Ozimina - Wacław Berent (gdzie można czytać książki za darmo .TXT) 📖
Luty 1904 roku. W salonie baronostwa Niemenów odbywa się wielkie przyjęcie, w którym uczestniczy warszawska inteligencja i arystokracja.
Zgromadzeni oglądają występy artystyczne, tańczą, flirtują i prowadzą rozmowy o polityce i ideologii — wśród rozmówców znajdują się konspiratorzy lewicowi i prawicowi. Elementem, który wzbudza niepokój i tajemniczy nastrój jest kukła murzyna stojąca w rogu salonu. W trakcie przyjęcia przychodzi także informacja o wybuchu wojny rosyjsko-japońskiej. Ostatnia część powieści wyprowadza bohaterów na ulice Warszawy…
Oziminia Berenta to powieść, która powstała w 1911 roku. Jest swoistym komentarzem, podsumowaniem nastrojów rewolucjnych i Rewolucji 1905 roku. W treści ścierają się ideologie, jednak nie wypowiada ich narrator, tylko prezentują poszczególni bohaterowie. Ozimina jest również skarbnicą odwołań do innych motywów literackich — literaturoznawcy przede wszystkim wskazują na jej korespondencję z Weselem Stanisława Wyspiańskiego. Zauważa się w jej budowie wiele cech dramatu, a także cechy powieści polifonicznej. Wacław Berent to powieściopisarz okresu modernizmu. Znany przede wszystkim jako autor Próchna, Oziminy i Diogenesa w kontuszu.
- Autor: Wacław Berent
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ozimina - Wacław Berent (gdzie można czytać książki za darmo .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Berent
— Mnie inna tera robota nastała. Ja jestem na fonduszu partyjnym.
Lecz w tejże chwili skleiły mu się usta, a twarz przybladła. Profesor odruchowo wejrzał na Komierowskiego.
I przeraził się sam w tej chwili jego oczu, dotychczas zawsze głuchych i wymijających.
Nastała ciężka chwila ciszy.
Jur stał wciąż blady, wyciągając mimo woli ramiona po bokach.
Wreszcie jakby uwolniony spod tego przybicia spojrzeniem, zwrócił się do panów Bogdanowicza i Mikulskiego, pod ich adresem wypowiadając swoją obronę:
— Bo krzywda, moi panowie, to nie po świecie sobie chodzi, tylko po ludziach — czynił zarazem przytyk do ich abstrakcyjnych teorii, których nasłuchał się był widocznie, i rehabilitował prawo swego kułaka. — Choćby i tamten „lokatur” on cały. Musowo było z nim się załatwić. Som takie pijawy, po bagnach nędzy osobliwie, których nikt nie wyłowi. Kto go tknie, kto świadczyć będzie, kiedy go się wszyscy strachali? I te dziwek dranie nawet, te łobuzy, zuchy one, a nie poradzili z nim przecie, choć go czasem który swym lichym kozikiem ukłuł... Bo organizacji między nimi nie ma!... A tamtemu co? — w szpitalu się tylko wypyszniał. Ledwo wylazł: i ot, jaką śtukę urządził onej wdowie. Wszystkie jej przecie wątpia wydziabnął z brzucha pieknie na wierzch. Nie zobaczysz: mig i już! Uu! — majster on na nóż.
— Zamilczcie, Jur! — syknął Komierowski, znękany już wprost na twarzy.
Jur zagryzał wargi.
— Uważenia jeno chciałem za tamtą grzankę — warknął tonem usprawiedliwienia.
— Jest. I dosyć o tym!
Profesor spoglądał na Komierowskiego z mimowolnym odrzuceniem głowy w tył pod to odstrychnięcie się wewnętrzne. A jednak zdobył się mimo wszystko na tyle rozumnego współczucia w wejrzeniu, że wywabiło ono tamtemu na usta ów uśmiech dawny: chytro-melancholijny, pełen udręki i nęku dla siebie czy życia — nie wiadomo.
— O, ja nie miewam złudzeń co do ludzi.
Fala tłumów ponosiła ich tymczasem wciąż w pobliżu pielgrzymów, raz zbliżając do nich, to znów odpychając w dal natłokiem ludzi. Zbite już gromady ciągnęły ulicą.
W zgiełku coraz to większym zgłuszyły się było i zamilkły obcych psalmów monotonne przyśpiewy. Hałaśliwe turkoty po oddalach, metaliczne łomoty z fabryk i głuchy młot walcowni niosły jawę miejsca i czasu oraz ich tu prawa.
Nią jakby targany, w strojeniu się bezładnym, w podszeptach i zagrzewaniach wzajemnych wszczynał się śpiew w rytmach zgoła innych. A z tego głosów zamętu trysnęło nagle akordem pełnym i uderzyło w ulicę surmą pieśni, rzekłbyś, zdziwioną, jakby wytargniętą niespodzianie z pamięci tłumów. Z tym pokrzykiem: „Warszawo!” spadła pieśń w odmęt tłumnego zgiełku — w zaszum ciżby już gorączkowy.
„...świętą a pra-a-wą!” — zawodził w dalszym ciągu wrzaskliwym dyszkantem głos Jura — w pojedynkę tylko.
Wspólny marsz zmógł ten nieład. Przez chwilę dudniało tylko kroków mrowie, słychać było chód: następ tłumów wielki — jak po huku zerwanej tamy ta cisza powodzi najgroźniejsza.
Ktoś wątłą ręką chwycił profesora za ramię: ujrzał Wandy twarz w zadyszce nagłej i uczuł przez ten uchwyt ręki gwałtowne zabicie jej serca.
Spojrzawszy przed się, puszcza go natychmiast i rzuca się w tłum.
— Nino! — woła biegnąc.
Lecz oto wyrwało się znów akordem pełnym z bezładnego zgiełku tłumów.
„...świętą a pra-a-wą!” — poniosło tym razem ekstazą zgodną.
Doświadczył przelotnie dziwnego wrażenia, że przestaje tu reagować własnym czuciem, że zapalność wspólnego już nerwu otumania mu głowę. Pchnięty gromady jakiejś naporem, nie tylko że ustąpił łatwo, lecz wpadł krokiem surowym w jej rytmy... Raz! — raz! — raz! — zabębniła marszem krew w żyłach ruszona.
Opamiętał się przecie, odął godnością i chciał się od tej ciżby usunąć precz, gdzieś na boki.
Raz! — raz! — raz! — ponosił go następ mas ludzkich zwarty.
W mrowiu szarym postaci jak kloce ciężkich mignęło coś strojniejszego i giętkiego zarazem. Poznał! — ta druga dziewczyna widziana dziś na salonach tamtych. Wyższą zdała się teraz w swym stroju ciemnym i bardziej zwartą w chodzie. Futrzane błamy kołnierza, przerzucone przez ramiona w tył, a rozchwiane w tym tempie, jaki kołysał, zda się, ulicą całą, dodawały sylwecie — już na oko — rytmu mocnego. Z rozgarem w oczach i na twarzy kroczyła przed najbliższą sobie gromadą ludzi, mimo woli w nią zapatrzonych i fascynowanych tym szparkim krokiem młodości. Ptasimi ruchami niespokojnej głowy obzierała się na nich wszystkich, biorąc od nich w zamian całą burzowość chwili w rozdęte nozdrza.
— Wanda?! — zaklaskała nagle w ręce.
Tłum je objął, wtulił w siebie.
Profesor znalazł się sam wśród obcych naokół twarzy: to zamącenie mrowia ludzkiego rozbiło mu kompanię, a samego Bóg wie gdzie w tłoki wepchnęło.
Ten marsz tłumów, ich następ twardy, nie wiadomo na jakie szańce, kroczył w tej chwili jakby pod rytmy głuchego młota walcowni, bijącego w dali. Chwilami czynił się z tego zgiełku tylko szum jakiś wielki. A gdy oko przecznicą między parkanami ku rzece niespodzianie wybiegło, zdało się przez chwilę, że to Wisła szumi tak wezbranym prądem wód mętnych.
Tymczasem w orkiestrze tłumów pomieszały się jakby nuty: ktoś inny chwycił snadź222 batutę, bo oto nad te głowy, nagle znów rozchwiane, wyrzucił się krzykiem śpiew inny: „...Sędziami będziem wtedy my!”
Raz! — raz! — raz! — wybijał z dala w przynagleniach rytmem zmylonym młot walcowni swe głuche łomoty metaliczne. „...Sędziami będziem wtedy my!” — przyniosło wrzaskiem echa z oddali.
Nad głowami ludu zawisał na parkanie Franek, zwinny jak wiewiórka. I rozglądał się ciekawie żółtym łbem — lecz nie za pochodem patrząc, a w przeciwnym kierunku. Nadstawiał chrapów, strzygł uszami. Nagle wetknął w gębę cztery palce, świsnął przeraźliwie i rzucił się z góry w tłum jak w wodę.
Nurował w tłoku, roznosił świst donośny: siał popłoch.
Z dala po brukach ostrych dał się słyszeć tętent drobiony. Na łukowy zakręt ulicy wyrzucały się w pędzie kudłate głowy małych koni, twarze ludzkie do ich szyi przywarte i ramiona białym łyskiem zamachnięte.
Nina podźwignęła się dłońmi i przysiadła na brukach, zdziwiona tak nagłą ciszą i pustką naokół.
— Koń! koń biegnie! — wykrzyknęła nagle w głos, widząc, jak okulbaczone bez jeźdźca zwierzę, wpakowawszy się tupotem ciężkim na trotuar, wącha łbem niespokojnym tę śliską drogę, osadza się przed czymś i w nagłym młynku a iskier skrzesaniu rzuca się w cwał wyciągnięty: pędzi w ogromnym tętencie wśród ulicy głuchej.
Tuż, tuż przed jej stopami przeleciał, bijąc się po bokach rozkołysanym strzemieniem.
Czyjaś ręka wyciąga się za nim z daleka. Porwał się ktoś prężnym skokiem z ziemi, przebiegł kroków kilka i zwalił się znów, a ramieniem wyprężonym drgawkowo zda się wciąż macać przed sobą wypuszczonej z rąk uzdy.
Na brukach, kędy okiem sięgnąć, widać czapki, kapelusze, laski, ciemne chusty babie i pstre parasolki. Pod płotem samym leży coś, jakby spadłe z niego: okrycie męskie długie, czarne, wzdęte nieco nad bruk...
Targnięta lękiem instynktu, patrzała z czujnością zwierzęcia nieomal.
Sterczą spod tego palta nogi sztywne.
Serce jej ścisnęło się nagłym skurczem i zaparł oddech przerażeniem rzeczy najstraszniejszej, widzianej po raz pierwszy młodymi oczami. Powieki zapadły ciężko; jak gdyby dłoń jaka opiekuńcza i surowa przysłoniła jej oczy: „Nie patrz! W duszę nie bierz!”
— Koń! koń! — uradowała się znowuż żywemu stworzeniu w tej pustce grobowej. „Wraca!” — myślała z ciepłą jakby otuchą, gdy głowa osłabła opadała równocześnie w tył. Ciemieniem uderzywszy o bruki, słyszy tym wyraźniej rytmiczne podrywy cwału...
— Nie, po co pod mur? Po co? — upierała się kapryśnie w czyichś ramionach. — Kiedy wszystko jedno. Zaraz wstanę. Dziękuję panu.
— Niech się panienka nie boi nic! — wołano nad nią śpiewnie, jak w polu: z akcentem na ostatnim słowie.
— Gdzie jest koń?
— A mnie on co?! Nie mój. I jest o czym myśleć teraz!
— Takie wszystko strasznie dziwne...
— Niby co? Boli głowa? Opatrzą.
Przyklęknął nad nią, by obejrzeć głowę ranną. Lecz gdy w twarz jej spojrzał, mimo surowości w oczach, błysło w nich coś przelotnego, jak to zawsze u mężczyzn, gdy który z nich znienacka na nią spojrzy. Już nie chylił jej głowy ku sobie, lecz sam się nad nią zginał; kapelusz zdejmował powoli i ostrożnie, aby jak najmniej bólu przyczynić. Patrzał uważnie, włosy rozgarniał — dotknął raz i drugi: syknęła z bólu. A on rozchmurzył się nagle, odjął ręce zakrwawione przy tej robocie i, powstając z kolan, chował je w kieszenie — z delikatności dla niej: by nie płoszyć.
— Że aksamit — mówił — to dobrze. I te szpilki. A potem włosów tyle. Na tym się i oślizgło. Ledwo co skubnął. Tylko wstrząchnął nieco głowę, stąd dygotka i gorączka. I opada stąd głowa podbródkiem... Dobrze, że się nie zasłaniało rękami, jak to młode kobiety najczęściej, wnetkie w ruchu. Mogłyby już ręce leżeć tam — w rynsztoku.
— Ach? — zdumiała się jakoś spokojnie, raczej ciekawością. — Takie wszystko jest strasznie dziwne!
A on tymczasem popatrzał chwilkę uważnie, odwiódł oczy i zamruczał pod nosem: „Matko Boska pomocy nieustającej, miłosierdzie Twoje!...” I potem dopiero odpowiedział jej surowo.
— Nic dziwnego nie jest.
— Tańczyłam całą noc — skoczyła jej dziwacznie myśl gorączkowa.
Jemu przerzucił się wraz blady i zacięty wyraz twarzy w roztargnienie przelotne.
— I to mi nie dziwno wcale! — parsknął krótkim śmiechem.
Popatrzał raz jeszcze na odchodnym. Czuć było, że stara się mówić najłagodniej, jak tylko potrafi.
— Niech się panienka nie boi nic. Przyjadą dochtory, opatrzą. A jeśli tam potem gdzie zabiorą, to dla sprawdzenia tylko. Bo to w tłoku przecie: z ciekawości mogło być, a nie z winy.
— Kto pan?
— Jur. I tyle... Nazwisko zgubiłem z paśportem — zaśmiał się zębami.
— Niech pan ucieka! — rzuciła mu wraz z domyślnością bystrą.
— Hę, już tam zagrodzone wszędy: ostępem.
Błysło jej w oczach przypomnienie nagłe: teraz dopiero spojrzała nań uważniej, z trudem podnosząc głowę.
— To pan był?!...
Wmiast odpowiedzi począł się rozglądać naokół.
— Muszę ja cosić z kieszeni podrzucić na ulicę... Ot, temu niemrawcowi, co go z płota zdjęli, wsadzę. Papachę ma na łbie — o!... Na wojnę szedł. Takiemu będzie i do twarzy leżeć z tym oto w łapie. Z ciepłym jeszcze. Chocia sam już zimny.
Odszedł. Widziała tylko cholewy butów: tak nisko zwisała jej głowa.
Wcisnąwszy się głębiej w węgieł muru, starała się opanować drżenie nieustanne. Ręce wyciągały się przy tym gdzieś przed siebie i rozkładały bezradnie, z piersi zrywał się płacz i zacinał sucho w gardle. Lecz oto zarzuciły się nagle te ręce na głowę, wczepiły się we włosy i nuż targać je na sobie w furii bezsilnego gniewu. I wtedy dopiero podrzucać nią jęły kurcze spazmu.
Gorączka nieprzytomna obejmować poczęła tę głowę i upajać szalejem mściwości kobiecej.
Ktoś podejmował łagodnie jej głowę, powieki rozchyliły się wreszcie, a ramiona zarzuciły się z całej siły na szyję klęczącej nad nią Wandy.
— Tam ktoś pod parkanem... został — mówi po chwili przytomnie.
— Nie patrz! — podrzuci się Wanda raptownie przysłaniać ją całym ciałem. — Nie patrz tam! — woła, kładąc jej obie dłonie na oczach. I przysłaniając ją tak, szlocha nad nią jak dziecko.
— Doktorzy zaraz przyjdą. Innych omijają, żeby do ciebie prędzej. Wyprosiłam, wyściskałam u kolan... Idą już! Idą. Patrz!...
— A konia złapali?
Na pustą niebawem ulicę wylegli z bram stróże z wodą, miotłą i piachem.
Do swej czynności niepochopni, kupili się w tych głuchych pogwarach oddechu ciężkiego, z których padają pierwsze ziarna zasłychu, co potem po świecie chodzi i sieje niepokój w rzesze ludzkie. A jednak to najbliższe, co się przed chwilą tu stało, wplatano tylko ubocznie w opowieści inne, przypominane analogią; jak gdyby u tych ludzi była wstydliwość jakaś przed nagością chwil strasznych, widzianych na własne oczy: myśl ich odpychała wprost od siebie realizm zdarzenia nazbyt bliski, który ściskał już tylko żołądek i cnił zgagą po przełyku.
A przede wszystkim gadać się chciało: głucho, cicho, sapliwie — duszy na ulgę, na spędzenie tej niemrawoty z ramion ociężałych. Jakże tu imać się czego, kiedy za pierwszym ruchem człek westchnie, zasapie się i stanie gapiem — zadumają mu się ręce same... Wojna! — owóż rzecz podobna, a większa jeszcze. Oto jeden z nich tu stojący już się dziś z rana gotował był do koszar. Buty za swoje kupił — radzili społecznie, oglądali sumiennie — łyżkę drzewnianą za cholewę wsunął, z babą i dziećmi się pożegnał i, złej doli na złość, zaciął się w sobie: zuchem szedł! Aliści zaskoczyło go to na ulicy. Chłopu zrzedła gęba, zgasł w oczach i roztrząsł się cały. Słuchał tedy ludzkiej mowy rad: niech gwarzą, niech zagadają rzeczy nagłość.
Mącił im rozmowę starowina suchy, stróżujący opodal lichemu domostwu robotniczej biedy.
— Z mikołajewskich ja! — bąkał raz po raz. — Dwadzieściam lat z okładem służył.
Skoro już stary gadać się napiera, pytali o „sewastopolską”: niech powie, co wie.
Staruszek drapał się w głowę, szperał w niej, wreszcie wygrzebał coś z pamięci:
— Bywało, że z onych ich brzuchów, cośmy ich nadźgali, tak kapustą śmierdziało, że hu!... No, mówię.
Zadumał się, rozkiwał głową, wreszcie podniósł ku nim swe królicze oczy:
— A z nas co śmierdzieć miało? Razowiec? Kasza?... Gdzie my co innego kiedy widzieli!
Tyle tylko pozostało na starość we łbie wojownika. Ruszały się tylko w zadumie wole jego szczęki, które nie dość się napracowały w życiu nad jadłem i nie mogą tego światu darować nad grobem.
— Medal mam! — poprawił się przecie. — Niedzielą, do kościoła to go se i zawieszam.
Urągnęli ludzie nad nim.
— Tobie by kiełbasę w zęby na niedzielę dawać.
— I zsobaczyć tak! — mruknął ten, co na wojnę dziś szedł.
Zapędzili go w złości samego do tej roboty, która tu na nich
Uwagi (0)