Darmowe ebooki » Powieść » Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad



1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 39
Idź do strony:
Posłuchaj! Nie możesz tkwić tu w sklepie bez końca — rzekł z udaną surowością, w której było i trochę prawdziwego rozdrażnienia, gdyż musiał omówić z żoną różne naglące sprawy, choćby przyszło obojgu całą noc przesiedzieć. — Ktoś może tu wejść lada chwila — dodał i znów czekał. Nie odniosło to żadnego skutku. W czasie tej pauzy nasunęła się panu Verlocowi myśl o nieodwołalności śmierci. Zmienił ton. — Daj spokój, Winnie. Nie przywrócisz go do życia — rzekł łagodnie, gotów wziąć ją w ramiona i przycisnąć do piersi, w której sąsiadowały z sobą współczucie i niecierpliwość. Panią Verloc wstrząsnął krótki dreszcz, ale poza tym wydała się zupełnie obojętna na siłę tego straszliwego truizmu. Natomiast pan Verloc poczuł się wzruszony. W prostocie ducha spróbował skłonić Winnie do zapanowania nad sobą, podkreślając swe własne prawa.

— No, Winnie, bądźże rozsądna. Co by to było, gdybyś mnie utraciła?

Miał nikłą nadzieję, że jego słowa wywołają okrzyk na usta żony. Lecz ani drgnęła. Odchyliła się nieco w tył i zastygła w zupełnym, nieprzeniknionym bezruchu. Serce pana Verloca zaczęło bić szybciej z rozjątrzenia i jakby niepokoju. Położył rękę na jej ramieniu, mówiąc:

— Dosyć tych głupstw, Winnie.

Nie dała znaku życia. Niepodobna dogadać się z kobietą, której twarzy się nie widzi. Pan Verloc chwycił żonę za ręce, ale były jakby przyrośnięte do twarzy. Pochyliła się naprzód pod jego szarpnięciem i niemal zsunęła się z krzesła. Zaskoczony jej bezsilnością, Verloc starał się posadzić żonę z powrotem, lecz nagle zesztywniała, wyrwała mu się i pobiegła przez salonik do kuchni. To się stało bardzo szybko. Ujrzał przelotnie jej twarz, oczy i wiedział, że nie spojrzała na niego.

Wszystko to wyglądało jak walka o krzesło, bo pan Verloc w mgnieniu oka siadł na nim. Nie zakrył twarzy rękami, ale mroczna zaduma przesłoniła mu rysy. Nie mógł uniknąć więzienia. I unikać go nie chciał. Więzienie było miejscem zabezpieczającym przed bezprawną zemstą równie niezawodnie jak grób, z tą różnicą, że więzienie nie wykluczało nadziei. Tedy pan Verloc widział przed sobą najpierw więzienie, a potem szybkie odzyskanie wolności i życie gdzieś za granicą, co już przewidywał na wypadek, gdyby mu się nie powiodło. No więc nie powiodło mu się, ale to niepowodzenie wyglądało inaczej, niż sobie wyobrażał. Znajdował się już tak blisko pomyślnego wyniku, który by przeraził pana Władimira tajemniczą sprawnością, a przy tym położyłby kres okrutnym drwinom sekretarza. Tak się przynajmniej zdawało panu Verlocowi. Byłby się postawił nadzwyczajnie wobec ambasady, gdyby... gdyby jego żona nie wpadła na ten nieszczęsny pomysł, aby przyszyć do palta adres Steviego.

Pan Verloc nie był głupi i spostrzegł w lot, że jego wpływ na szwagra ma w sobie coś niezwykłego, choć nie zdawał sobie dokładnie sprawy ze źródła tego wpływu — które to źródło stanowiła doktryna o nieporównanej mądrości i dobroci pana Verloca, wpojona Steviemu przez troskające się o niego kobiety. Przewidując wszelkie możliwe ewentualności, pan Verloc liczył słusznie na wrodzoną prawość Steviego i jego niewzruszoną dyskrecję. Ale wypadek, którego nie przewidział, wstrząsnął nim jako człowiekiem humanitarnym i kochającym małżonkiem. Ze wszystkich zaś innych względów była to ewentualność raczej korzystna. Nic nie dorówna wieczystemu milczeniu śmierci.

Pan Verloc mimo woli zdał sobie z tego sprawę, gdy siedział znękany i przerażony w małej salce baru „Cheshire Cheese”, albowiem uczuciowość nie przeszkadzała mu patrzeć jasno na rzeczy, Wprawdzie gwałtowna śmierć Steviego była faktem przykrym, lecz ustalała powodzenie zamachu, bo przecież panu Władimirowi chodziło nie o zwalenie ściany, lecz o wstrząśnięcie społeczeństwem. Można było uznać, że to zostało osiągnięte kosztem wielu zabiegów i strapień pana Verloca. Gdy jednak najnieoczekiwaniej cała sprawa wróciła do swego punktu wyjścia na Brett Street, pan Verloc, który szamotał się niby w strasznym śnie, chcąc ocalić swoje stanowisko, poddał się w końcu ciosowi jak człowiek wierzący w przeznaczenie. Utracił stanowisko właściwie z niczyjej winy. Przyczynił się do tego drobny fakt bez znaczenia. Wyglądało to tak, jakby ktoś pośliznął się w ciemności na odrobinie pomarańczowej skórki i złamał nogę.

Pan Verloc westchnął ciężko. Nie żywił do żony najmniejszej urazy. Pomyślał: „Będzie musiała pilnować sklepu, kiedy się znajdę pod kluczem”. Pomyślał także, jak dotkliwie będzie jej z początku brakowało Steviego, i ogarnęła go wielka troska o jej zdrowie i nerwy. Jakże ona wytrzyma to odosobnienie, sama jedna w całym domu? Byłoby to fatalne, gdyby się rozchorowała, podczas gdy on będzie siedział w więzieniu. Co by się wówczas stało ze sklepem? Sklep przedstawiał pewną wartość. Choć pan Verloc dzięki swemu fatalizmowi pogodził się z utratą stanowiska tajnego agenta, nie miał zamiaru dopuścić do swej zupełnej ruiny, przede wszystkim — trzeba to przyznać — ze względu na żonę.

Winnie była w kuchni poza zasięgiem jego wzroku i milczała wciąż, co go przestraszało. Gdyby przynajmniej miała przy sobie matkę. Ale ta stara idiotka... Gniew i popłoch ogarnęły pana Verloca. Musi się rozmówić z żoną. Trzeba jej wytłumaczyć, że w pewnych warunkach człowiek może być doprowadzony do ostateczności. Ale nie poszedł do żony natychmiast, aby jej udzielić owej informacji. Przede wszystkim uznał, że ten wieczór nie nadaje się do przyjmowania klientów. Wstał, aby zamknąć drzwi od ulicy i zgasić gaz w sklepie.

Zapewniwszy tym samym zaciszność domowemu ognisku, pan Verloc znalazł się w saloniku i rzucił wzrokiem w głąb kuchni. Pani Verloc siedziała na miejscu Steviego, tam gdzie nieborak sadowił się pod wieczór z papierem i ołówkiem, aby się zabawiać rysowaniem połyskliwych, niezliczonych kół przywodzących na myśl chaos i wieczność. Ramiona Winnie leżały na stole, a głowa spoczywała na ramionach. Pan Verloc patrzył jakiś czas na jej plecy i węzeł włosów, a potem odszedł od drzwi kuchni. Filozoficzny, niemal pogardliwy brak ciekawości charakteryzujący panią Verloc, grunt ich wspólnego pożycia, sprawiał, że bardzo było trudno nawiązać z nią kontakt teraz, kiedy zaszła tragiczna tego potrzeba. Pan Verloc odczuwał tę trudność dotkliwie. Chodził po saloniku naokoło stołu, podobny jak zwykle do wielkiego zwierza w klatce.

Ponieważ ciekawość jest jedną z form, które ujawniają ludzką naturę, osoba nieokazująca nigdy ciekawości jest zawsze trochę tajemnicza. Za każdym razem, gdy pan Verloc przechodził obok drzwi kuchennych, spoglądał niespokojnie na żonę. Nie można powiedzieć, aby się jej lękał — wyobrażał sobie przecież, że ta kobieta go kocha — ale nie był przyzwyczajony do zwierzania się żonie. A zwierzenie, które chciał teraz uczynić, sięgało w głąb jego psychiki. Jakże wypowiedzieć to, co sam czuł bardzo mętnie: że czasem los sprzysięgnie się na człowieka; że nieraz jakaś myśl póty rozrasta się w duszy, póki nie zacznie żyć życiem własnym, oderwanym i wreszcie staje się siłą od nas niezależną, a zarazem wnikliwym podszeptem. Nie mógł zwierzyć się żonie, że czyjaś twarz — pulchna, dowcipna, wygolona — może prześladować człowieka do tego stopnia, iż w końcu najszaleńszy sposób pozbycia się jej wydaje się aktem mądrości.

Na myśl o pierwszym sekretarzu potężnej ambasady pan Verloc zatrzymał się we drzwiach i patrząc z góry w głąb kuchni z gniewną twarzą i zaciśniętymi pięściami, powiedział do żony:

— Ty nie wiesz, z jakim ja bydlęciem musiałem się mozolić.

Obszedł znów naokoło stół; znalazłszy się z powrotem u drzwi, przystanął, spoglądając nienawistnie z wysokości dwóch schodków:

— Ten bałwan, ten kpiarz, groźny bydlak bez piątej klepki... Żeby po tylu latach!... takiego człowieka jak ja! Przecież to była gra bardzo dla mnie niebezpieczna. Ty nie wiedziałaś o niczym. I tak być powinno. Po co miałem ci mówić, że przez tych siedem lat, odkąd się pobraliśmy, byłem każdej chwili narażony na żgnięcie nożem. To się po mnie nie pokaże, żebym dręczył kobietę, która jest do mnie przywiązana. Nie powinnaś była o tym wiedzieć.

Pan Verloc w przypływie gniewu obszedł znowu salonik.

— Jadowita bestia — podjął, znalazłszy się z powrotem u drzwi. — Dla kaprysu wyrzucił mnie na bruk, żebym zdechł z głodu. Takiego człowieka jak ja! Widziałem dobrze, że uważa to za świetny kawał. Posłuchaj, Winnie! Wśród najpotężniejszych władców są tacy, którzy tylko dzięki mnie chodzą zdrowi i cali po świecie. Widzisz, kogo masz za męża, moje dziecko!

Spostrzegł, że żona wyprostowała się. Jej ręce w dalszym ciągu leżały wyciągnięte na stole. Pan Verloc wpatrzył się w plecy żony, jakby mógł z nich wnioskować o skutku swoich słów.

— W ciągu ostatnich jedenastu lat wciąż narażałem życie, zapobiegając wszystkim morderczym zamachom. Wysyłałem w świat mnóstwo tych, psiakrew, rewolucjonistów z bombami w kieszeni, po to, żeby ich wyłapywali na granicy. Stary baron wiedział dobrze, jak się zasłużyłem jego krajowi. A tu nagle zjawia się taka świnia... zarozumiała świnia, która o niczym nie ma pojęcia!

Pan Verloc zszedł powoli z dwóch schodków, wszedł do kuchni, wziął z półki szklankę i trzymając ją w ręku, podszedł do zlewu, nie patrząc wcale na żonę.

— Stary baron nie był złośliwym idiotą, żeby mnie wzywać o jedenastej rano! Jest tu paru ludzi w mieście, którzy by nie robili sobie ze mną ceremonii, zobaczywszy, że wchodzę do ambasady; dostałbym od nich po łbie wcześniej czy później. Cóż to za idiotyczne okrucieństwo, żeby narażać niepotrzebnie takiego człowieka jak ja!

Pan Verloc odkręcił kurek nad zlewem i raz po raz wlał sobie do gardła trzy szklanki wody, chcąc ugasić żar swego oburzenia. Postępowanie pana Władimira padło jak zarzewie w głąb duszy Verloca, rozpalając w nim gwałtowny gniew. Nie mógł się uspokoić nad krzywdzącym obejściem sekretarza. Pan Verloc unikał wszystkich uciążliwych zadań, którymi społeczeństwo obarcza skromniejszych obywateli, lecz wykonywał swe tajne rzemiosło z niewyczerpanym oddaniem. Nie brakowało mu pewnego rodzaju lojalności. Był wierny swym chlebodawcom oraz sprawie równowagi społecznej. Był także wierny swym przywiązaniom. Postawiwszy szklankę w zlewie, dał wyraz tej wierności, odwracając się do żony ze słowami:

— Gdyby nie myśl o tobie, byłbym złapał za gardło tego wściekłego bydlaka i wpakował go w ogień na kominku. Dałbym sobie radę jak nic z tym różowiuchnym, wygolonym...

Pan Verloc nie dokończył zdania, jakby końcowe słowo żadnych wątpliwości nie nasuwało. Po raz pierwszy w życiu zwierzał się żonie, kobiecie pozbawionej ciekawości. Osobliwość tego faktu oraz siła i ważkość uczuć pobudzonych ową spowiedzią wymazały doszczętnie z jego pamięci los Steviego. Istnienie jąkającego się chłopca, wypełnione lękiem i oburzeniem, oraz gwałtowny jego koniec znikły na pewien czas ze świadomości pana Verloca. Dlatego też został zaskoczony szczególnym wyrazem oczu Winnie. Nie były błędne ani roztargnione, ale baczny ich wzrok zrobił na panu Verlocu wrażenie dziwaczne i przykre, ponieważ tkwił jakby gdzieś poza jego osobą. To wrażenie podziałało nań tak silnie, że się obejrzał. Nie było za nim nic oprócz bielonej ściany. Wzorowy małżonek Winnie Verloc nie ujrzał na tej ścianie żadnego napisu83. Zwrócił się znowu do żony, powtarzając z naciskiem:

— Byłbym go chwycił za gardło. Gdyby nie pamięć o tobie, jakem żyw, przydusiłbym łotra porządnie, nimbym go puścił. I nie myśl, że wołałby na policję. Nie śmiałby wołać. A rozumiesz dlaczego?

Mrugnął znacząco.

— Nie — rzekła bezdźwięcznie pani Verloc, wcale na niego nie patrząc. — O czym ty mówisz?

Wielkie zniechęcenie — skutek fizycznego wyczerpania — ogarnęło pana Verloca. Miał dzień pełen wrażeń; jego nerwy były przemęczone do ostateczności. Po miesiącu dokuczliwej udręki, zakończonej nagłą katastrofą, miotany burzą duch pana Verloca tęsknił za wytchnieniem. Jego kariera tajnego agenta zakończyła się w sposób, którego nikt nie byłby przewidział; może teraz nareszcie będzie mógł spokojnie przespać noc. Ale zwątpił o tym, spojrzawszy na żonę. Brała tę sprawę bardzo tragicznie — wcale nie tak, jak można się było spodziewać. Uczynił wysiłek, aby do niej przemówić:

— Będziesz musiała nad sobą zapanować, moje dziecko — rzekł współczująco. — Co się stało, to się nie odstanie.

Winnie wzdrygnęła się lekko, choć ani jeden muskuł nie drgnął na jej zbielałej twarzy. Pan Verloc ciągnął dalej tępym głosem:

— A teraz idź spać. Dobrze by ci zrobiło, gdybyś się porządnie wypłakała.

Za tym zdaniem pana Verloca przemawiało tylko jedno: jest to zdanie całej ludzkości. Jakby kobiece wzruszenia były czymś równie nieistotnym jak sunące po niebie opary, uważa się za pewnik, że każde z tych wzruszeń musi zakończyć się deszczem. I bardzo możliwe, że gdyby Stevie umarł na swym łóżku, w oczach zrozpaczonej siostry, otoczony jej opiekuńczymi ramionami, ból Winnie znalazłby ujście w potoku gorzkich, czystych łez. Pani Verloc, podobnie jak inne ludzkie istoty, posiadała pewien zasób podświadomej rezygnacji, wystarczający dla stawienia czoła normalnym przejawom ludzkiej doli. Nie brała nic zbytnio do serca, zdając sobie sprawę, że „życie nie znosi, aby zanadto je zgłębiać”. Lecz straszne warunki w jakich Stevie zginął — warunki, które dla pana Verloca były tylko epizodem wielkiej klęski — właśnie one sprawiły, że łzy Winnie wyschły u samego źródła, jakby przesunięto jej po oczach rozpalonym do białości żelazem. Jednocześnie zaś jej serce, stwardniałe, zastygłe w kawał lodu, przejmowało ją wewnętrznym drżeniem i ścięło mroźną, nieruchomą zadumą rysy zwrócone ku bielonej ścianie — na której nie było napisu. Gdy Winnie odrzucała swą filozoficzną powściągliwość, jej usposobienie było macierzyńskie i gwałtowne; ponosiło ją teraz i sprawiało, że myśli kłębiły się w jej nieruchomej głowie. Myśli te wcielały się raczej w obrazy niż w słowa. Pani Verloc była dziwnie małomówna i w życiu domowym, i w stosunku do klientów. Ze wściekłością i przerażeniem kobiety oszukanej widziała teraz przed sobą całe swe życie w wizjach związanych głównie z egzystencją Steviego, ciężką od samego początku. Życie Winnie było przeniknięte jednym celem i natchnione jedną szlachetną myślą, podobnie jak te nieliczne żywoty, które wycisnęły piętno na

1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 39
Idź do strony:

Darmowe książki «Tajny agent - Joseph Conrad (czytaj online za darmo TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz