić? Pójść na ulicę? Tamten drugi wyglądał na zacnego człowieka. I chciał się koniecznie ze mną żenić. Co miałam począć z matką i tym biednym chłopcem? Co począć? Zgodziłam się. Wyglądał dobrodusznie, miał hojną rękę, miał pieniądze, nigdy mi nic nie wypominał. Siedem lat... siedem lat byłam dobrą żoną dla tego wzoru dobroci, zacności, hojności, dla tego... A on mnie kochał. O tak. Kochał mnie, aż nieraz chciałam.... Siedem lat. Siedem lat byłam mu żoną. A wiesz, czym on był naprawdę, ten twój kochany przyjaciel? Wiesz, czym on był?... Diabłem!

W szepcie jej taka była siła i taka zawziętość, że towarzysz Ossipon oniemiał. Winnie Verloc chwyciła go za ramiona oburącz, stając naprzeciw niego wśród opadającej mgły, wśród mroku i pustki Brett Place, gdzie wszystkie odgłosy życia gubiły się jakby w trójkątnej studni z asfaltu i cegieł, ze ślepych domów i nieczułych kamieni.

— Nie, nie wiedziałem o tym — oświadczył z pewnego rodzaju bezsilną głupotą, której śmieszność była stracona dla tej kobiety drżącej przed szubienicą — ale teraz już wiem. Ja... ja rozumiem — plątał się dalej, starając się odgadnąć, jakiego rodzaju okrucieństwom mógł się Verloc oddawać pod pokrywką sennych, spokojnych pozorów małżeńskiego pożycia. To było naprawdę okropne. — Ja rozumiem — powtórzył i pod wpływem natchnienia wyrzekł ze wzniosłym współczuciem; — Nieszczęsna kobieto! — zamiast użyć bardziej poufałego: „kochane biedactwo”, którym to zwrotem zwykle się posługiwał. Ale ten wypadek nie był przeciętny. Ossipon czuł, że dzieje się coś niezwykłego, a jednocześnie nie tracił z oczu wielkości stawki. — Dzielna, nieszczęsna kobieto!

Cieszył się, że ten nowy zwrot przyszedł mu do głowy, lecz poza tym nie mógł nic więcej wymyślić.

— No ale on już przecież nie żyje — to było wszystko, na co jeszcze potrafił się zdobyć. Zawarł należytą dozę wrogości w tym ostrożnym okrzyku. Pani Verloc chwyciła go za ramię w zapamiętaniu.

— Zgadłeś, że on nie żyje — wyszeptała, jakby nie władnąc sobą. — Zgadłeś! Ty zgadłeś, co ja musiałam zrobić. Musiałam!

Odcień tryumfu, ulgi, wdzięczności zabrzmiał w nieokreślonym tonie jej słów. Ton tych słów pochłonął całkowicie uwagę Ossipona z uszczerbkiem dla ich treści. Towarzysz Ossipon nie mógł zrozumieć, co się dzieje z tą kobietą i dlaczego doprowadziła się do stanu tak szalonego podniecenia. Zadał sobie nawet pytanie, czy ukrytą przyczyną zamachu w Greenwich Park nie było niefortunne małżeńskie pożycie tych dwojga ludzi. Posunął się tak daleko, że zaczął podejrzewać Verloca, czy aby nie popełnił samobójstwa w sposób tak nadzwyczajny. Naprawdę — myślał — to by tłumaczyło skończony absurd tego faktu. W danych okolicznościach zamach anarchistyczny nie był pożądany, wręcz przeciwnie, i Verloc zdawał sobie z tego sprawę tak samo jak każdy z wybitniejszych rewolucjonistów. Cóż by to był za niesłychany kawał, gdyby się okazało, że Verloc po prostu wystrychnął na dudka całą Europę wraz ze światem rewolucyjnym, z policją, prasą i nadętym pychą Profesorem w dodatku. Naprawdę — myślał Ossipon w zdumieniu — on chyba na pewno to zrobił! Biedaczysko! Przyszło mu do głowy, że z tych dwojga małżonków niekoniecznie mąż był diabłem.

Aleksander Ossipon, zwany Doktorem, miał wrodzoną skłonność do pobłażliwej oceny swoich przyjaciół. O przyjaciółkach zaś myślał pod specjalnym, a mianowicie praktycznym kątem widzenia. Zerknął na panią Verloc wspartą o jego ramię. Nie przejął się nadmiernie jej okrzykiem zdumienia na wieść, że on, Ossipon, wie o śmierci Verloca, której bynajmniej zgadywać nie potrzebował. Kobiety mówią często od rzeczy. Natomiast był ciekaw, skąd ona ma tę wiadomość. Z gazet mogła się dowiedzieć tylko o nagim fakcie: o tym, że człowiek rozerwany na sztuki w Greenwich Park nie został zidentyfikowany. Ze wszystkich względów wydawało się niemożliwe, aby Verloc zdradził się przed żoną ze swym zamiarem — jakikolwiek był ten zamiar. Zagadnienie to interesowało niezmiernie towarzysza Ossipona. Zatrzymał się. Obeszli już wszystkie trzy strony Brett Place i znaleźli się znów blisko końca Brett Street.

— A skąd ty się o tym dowiedziałaś? — zapytał Ossipon, usiłując dostosować ton głosu do rewelacyjnych zwierzeń uczynionych mu przez kobietę stojącą u jego boku.

Gwałtowny dreszcz ją przebiegł, zanim odpowiedziała niedbale:

— Od policji. Przyszedł komisarz. Powiedział mi, że się nazywa komisarz Heat. Pokazał mi...

Pani Verloc zatchnęła się.

— Czy wiesz... musieli zgarniać go szuflą...

Piersi jej falowały od suchych łkań. Ossipon w jednej chwili odzyskał głos.

— Policja! Czy chcesz przez to powiedzieć, że policja już była? Że komisarz Heat sam przyszedł ci to powiedzieć?

— Tak — potwierdziła równie niedbałym tonem. — Przyszedł. Mówię ci przecież, że przyszedł. Nie wiedziałam o niczym. Pokazał mi kawałek palta i ot tak po prostu zapytał: „Czy pani to zna?”.

— Heat! Heat! I co on potem zrobił?

Głowa pani Verloc opadła na piersi.

— Nic. Nic nie zrobił. Poszedł sobie. Policja była po stronie tego człowieka — wyszeptała z rozpaczą. — I drugi też przychodził.

— Drugi... drugi komisarz, co? — zapytał Ossipon w wielkim podnieceniu, głosem bardzo podobnym do głosu przestraszonego dziecka.

— Ja nie wiem. Przyszedł. Wyglądał na cudzoziemca. Może to był ktoś z ambasady.

Towarzysz Ossipon ledwie nie zemdlał od tego nowego wstrząsu.

— Z ambasady! Czy ty wiesz, co mówisz? Z jakiej ambasady? Co przez to rozumiesz?

— No z tej ambasady na Chesham Square. To są ci ludzie, których tak przeklinał. Ja nic nie wiem. Cóż to nas obchodzi!

— A ten drugi, co on zrobił albo powiedział?

— Nie pamiętam... Nic... Wszystko mi jedno. Nie pytaj mnie — prosiła zmęczonym głosem.

— Dobrze, dobrze. Już nie będę pytał — rzekł czule Ossipon. Uległ nie dlatego, aby był wzruszony jej tragicznym, błagalnym głosem, tylko czuł, że się gubi w labiryncie tej mrocznej sprawy. Policja! Ambasada! Fiu! Odsunął od siebie ze stanowczością wszelkie przypuszczenia, domysły, hipotezy, gdyż lękał się, aby go nie zaprowadziły na drogi, po których wrodzona mu inteligencja nie umiałaby go bezpiecznie prowadzić. Ta oto kobieta dosłownie rzuciła mu się na szyję i to jest najważniejsze. Po tym, co usłyszał, nic go już więcej zdziwić nie mogło. I gdy pani Verloc, jakby zbudzona nagle z marzeń o bezpieczeństwie, zaczęła gwałtownie nalegać, by uciekali zaraz na kontynent, wcale się jej nie sprzeciwił. Odrzekł po prostu ze szczerym żalem, że pociąg odchodzi dopiero rano i stał pogrążony w myślach, patrząc na jej twarz zasłoniętą gęstą czarną woalką, w świetle latarni zasnutej gazą mgły.

Obok niego czarna jej postać wtapiała się w noc jak posąg na wpół wyciosany z bryły czarnego kamienia. Niepodobna było odgadnąć, co ona wie, jak głęboko jest uwikłana w te sprawy z policją i ambasadami. Ale jeśli chce uciekać, nie on będzie się temu sprzeciwiał. Sam pragnął także uciec. Czuł, że ta cała historia, ten sklep tak dziwnie spoufalony z komisarzami policji i członkami obcych ambasad — że to nie jest dlań odpowiednie. Trzeba się od tego odsunąć. Ale wchodziło w grę jeszcze coś innego. Oszczędności. Pieniądze!

— Musisz schować mnie gdzieś aż do rana — rzekła przerażonym głosem.

— Niestety, moja droga, nie mogę cię zabrać do swojego pokoju. Mieszkam razem z przyjacielem.

Sam był też zalękniony. Rano przeklęci szpicle będą z pewnością czyhać na wszystkich stacjach. A gdy raz dostaną ją w ręce, z tego lub innego powodu będzie dla niego stracona.

— Ależ ty musisz mnie ukryć. Jak to, więc wcale ci o mnie nie chodzi? Nad czym tak myślisz?

Powiedziała to gwałtownie i opuściła splecione ręce ze zniechęceniem. Mgła opadała wciąż i mrok panował niepodzielnie na Brett Place. Nie pojawiła się żadna żywa dusza, nawet kot, niesforny, kochliwy włóczęga, nie pokazał się w pobliżu mężczyzny i kobiety stojących naprzeciw siebie.

— Może dałoby się gdzieś wyszukać jakieś bezpieczne mieszkanie — odezwał się wreszcie Ossipon. — Ale mówiąc szczerze, moja droga, za mało mam na to pieniędzy — ledwie kilka pensów. My, rewolucjoniści, nie jesteśmy bogaci.

Miał w kieszeni piętnaście szylingów.

— A tu jeszcze podróż przed nami — i to wczesnym rankiem — dodał.

Nie odrzekła nic, nie poruszyła się wcale i towarzysza Ossipona zaczęło ogarniać rozczarowanie. Widać pani Verloc nie miała na to żadnej rady. Nagle chwyciła się za pierś, jakby ją coś silnie zabolało.

— Przecież ja mam pieniądze — wyszeptała. — Mam dosyć pieniędzy. Tomie! Jedźmy stąd.

— A ile? — zapytał, nie ruszając się z miejsca, choć go ciągnęła; był to człowiek ostrożny.

— Mówię ci, że mam pieniądze. Wszystkie pieniądze.

— Jak to? Wszystkie pieniądze, które były w banku, czy co? — spytał niedowierzająco, gotów jednak nie dziwić się szczęśliwemu zrządzeniu losu.

— Tak, tak! — rzekła nerwowo. — Wszystko, co było w banku. Mam wszystko.

— Jakim sposobem potrafiłaś już do nich się dobrać? — zdumiał się.

— Sam mi je dał — szepnęła, nagle zgaszona i drżąca. Towarzysz Ossipon poskromił z siłą wzrastające w nim zdumienie.

— No więc... jesteśmy ocaleni — wyrzekł powoli.

Pochyliła się naprzód i opadła znów na jego piersi. Objął ją serdecznie. Miała przy sobie wszystkie pieniądze! Jej kapelusz, a także i woalka przeszkadzały gwałtownemu upustowi uczuć. Ossipon ujawnił je w odpowiedniej mierze, ale nic ponadto. Poddała mu się bez oporu i bez uniesienia, biernie, jakby na wpół przytomna. Uwolniła się łatwo z jego luźnego uścisku.

— Ty mnie uratujesz, Tomie — wybuchnęła, cofając się, lecz trzymała go wciąż za wyłogi wilgotnego palta. — Ocal mnie. Ukryj mnie. Nie pozwól, aby mnie wzięli. Raczej mnie zabij. Ja nie potrafię się zabić — nie potrafię, nie potrafię — nawet ze strachu przed tym, czego się boję.

„Skończona dziwaczka”, pomyślał. Zaczynała go przejmować niejasnym lękiem. Rzekł zgryźliwie, albowiem zaprzątały go ważne myśli:

— Czegóż ty u diabła się boisz?

— Przecież odgadłeś, co ja musiałam zrobić! — krzyknęła kobieta. Szał ją ogarniał od straszliwie wyrazistych przeczuć, w głowie jej dźwięczały gwałtowne słowa uprzytamniające grozę położenia, a jednocześnie była przekonana, że jej bezładne wyznania są jasne i przejrzyste. Nie miała pojęcia, jak niewiele mógł Ossipon zrozumieć z tych urywanych zdań, które uzupełniała tylko w myśli. Odczuła ulgę niby po wyczerpującej spowiedzi i każde słowo Ossipona wydawało jej się pełne szczególnego znaczenia, a tymczasem Ossipon ani w części tego, co ona, nie wiedział. — Przecież odgadłeś, co ja musiałam zrobić! — powtórzyła załamującym się głosem. — Więc łatwo ci się domyślić, przed czym drżę — szeptała dalej gorzko i ponuro. — Nie chcę tego! Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę! Musisz przyrzec, że mnie przedtem zabijesz! — Targnęła wyłogami jego palta. — To się stać nie może!

Zapewnił ją w krótkich słowach, że wszelkie obietnice są z jego strony zbyteczne i pilnował się, aby jej wyraźnie nie przeczyć; miał wiele do czynienia ze zdenerwowanymi kobietami i zawsze skłonny był raczej kierować się nabytym już doświadczeniem, niż traktować indywidualnie każdy konkretny wypadek. Zresztą w tym wypadku jego roztropny umysł pracował w innych kierunkach. Słowa kobiece lecą z wiatrem jak plewy, lecz braki w komunikacji statkami są nie do usunięcia. Wyspiarski charakter Wielkiej Brytanii narzucił się uwadze Ossipona w przykry sposób. „Człowiek ma wrażenie, że każdej nocy biorą go pod klucz” — pomyślał ze złością, taki skłopotany, jakby musiał drapać się na mur, dźwigając tę kobietę na grzbiecie. Nagle uderzył się w czoło: wysiliwszy pamięć, przypomniał sobie o linii Southampton – St. Malo. Statek wyruszał około północy. Dziesiąta trzydzieści odchodził pociąg. Ossipon poweselał i nabrał ochoty do czynu.

— Odjedziemy ze stacji Waterloo. Jeszcze mnóstwo czasu. Właściwie to wszystko w porządku... O co ci znów chodzi? Ależ nie tędy — protestował.

Pani Verloc, trzymając mocno jego ramię, usiłowała ciągnąć go z powrotem na Brett Street.

— Zapomniałam zamknąć drzwi sklepu — szepnęła w okropnym wzburzeniu.

Towarzysz Ossipon przestał już interesować się sklepem oraz całą jego zawartością. Umiał ograniczać się w swych pragnieniach. Już, już chciał powiedzieć: „Więc co? Dajmy temu spokój”, lecz się powstrzymał. Nie lubił sprzeczać się o drobnostki. Nawet przyśpieszył znacznie kroku, pomyślawszy, że zostawiła może pieniądze w szufladzie. Ale jego gotowość nie mogła sprostać gorączkowej niecierpliwości pani Verloc.

Z początku sklep wydał mu się zupełnie ciemny. Drzwi były uchylone. Pani Verloc oparła się o futrynę i wyszeptała:

— Nie było tu nikogo. Patrz! Pali się gaz... pali się w saloniku.

Ossipon wysunął głowę i dostrzegł nikłe światło wśród ciemności sklepu.

— Tak, rzeczywiście — odrzekł.

— Zapomniałam je zgasić. — Głos pani Verloc dochodził słabo zza woalki. Gdy Ossipon stał, chcąc ją puścić przodem, rzekła głośniej: — Wejdź i zgaś, bo inaczej zwariuję.

Nie sprzeciwił się na razie tej propozycji tak dziwnie uzasadnionej.

— Gdzie są te wszystkie pieniądze? — zapytał.

— Mam je przy sobie. Idź, Tomie. Prędko! Zgaś światło... Idźże! — krzyknęła, chwytając go z tyłu za ramiona.

Nieprzygotowany do stawienia oporu towarzysz Ossipon, pchnięty przez panią Verloc, znalazł się w głębi sklepu. Zdumiała go siła tej kobiety, a jednocześnie zgorszył się jej obejściem. Nie wrócił jednak na ulicę, aby ją skarcić. Jej fantastyczne postępowanie zaczynało budzić w nim niesmak. Ale kiedyż

1 ... 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39
Idź do strony:

Darmowe książki «Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz