Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖
Jedna z najlepszych powieści Conrada, zarazem jedyna rozgrywająca się nie na odległych i egzotycznych morzach, wyspach i lądach, lecz w samym sercu cywilizacji epoki pary i stali — w wiktoriańskim Londynie. Z powodu poruszanej tematyki w XXI wieku na nowo zyskała sobie żywe zainteresowanie.
Za sprawą realizowanej przez anarchistów „propagandy czynem” pod koniec XIX stulecia Europa i Ameryka stały się widownią spektakularnych zamachów. W ciągu jednej dekady z rąk anarchistów zginął prezydent Francji, premier Hiszpanii, cesarzowa Austro-Węgier, król Włoch, prezydent Stanów Zjednoczonych. Lecz opinię publiczną bardziej szokowały terrorystyczne zamachy bombowe przeprowadzane w budynkach rządowych, w teatrach, kawiarniach, ułatwiane przez świeży wynalazek Nobla: dynamit. Rozmowa o zagadkowym zamachu imigranta-anarchisty, zamachu na symbol, zainspirowała Conrada do napisania dramatu psychologicznego, w którym sensacyjna, polityczno-kryminalna intryga staje się okazją do przenikliwej analizy pobudek i namiętności stojących za aktami przemocy.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Usunął się na bok.
— Niech pan wejdzie bez pukania — powiedział.
Dzięki abażurom z zielonego jedwabiu, tkwiącym nisko na wszystkich lampach, w gabinecie panował półmrok głęboki i jakby leśny. Dumne oczy dygnitarza były słabą stroną jego organizmu. Utrzymywano to w tajemnicy. Ale gdy się tylko nasuwała sposobność, wielki człowiek dawał swym oczom wypoczynek.
Nadinspektor zobaczył najpierw tylko dużą, białą rękę podpierającą dużą głowę i zasłaniającą górną część dużej bladej twarzy. Otwarte pudełko z depeszami stało na biurku obok kilku podłużnych arkuszy papieru i rozrzuconej wiązki gęsich piór. Na obszernym, poziomym blacie nie było już nic więcej poza małą brązową statuetką w udrapowanej todze, zagadkową i czujną w swym tajemniczym bezruchu. Nadinspektor usiadł, zaproszony skinieniem ręki. W przyćmionym świetle wyglądał bardziej niż kiedykolwiek na cudzoziemca dzięki swym cechom charakterystycznym — długiej twarzy, czarnym włosom i chudości.
Wielki człowiek nie zdradził ani zdziwienia, ani zapału, ani w ogóle żadnego uczucia. Jakby zatopiony w głębokiej zadumie, pozwalał wypoczywać swym zagrożonym oczom. Po wejściu nadinspektora wcale nie zmienił pozy. Ale ton jego głosu był trzeźwy.
— No! Co tam pan wynalazł? Więc natknął się pan od razu na coś, czego pan nie oczekiwał.
— Niekoniecznie, sir Ethelredzie. Natknąłem się przede wszystkim na pewien stan psychiczny.
Wielki człowiek poruszył się nieznacznie.
— Niech pan mówi wyraźniej.
— Dobrze, sir Ethelredzie. Zapewne pan wie, że większość przestępców czuje w pewnych chwilach nieodpartą potrzebę spowiedzi — wyznania komuś wszystkiego... byle komu. I nieraz czyni te wyznania policji. Ów Verloc, którego Heat chciał koniecznie osłonić, znajdował się właśnie w owym stanie psychicznym. Mówiąc w przenośni, rzucił mi się po prostu na szyję. Dość było szepnąć, kim jestem i dodać: „Wiem, że pan jest wmieszany w tę sprawę”. Musiało wydać mu się cudem, że już o wszystkim wiemy, ale prędko się z tym oswoił. Nadzwyczajność faktu nie zastanowiła go ani przez chwilę. Pozostawało mi tylko zadać mu dwa pytania: „Kto pana do tego nakłonił?” i: „Kto to wykonał?”. Na pierwsze pytanie odpowiedział bardzo dobitnie. Co się zaś tyczy drugiego pytania, domyślam się, że człowiekiem, który rzucił bombę, był jego szwagier — niemal wyrostek — słaby na umyśle... To dość ciekawa historia... może za długa, aby ją szczegółowo opowiadać.
— Więc czego się pan dowiedział? — spytał wielki człowiek.
— Przede wszystkim dowiedziałem się, że były więzień Michaelis nie ma z tym nic wspólnego, choć istotnie chłopiec przebywał chwilowo razem z nim na wsi aż do dzisiaj, do ósmej rano. Jest więcej niż prawdopodobne, że Michaelis nie wie nic o wszystkim aż do tej chwili.
— Pan jest tego pewien? — zapytał wielki człowiek.
— Zupełnie pewien, sir Ethelredzie. Ten Verloc pojechał tam dziś rano i zabrał chłopca niby to na przechadzkę. Ponieważ działo się to nie po raz pierwszy, Michaelis nie mógł w tym widzieć nic niezwykłego. Zresztą Verloc, oburzony do żywego, wyjawił mi wszystko bez wyjątku. Okazało się, że po prostu stracił głowę, zastraszony niesłychaną sceną, której ani pan, ani ja nie wzięlibyśmy na serio; na nim zrobiła jednak wielkie wrażenie.
Nadinspektor wyłożył zwięźle wielkiemu człowiekowi, który siedział bez ruchu i osłaniał dłonią oczy zażywające wypoczynku, jak pan Verloc ocenił postępowanie i charakter pana Władimira. Zdawało się, że nadinspektor nie odmawia tej ocenie pewnej słuszności. Lecz wielka osobistość wypowiedziała uwagę:
— To wszystko wygląda mi bardzo fantastycznie.
— Prawda? Niby jakiś okrutny żart. Ale nasz Verloc wziął to zdaje się na serio. Poczuł się zagrożony. Przedtem, jak pan wie, porozumiewał się bezpośrednio z samym Stott-Wartenheimem i nabrał przekonania, że usługi jego, Verloca, są niezbędne. Otrzeźwiono go w sposób niezmiernie brutalny. Najwidoczniej stracił głowę. Rozgniewał się i przestraszył. Według mego przekonania wyobraził sobie, że ci ludzie z ambasady mogą go nie tylko wyrzucić, ale i wydać w taki lub inny sposób...
— Jak długo pan z nim rozmawiał? — rozległ się nagle zza ręki głos wielkiego dygnitarza.
— Jakieś czterdzieści minut, sir Ethelredzie, w mocno podejrzanym hotelu Continental; siedzieliśmy zamknięci w pokoju, który wziąłem na noc. Okazało się, że Verloc jest pod wpływem reakcji następującej po zbrodniczym wysiłku. Nie można nazwać tego człowieka zatwardziałym przestępcą. Najwidoczniej nie przewidywał śmierci owego nieszczęsnego chłopca — swojego szwagra. Jego śmierć zrobiła na Verlocu wstrząsające wrażenie — widziałem to wyraźnie. Może jest bardzo wrażliwy. Może nawet lubił chłopca... któż to wie? Spodziewał się zapewne, że chłopiec ucieknie, a wówczas byłoby prawie niemożliwe ustalić, kto jest winowajcą. W najgorszym wypadku przewidywał co najwyżej aresztowanie szwagra.
Nadinspektor przerwał swe dociekania i przez chwilę rozmyślał.
— Ale jak mógł się w takim razie spodziewać, że jego udział w tej historii pozostanie ukryty, to jest dla mnie niezrozumiale — podjął znowu, gdyż nie wiedział o uwielbieniu Steviego dla pana Verloca (który był dobry) ani o niezłomności, z jaką chłopiec potrafił milczeć. Dowiodła tego jeszcze owa dawna historia z fajerwerkami na schodach; Stevie opierał się wówczas przez całe lata prośbom i pieszczotom, i gniewowi, i wszelkim innym środkom badania stosowanym przez ukochaną siostrę. Bo Steviemu można było zaufać... — Nie mam pojęcia — ciągnął dalej nadinspektor. — Może wcale o tym nie myślał? A teraz powiem coś, co wyda się dziwaczne, sir Ethelredzie: oto widok przerażonego Verloca przywiódł mi na myśl kogoś, kto odebrał sobie życie, aby położyć kres swym udręczeniom, i nagle przekonuje się, że samobójstwo wcale mu nie pomogło.
Nadinspektor wypowiedział to porównanie takim tonem, jakby za nie przepraszał. Ale pewna przesada stylu ma to do siebie, że uwydatnia treść wypowiadanej myśli i wielki człowiek nie poczuł się urażony. Lekki skurcz targnął jego dużym ciałem, mało widocznym w półmroku zielonych jedwabnych abażurów, i dużą głową wspartą na dużej dłoni, a temu skurczowi towarzyszył przerywany, zduszony, lecz potężny odgłos: wielki człowiek roześmiał się.
— Co pan z nim zrobił?
Nadinspektor odrzekł natychmiast:
— Ponieważ śpieszyło mu się widać bardzo do żony, która została w sklepie, pozwoliłem mu odejść, sir Ethelredzie.
— Jak to? Przecież on ucieknie.
— Pozwolę sobie być innego zdania. Dokąd by mógł uciec? A przy tym trzeba pamiętać, że Verloc musi także się strzec niebezpieczeństwa grożącego mu ze strony kolegów. Tam w sklepie jest na swym stanowisku. Jak by mógł wyjaśnić opuszczenie tego stanowiska? Ale nawet gdyby miał zupełną swobodę ruchów, nic by teraz nie zrobił. Brak mu dostatecznej energii, aby powziąć jakiekolwiek postanowienie. Niech mi też będzie wolno zaznaczyć, że gdybym go był uwięził, musielibyśmy trzymać się pewnej linii postępowania, co do której pragnę najpierw usłyszeć pana zdanie.
Wielka osobistość dźwignęła się z krzesła — imponująca, niewyraźna w zielonawym mroku pokoju.
— Zobaczę się dziś z prokuratorem i poślę po pana jutro rano. Czy pan ma jeszcze coś do powiedzenia?
Nadinspektor podniósł się także, smukły i giętki.
— Sądzę, że nie, sir Ethelredzie, mógłbym tylko wejść w szczegóły, które...
— Nie, nie. Żadnych szczegółów.
Wielka, niewyraźna postać, rzekłbyś, cofnęła się, jakby w fizycznym lęku przed szczegółami, lecz zaraz potem podeszła do inspektora, rozdęta, olbrzymia, imponująca, wyciągając dużą rękę.
— I pan mówi, że ten człowiek ma żonę?
— Tak, sir Ethelredzie — rzekł nadinspektor, ściskając z szacunkiem wyciągniętą dłoń. — Ma naprawdę żonę, z którą żyje w poprawnym małżeńskim stosunku. Powiedział mi, że po rozmowie w ambasadzie byłby wszystko rzucił, byłby usiłował sprzedać sklep i wyjechać z kraju, ale był pewien, że jego żona nie zechce nawet słyszeć o wyjeździe za granicę. To bardzo charakterystyczne dla małżeńskich stosunków — ciągnął nieco chmurnie nadinspektor, którego żona również nie chciała słyszeć o wyjeździe za granicę. — Tak, to jest autentyczna żona. A delikwent był autentycznym szwagrem. Mamy tu pewnego rodzaju dramat rodzinny.
Nadinspektor roześmiał się z lekka, ale myśli wielkiego człowieka powędrowały już daleko, może do spraw polityki wewnętrznej kraju; był to teren jego mężnej krucjaty przeciw poganinowi zwanemu Cheesemannem. Nadinspektor wyszedł cicho z pokoju; uszło to uwadze dygnitarza, który poniekąd zapomniał już o swym urzędniku.
W nadinspektorze także grały instynkty krzyżowca. Sprawa, która z tych lub innych względów zniechęciła do siebie komisarza Heata, wydała mu się opatrznościowym punktem wyjścia dla własnej krucjaty. Rozpoczęcie jej leżało mu bardzo na sercu. Szedł z wolna ku domowi, rozmyślając po drodze o swym przedsięwzięciu i analizując psychologię pana Verloca z odrazą nie pozbawioną zadowolenia. Całą drogę odbył pieszo. Przekonawszy się, że w salonie jest ciemno, poszedł na górę i spędził czas jakiś między ubieralnią a pokojem sypialnym, przebierając się i chodząc tu i tam niby zamyślony lunatyk. Ale otrząsnął się z zadumy i wyszedł znów na ulicę, aby się udać do wielkiej pani, która opiekowała się Michaelisem.
Wiedział, że będzie tam życzliwie przyjęty. Wchodząc do mniejszego z dwóch salonów, spostrzegł żonę w małej grupce gości obok fortepianu. Młodociany kompozytor, będący na drodze do sławy, siedział na taborecie, rozmawiając z dwoma tęgimi panami, których plecy wyglądały staro, i z trzema smukłymi kobietami, których plecy wyglądały młodo. Za niebieskim parawanem tylko dwie osoby towarzyszyły opiekunce Michaelisa: mężczyzna i kobieta; siedzieli obok siebie na fotelach u końca szezlongu78. Wielka pani wyciągnęła rękę do nadinspektora.
— Nie spodziewałam się wcale, że zobaczę pana dziś wieczór. Annie mówiła mi...
— Tak. Sam nie miałem pojęcia, że uporam się tak prędko z robotą.
Nadinspektor dodał ściszonym głosem:
— Miło mi panią zawiadomić, że Michaelis jest zupełnie wyłączony z tej sprawy...
Protektorka byłego więźnia przyjęła to z oburzeniem.
— Jak to? Czyżby byli u nas idioci, podejrzewający go o związek z...
— Bynajmniej nie idioci — przerwał z szacunkiem nadinspektor. — Nawet całkiem zręczni ludzie... zupełnie wystarczająco jak na swoje potrzeby.
Zapadło milczenie. Mężczyzna u końca szezlongu przestał rozmawiać z sąsiadką i przyglądał się nadinspektorowi z niewyraźnym uśmiechem.
— Nie pamiętam, czy panowie już się spotkali — rzekła wielka pani.
Pan Władimir i nadinspektor, przedstawieni sobie, stwierdzili nawzajem swoje istnienie z drobiazgową i czujną uprzejmością.
— Ten człowiek mnie nastraszył — oświadczyła nagle dama siedząca obok pana Władimira i kiwnęła głową w jego stronę. Nadinspektor znał ową damę.
— Nie wygląda pani na przestraszoną — wyrzekł, przyjrzawszy się jej sumiennie swym zmęczonym, spokojnym wzrokiem. A jednocześnie pomyślał, że w tym domu wcześniej lub później można było się zetknąć z każdym. Różowa twarz pana Władimira mieniła się uśmiechem, albowiem był dowcipny, lecz oczy jego zachowały powagę, jak u człowieka, który wie, o co mu chodzi.
— W każdym razie usiłował mnie nastraszyć — poprawiła się znajoma nadinspektora.
— Może to jego zwyczaj — rzekł nadinspektor pod wpływem nieodpartego natchnienia.
— Pan Władimir groził społeczeństwu przeróżnymi okropnościami — ciągnęła dama, wymawiając słowa z wolna i jakby pieszczotliwie — a wszystko z powodu tego wybuchu w Greenwich Park. Okazuje się, że powinniśmy wszyscy drżeć ze strachu przed tym, co nastąpi, jeśli ci ludzie nie zostaną wytępieni na całym świecie. Nie miałam pojęcia, że to taka ważna sprawa.
Pan Władimir, udając, że nie zwraca na te słowa uwagi, pochylił się ku szezlongowi, mówiąc coś miłym, ściszonym głosem, ale usłyszał, jak nadinspektor rzekł:
— Jestem przekonany, że pan Władimir ma bardzo dokładne pojęcie o istotnym znaczeniu tej sprawy.
Pan Władimir zadał sobie pytanie, do czego zmierza ten przeklęty, natrętny policjant. Jako potomek pokoleń, które były ofiarą narzędzi służących samowładczej potędze, bał się policji rasowo i narodowo, a poza tym bał się jej indywidualnie. Była to słabość dziedziczna, zupełnie niezależna od jego rozsądku, czy rozumu, czy doświadczenia. Taki już się urodził. A uczucie to, przypominające irracjonalny wstręt, jaki niektórzy mają do kotów, bynajmniej się nie sprzeciwiało niezmiernej pogardzie, którą pan Władimir żywił dla policji angielskiej. Skończył zdanie skierowane do pani domu i obrócił się trochę na krześle.
— Pan chce zapewne powiedzieć, że my mamy duże doświadczenie, jeśli chodzi o tych ludzi. Tak jest istotnie; cierpimy wiele od ich działalności, podczas gdy państwo tutaj — pan Władimir zawahał się chwilę, uśmiechnięty i jakby zakłopotany — podczas gdy państwo cierpicie z zadowoleniem obecność ich między sobą — zakończył, ukazując dołki w świeżo wygolonych policzkach. Potem dodał poważniej: — Powiedziałbym nawet, że cierpimy przez nich tyle właśnie dlatego, że państwo cierpicie ich między sobą.
Gdy pan Władimir przestał mówić, nadinspektor spuścił oczy i rozmowa się urwała. Prawie bezpośrednio potem pan Władimir pożegnał się z gospodynią. Skoro się tylko odwrócił od szezlongu, nadinspektor wstał również.
— Myślałam, że pan zostanie z nami i zabierze Annie do domu — rzekła opiekunka Michaelisa.
— Przypomniałem sobie, że muszę dziś jeszcze trochę popracować.
— W związku z...?
— No tak, do pewnego stopnia.
— Niechże mi pan powie, co to jest właściwie, ta okropna historia?
— Trudno powiedzieć, co to jest, ale może wyniknie z tego une cause célebre79 — rzekł nadinspektor.
Wyszedł spiesznie z salonu i zastał jeszcze w hallu pana Władimira, otulającego starannie szyję dużym szalikiem. Za nim stał lokaj, trzymając palto. Drugi lokaj czekał u drzwi, aby je w odpowiedniej chwili otworzyć. Nadinspektorowi podano płaszcz; wyszedł natychmiast. Zstąpiwszy z kilku frontowych schodów przystanął, jakby się namyślając, w którą by stronę się udać. Pan Władimir dostrzegł to przez drzwi, które pozostały otwarte i zatrzymał się jeszcze w sieni, aby wyjąć cygaro i poprosić o ogień. Starszy mężczyzna we fraku podał mu zapałkę z miną pełną spokojnej
Uwagi (0)