Ozimina - Wacław Berent (gdzie można czytać książki za darmo .TXT) 📖
Luty 1904 roku. W salonie baronostwa Niemenów odbywa się wielkie przyjęcie, w którym uczestniczy warszawska inteligencja i arystokracja.
Zgromadzeni oglądają występy artystyczne, tańczą, flirtują i prowadzą rozmowy o polityce i ideologii — wśród rozmówców znajdują się konspiratorzy lewicowi i prawicowi. Elementem, który wzbudza niepokój i tajemniczy nastrój jest kukła murzyna stojąca w rogu salonu. W trakcie przyjęcia przychodzi także informacja o wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej. Ostatnia część powieści wyprowadza bohaterów na ulice Warszawy…
Oziminia Berenta to powieść, która powstała w 1911 roku. Jest swoistym komentarzem, podsumowaniem nastrojów rewolucjnych i Rewolucji 1905 roku. W treści ścierają się ideologie, jednak nie wypowiada ich narrator, tylko prezentują poszczególni bohaterowie. Ozimina jest również skarbnicą odwołań do innych motywów literackich — literaturoznawcy przede wszystkim wskazują na jej korespondencję z Weselem Stanisława Wyspiańskiego. Zauważa się w jej budowie wiele cech dramatu, a także cechy powieści polifonicznej. Wacław Berent to powieściopisarz okresu modernizmu. Znany przede wszystkim jako autor Próchna, Oziminy i Diogenesa w kontuszu.
- Autor: Wacław Berent
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ozimina - Wacław Berent (gdzie można czytać książki za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Berent
— A pani co uważa?! — rozległ się niebawem za nimi głos tegoż staruszka, lecz tym razem surowy, stróżowski: na urzędzie. — Tu nie wolno wcale! Ja mam prawo areśto... Co ona będzie za taka? — wracał do swej gromady, wskazując im jakąś pomykającą się przy parkanie białą postać kobiecą. — I skąd ona tu się wzięła? Toć bramy zamknięte z przykazu, a ulica puściutka. Skąd ona? Spod ziemi wylazła?...
Zamilkli i patrzeli uważnie na tę kobietę sunącą pod parkanem: drobna była z siebie i szeroko przysłonięta jasną rotundą z białym futrzanym kołnierzem; jakiś strojny błękitny czepiec osunął się z włosów płowych.
— Co ona będzie za taka?... Jakby z tancbudy szła.
— Wszelaki dziwny naród na taką okazję diabeł z całego miasta sprasza.
— Te, pani! co pani tam uważa?...
Ruszyli ku niej krokiem prędkim.
— Mnie by tam do niej... — dreptał za nimi staruszek, wlokąc za sobą wielką miotłę — mnie tam do niej nieskoro było. Lepiej z daleka postraszyć. Powiem wam: tu nad kałużą stała bialuśka, jakby się przezirała w czerwonym.
— Tfu! — spluwać jęli po kolei.
I przystanęli z obrzydliwością na twarzach.
A staruszkowi podbiegły nagle oczy blaskiem: ruszyła się pamięć i wyrwała coś niespodziewanego.
— Powiadali, których za umarłych na polu ostawili, że gdy wszystko ścichnie, po nocy osobliwie, chodzi takie po polu. Białe jest i mkłe jak ognik: to siu, to tam — za wiatrem. Które ciało jeszcze drga, nad nim kucnie; i głaska, i pieści: Mora, latawica!... I za dnia się trafi, gdy po bitwie... A który ją przed bitwą zobaczy, temu znak, że się jej spodobał chłopiec.
— Strasz siebie, dziadku durny!
Nie śpieszyli się już jednak, szli raczej baczyć tylko z daleka: co jest?!...
— Nie daj Bóg, przy broni, na warcie — strzeliłbym.
— Strzelali bywało! — machnął dziad ręką. — Jej to śmich. A temu, kto strzelał, kula w łeb za alarm próżny. I owóż tak go sobie upatrzyła — a co!...
— Pomieszana ona, i tyle — mówił surowo ten, co na wojnę wyruszyć miał. — Ruchy jej som... nieakuratne — baczył na nią i uważał Mazur roztropny. — Właśnie, jak u takich... Struchliła ona duszą pod kopytami i zmyliła się w sobie. I chłopu w bitwie pono się zdarzy. Dziwić się! — panienka przecie. Taż widzę.
— Panienka ona i jest — mruczał stary — kochanica, piękna bardzo.
— Kto?
— Śmirć taka.
Mazur aż przykucnął przed nim w pasji czerwonej:
— Już cię ona kochanica nie obłapi, dziadu! Jeno ta starucha kościana. Więc nie czmuć223 strachaniem ludzi, co im na wojnę trza!... Ano! żebyś wiedział, żebyś znał naszych.
Poprawił się gniewnie w pasie i ruszył na oną zmorę.
Rychło jednak sapnął tak, że mu się piersi jak miechy podjęły: tam pod parkanem, gdzie nie patrzano z umysłu, gdzie — wiadomo — pozostał jeden, nad paltem czarnym i szyją — głowy nie dojrzeć — widać takąż baranią czapicę formy wojennej, jaką mu już dziś Żyd wmówić chciał, by za swoje kupił. Zatem i ten szedł się meldować na wojnę. I tu się ze śmiercią pośpieszył. Ramię, wyciągnięte spod tułowia, przykrywa dłonią płaski rewolwer.
Aliści ona właśnie ku tamtemu sunie i przyklęka mu nad głową, jak ta kopa jasna pod peleryną swoją. A rękę bieluśką kładzie mu na te czarne barany czapy. „Po prawdzie: pieści!” — pomyślał.
I zagrały mu zęby w gębie.
Stanął.
Ona ściągła224 tymczasem tamtemu czapę ze łba. Spojrzy na jego głowę kruczą, przyczesaną gładziutko, z pańska, wstrzepnie się jakoś cała, za skronie uchwyci, pohuśta tak głową w żałości i nuże dźwigać tamten łeb: w gębę zajrzyć chce trupowi.
— Pan Bo-le-sław! — jękło wichrowym zaszeptem, jako wiatr zagada zestrachanemu.
Więc się pewnie osłyszał, myśli, bo i uszy nie chwyciły, jak trzeba, akuratnie: nie wie, co by znaczyć mogło.
Tymczasem już go samo z miejsca rucha bez postanowienia: już nienawiść zdążyła zalać serce; już i garście same imać się czegoś rwały: musowo!
Podjęła się, podhycła i nastawiła mu się w oczy jak to zwirciadło złe — ujrzał twarz krasnolicy popielną i złote oczy ogromne...
Więc na tych butach, dziś świeżo na wojnę kupionych, zadudniał Mazur po brukach ostrych jak ten koń zhukany. Tamci już się pomknęli ku bramom. Tupotał tedy pędem do żony i dziecisków swoich.
— Onaż to jest prawdziwie: Mora na poboisku! Nie wrócić mi już pono do was, moiściewy! nie wrócić z onych Wschodów za Dalekich!
Tu, na tratwiane dyle u samego brzegu Wisły opadł.
Z dłońmi na okularach i twarzy, jakby cały ten zamęt rzeczy widzianych i słyszanych utrzymując rękami.
Tamtą jedną chwilę mijała myśl uparta; pamięć zdała się ranną w tym miejscu: jakiś błysk najbłahszego, nie do rzeczy szczegółu, który wtedy właśnie czepiał się oczu, i — przelot chmury apokaliptycznej nad głową. Nawet krzyków zachwyciło ucho tak zdumiewająco mało. Z czyjejś ręki sypnęły się strzały dziwnie głuchym grzechotem. Tyle tylko zatrzymała pamięć. Potem jakaś potworna maszkara grozy: czerwona, patrząca krwią zalanymi dołami; rzecz zgoła nieprawdopodobna i niewidziana. Te jawy nie chcą być dla pamięci realnością: zmysł samozachowawczy rzuca na nie czarną zasłonę, strąca w zmorę senną. „Tak lepiej będzie życiu” — chce natura.
Jaśniej przypominały się dopiero chwile na podwórzu, gdzie spędzono ich wszystkich i przetrzymano kilka godzin.
W słońcu, dzięki Bogu!
Zastanowił go przede wszystkim ten szept po tłumach bab i robotników, że wojsko sprowadził „lokatur”. Znaleźli się tacy, którzy gotowi byli przysięgać, że go widzieli w tłumie kulejącego, z opuchłą gębą, jak zachęcał do śpiewu i jak potem strzelał dla pogorszenia sytuacji, której, rzecz oczywista, nic ani pogorszyć, ani naprawić nie mogło w tej chwili ostatecznej. Nie dawał wiary tym gadkom, będąc pewny, że osobnikowi przez Jura tam w zaułkach obijanemu przez długie miesiące zrastać się będą kości. Zastanowiły go jednak te małoduszne gawędy ludzi zahukanych grozą oraz ta wyobraźnia tłumów podrażniona, która pierwszym impetem szuka zdrajców i stwarza własne potwory moralne, obdarzając ich nadprzyrodzonymi siły. Padały i tu pierwsze ziarna zasłychu, te grozą tajemniczości i zła najbardziej rozsiewne, niosące niepokój w życie, wyważające je z bierności, docucające się sił w rzeszach bezwładnych stokroć pewniej niźli wszelkie agitacje.
Tworzyło się tu ponadto coś wiodącego głębiej w tajniki dusz ludzkich — wypotwornienie zła w potęgę, jego demonizacja: rodził się zawsze nowy szatan — na fascynację żywotności bezładnych i sił bezsterowych w duszach lichych; splatała się na nowo ta sieć jego fatalna, która onymi czasy nie tylko wyławiała, ale i tworzyła zdrajców wiary wspólnej: wiłów i czarownice.
Wreszcie uczynił się na podwórzu ruch ludzi nowo przybyłych — spokojnych i rzeczowo krzętnych. O tym, co tu zaszło, nikt nie wspominał: nie w tym, zda się, rzecz była, lecz ustawianiu się, szykach, porządku i papierach.
Jako profesora i za pasportem225 cudzoziemskim, puszczono go natychmiast. Innych ustawiono w szeregi na uprowadzenie. Upewniano go zresztą, że dla formalności jedynie i osób sprawdzenia, bo choć i na sąd z czasem przyjść może, to wobec wszczętej wojny — gdzie! kiedy! Wloką się takie sprawy latami, a zatrzymywać nie ma powodu. Strzelający i prawdopodobny prowodyr nie żyje już; właściwych zaś sprawców wszystkiego, owych pielgrzymów, już uprowadzono i załatwią się tam z nimi osobno.
Objaśniano mu to wszystko bardzo uprzejmie, nie tyle ze względu na jego profesorską godność, ile na stojącej opodal Niny urodę i oczy gniewne.
— Pasport! — zaszczękano przy niej chwacko ostrogami.
— Czego jeszcze?!
Odrzucił głowę w tył i nasrożył się obowiązkowo.
— Pan myśli, że ja się pana boję?
Koniec końców nie dogadał się z nią: musiała i ona być uprowadzoną. Rozłożono ramiona na znak, że wola była lepsza.
Jakoż w mijaniu i zakrzątaniu się przy czymś innym zdążono ją troskliwie zapytać, czy głowa bardzo boli.
— Choćby nie wiem jak bolała, to... nie boli. Merci226.
Krótki ruch głowy bardzo dobry, rasowy nieomal mimo bandaża: rana widocznie nie była poważna, a to odrętwienie na karku ustąpiło łatwo.
Lecz jej ostatnie, półgębkiem rzucone słowo wywołało cały potok wymowy francuskiej. Dziewczyna odęła się w milczkę, a pod zadzierzystymi z dala spojrzeniami wysuwała czubek języka — po części z niedbałego grymasu, po części zaś dla odświeżenia warg, skoro już na nią tak patrzano. Oczy mrużyły się przy tym mimowolną ciekawością, aczkolwiek wciąż gniewnie; tylko że tym razem na siebie: za tę natrętną muchę uśmiechu na policzkach swoich.
Miotał się opodal w gestach kłótliwych, z panami Bogdanowiczem i Mikulskim wraz posprzeczany, pan o rudym zaroście i krzywo osadzonych binoklach na twarzy niespokojnej. W dyspucie trzymał wciąż dłonie wykładające blisko twarzy, jak kret. Nazwał się Mojżesz Gurewicz z Wilna. — Dziennikarz — dorzucił, spodziewając się wrażenia.
Choć obchodzono się tu z ludźmi spokojnie, jednak Franka łeb żółty, wygolony na śliską kulę, i cała jego sylweta złośliwego karła drażniły ręce. Jakoż oberwało mu się po tym łbie raz i drugi za odbieganie z miejsca i rojenie się nieustanne. Stanął tedy, by się nie narażać, i spluwał sobie z nudów: strzykał plwociną sołdackim szykiem, jak człowiek z fantazją, którego nudzi czekanie.
Tkwił przy nim chłop w sukmanie: wielki i uroczyście niemy. Szedł był od mostu stawić się w koszarach na wojnę, niósł kuferek na ramieniu i chleba bochen pod pachą. Zamieszany w grozę tamtej chwili, kufra nie wypuścił, chleba nie uronił; a wzięty na podwórze, stanął jak wryty na jednym miejscu, nogi tylko z lekka rozkraczywszy — z niedbałości: że to nie rzecz wojenna, a jensza227. I stało murem to chłopisko wielkie, jak biały posąg z swym kufrem na ramieniu i chlebem pod pachą; a choć się ludzie w tym rozgardiaszu i zamęcie wciąż od niego odbijali, nie drgnął krokiem z miejsca. Nazwał się opryskliwie: Jędrzej Niemsta z Kęt.
I tyle, tyle innych postaci szarego na pozór tłumu, nad którym czyniła się oczom, tak niedawno jeszcze pogardliwym, tęcza barw człowieczeństwa.
Przeciągały mu w pamięci wszystkie obrazy wśród tamtego gwaru po salonach i nawiodły na wrażenia tam ostatnie.
„Vitae lampadae traditae” — przypomniały mu się własne słowa.
Wyświeciły mu te lampy drogę przez nędzarne zaułki, przez ciemnotę ludzisk narzuconą, spotkały się trafem bożym z niewygasłymi gdzieś po wschodnich stepach pochodniami duszy i wywiodły społem... w okropność tego, co się tu działo niedawno.
„Możeli228 klęska tak konieczna rodzić optymizm? — zagadywał siebie — lub przynajmniej otuchę na krzepkie osadzenie jego korzeni w energii człowieczeństwa u gromad? — nawet gdyby korona była spróchniała i bezowocna?”
Odpychając od się w myślach tych energii bezster czy skierowanie czasowe, przypominać jednak musiał:
Jura postać w półkożuchu krępą, pogarbioną: ślusarską — chłopa jakby sękatego o następliwym kroku i czole. Potem ów Jędrzej z Kęt: chłopisko jak świeca proste i, rzekłbyś, murowane z hartu i uporu. Oraz tamte inne Mazury, probierzem wojny tknięte: energie o korzeniach dębów, roztropne lat tysiącem twardej walki o życie, płomienne nie za słów podmuchem czy komendy bębnem, lecz za własnych sił dopiero zagraniem; energie cierpliwością długie, wytrzymaniem twarde i nieskore w ruszeniu, jak soki tej gleby ubogiej: siły mazowieckie, chlebne...
W oczach, szukających bezwiednie Komierowskiego, stanęło ponure zapytanie:
„Pókiż tego urzeczenia romantyzmu nad każdym tu twardszym czynem gromadnie przodownym?! Pókiż tego zwalczania hydry siłami kolebek i zmagania centaurów ramionami dziewcząt?! Pókiż to poetów «ramię i wichr» będą porywały niedouków nie w dziedzinę ducha na ogarnianie «ludzkości całych ogromów», lecz do przodownego czynu z małych doktryn ciasnoty? Jestże229 to naprawdę przeznaczeniem młodości, a nie innych sił w gromadzie?...”
Przerwało mu zadumę ustawianie szeregów ostateczne. Przy tej sposobności ofuknięto go surowo, czemu zwolniony nie wynosi się stąd.
Widok jednej grupy na uprowadzeniu wrył mu się w oczy na zapamiętanie długie.
Przodem w ciemne okrycie otulony, z kapeluszem głęboko naciśniętym na przepaskę czoła, cały w sobie chmurnie zebrany, rzekłbyś, zmięty udręczeniem, szedł Komierowski. Obok w jasnej pelerynie i takimż berecie na głowie — Wandy sylweta prosta. Przy niej to chłopisko wielkie w białej sukmanie z kufrem zielonym na ramieniu i bochenkiem pod pachą.
Za nimi w ślad: Franka katorżnie wygolony, żółty łeb w poskokach nieustannych i Jura krok następliwy. Przy nich Nina w swych półtanecznych ruchów zuchowatym drygu, rozkapryszona na policzkach i wargach pod zadzierzystymi z dala spojrzeniami.
A im wszystkim po piętach: panowie Mikulski, Bogdanowicz i Gurewicz w poswarze szwargotnym, jak te koguty bojowe: już pod garścią, a jednak wciąż jeszcze w sprzeczce zażartej.
Pstrych tłumów wymarsz ustawiony w szyki tam na podwórzu tak oto wykraczał na ulice miasta: z tą gromadką na przedzie. Wycisnęła mu się ona na wyobraźni jak czasu idącego znamię, jak wszystkich burz zarodki — same oto z łona społeczności nascentes230. A każdy z tych ludzi zdał mu się mieć w sobie coś z fatalności lawiny ruszonej, coś z fatum czasów, wziętego na się sił żywotnością z plemiennego koła.
Opadła myśl i poszła cierpka w tamte ulice śródmieścia, gdzie w zgiełków kakofonii turkocą dorożki niechlujne, rozklekotane w osiach i kołach, jak ten wóz życia cały. Kołacze się ten wehikuł północnego lazaroństwa pod brudno wesołe aspekty gnuśnego śródmieścia, gdzie zasiadł w spiżu posągowym ten, który światy ruszył, zapatrzony wciąż w symbol ich układu wirującego.
Zaś naprzeciw — przypomniało mu się nagle — Chrystus, co z kościoła wystąpił pod krzyżem ofiary pogięty.
A pod ich stopami miasto w bezruchu zastygłe.
Niżej, po padołach, te ponure zbarbaryzowanie nędzy i mątarstwo wśród niej wszelakie.
Jeszcze niżej: te kominy czerwone, niby potworne ryje mrówkojadów
Uwagi (0)