Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖
Powstała z cyklu opowiadań, debiutancka i jednocześnie najlepsza powieśćSelmy Lagerlöf, pierwszej autorki uhonorowanej literacką nagrodą Nobla.
Nasycona poetycką lirycznością, opisami surowego, zimowego piękna krajobrazuSzwecji, łączy w sobie sceny z życia ziemiaństwa na początku XIX wieku zludową baśniowością i elementami nadnaturalnymi. W niemym dramacie filmowymopartym na Göście Berlingu rola młodej hrabianki zakochanej w byłympastorze stała się dla osiemnastoletniej Grety Garbo przepustką do karieryświatowej gwiazdy ekranu.
Pastor Gösta Berling ma niecodzienny dar: jego porywające kazania zjednująmu przychylność całej społeczności. Niestety ma także całkiem przyziemnąsłabość. Po kolejnym alkoholowym wybryku opuszcza plebanię, nie czekając nausunięcie z parafii. Zostaje wędrownym żebrakiem, jednak szybko nałóg znów wnim zwycięża. Majorowa z Ekeby, właścicielka hut żelaza, najpotężniejszakobieta Värmlandii ratuje Göstę od śmierci i skłania go do przyłączenia siędo grona mieszkających w jej posiadłości hulaszczych oryginałów, bezdomnych„kawalerów z Ekeby”. Wkrótce urok poetyckiej duszy przystojnego Göstyprzyciąga do niego kobiety.
- Autor: Selma Lagerlöf
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Selma Lagerlöf
Od owego czasu gdy Gösta dopomógł hrabinie Elżbiecie do ucieczki, zapadł on w smutek wielki, a widząc to postanowili kawalerowie szukać pomocy u muzyki, gdyż potężna ta bogini niejednego już pocieszyć zdołała.
Polecili więc pewnego dnia lipcowego otworzyć drzwi wielkiej sali, zdjąć okiennice, wpuścić słońce zachodu i łagodne powietrze wieczoru. Zdjęto pasiaste pokrowce z mebli i tiulową osłonę z weneckiego świecznika, otwarto fortepian. Złocone gryfy podtrzymujące marmurowe płyty stołów rozbłysły światłem, białe boginki na czarnym tle ponad zwierciadłami zatańczyły ochoczo, a różnokształtne kwiaty adamaszku zakwitły w czerwieni zachodzącego słońca. Nacięto róż i wniesiono do sali. Ich zapach wypełnił cały pokój. Były wśród nich cudowne róże z obcych krajów sprowadzone do Ekeby. Miały barwy przedziwne, żółte, żyłkowane krwią niby ludzkie ciało, to znów śmietankowe o brzegach pierzastych lub ciemnopurpurowe z czarnymi cieniami. Zniesiono tu wszystkie róże Altringera, które sprowadzał ongiś z daleka na uradowanie kobiecych serc.
Potem nagromadzono dużo nut i pultów26, instrumentów dętych i strunowych różnej wielkości, gdyż miała na Ekeby zapanować dobra pani Muzyka i pocieszyć Göstę.
Pani Muzyka wybrała Symfonię Oksfordzką starego papy Haydna, a kawalerowie jęli uczyć się jej. Mistrz Juliusz ujął batutę, każdy zaś grał na swym instrumencie. Grać umieli wszyscy, bo czyżby byli inaczej kawalerami?
Gdy wszystko było gotowe, zawezwano Göstę. Wyczerpany jeszcze i zniechęcony, uradował się przecież widokiem wspaniałej sali i myślą, że posłyszy piękne dźwięki. Wiadomo, że muzyka to najlepsza towarzyszka dla tego, kto cierpi. Jest ochocza i radosna jak dziecko, ognista i powabna jak młoda dziewczyna, dobra i mądra jak stary człowiek, który spędził owocnie życie.
Kawalerowie zaczęli grać cicho niby powiew wiatru.
Mały Ruster, w okularach na nosie, z całą powagą czytał nuty i wyczarowywał łagodne tony z fletu, przebierając palcami po klapkach i otworach, wujaszek Eberhard siedział pochylony nad wiolonczelą, z przekrzywioną peruką i drżącymi od wzruszenia wargami, zaś Bergh stał dumnie z fagotem. Czasem dmuchnął weń z całej piersi, ale zaraz spadała mu na czaszkę batuta mistrza Juliusza.
Wszystko szło dobrze, nawet wyśmienicie. Sama pani Muzyka wyczarowana została z martwych nut, by rozpostarła płaszcz czarodziejski i wyprowadziła Göstę z powrotem w krainę radości.
Czyż to naprawdę Gösta siedział tak blady i osępiały, i czyż go starzy towarzysze zabawiać musieli niby małe dziecko? Nieszczególnie powodziło się teraz radości w Värmlandii.
Wiem, dlaczego kochali go ci starzy ludzie. Znam smutek długich wieczorów zimowych ogarniający w samotnych osiedlach dusze ludzkie. Rozumiem dobrze ten nastrój.
Wyobraźmy sobie niedzielne popołudnie, kiedy to praca spoczywa, a myśl tępieje. Dmie z uporem wicher północny, dmie zimnem, którego wygnać żaden ogień nie może. Siedzimy przy nikłej łojowej świeczce, którą ustawicznie przycinać trzeba. Z kuchni dolatuje jednostajny śpiew nabożny.
Nagle zabrzmiały janczary sanek, szybkie kroki skrzypią po śniegu, potem dudnią po schodach i do izby wchodzi Gösta Berling. Śmieje się i żartuje. Jest życiem i ciepłem. Otwiera fortepian i gra tak, że dziwujemy się starym strunom. Zna wszystkie pieśni, każdą melodię i uszczęśliwiać umie mieszkańców domu. Nigdy nie czuł zimna ni znużenia. Człowiek smutny zapomniał na jego widok trosk swoich. Miał dobre serce i litował się nad biednymi i słabymi. Toż to był wprost geniusz! Szkoda, że nie słyszeliście, jak o nim opowiadali starzy ludzie!
Nagle w najpiękniejszym miejscu wybuchnął płaczem. Życie wydało mu się smutne, przysłonił twarz rękami i zapłakał tak, aż przeraził kawalerów. Nie były to bowiem słodkie łzy, jakie wywabiać zwykła bogini muzyki, ale szloch rozpaczy. Nie wiedząc, co czynić, złożyli instrumenty.
Dobra pani Muzyka, która miłuje Göstę Berlinga, ona nawet zaczyna tracić odwagę, przypomina sobie jednak, że ma jeszcze między kawalerami dzielnego bojownika.
Był nim łagodny Löwenborg, któremu utonęła narzeczona w mętnej, żółtej rzece, niewolnik Gösty, oddany mu bardziej nad innych. Przysunął się teraz płochliwie do fortepianu i musnął niepewną dłonią klawisze.
Na pierwszym piętrze w skrzydle kawalerskim miał Löwenborg stół z namalowaną klawiaturą i pultem na nuty, przy których spędzał długie godziny codziennie, przebierając palcami po białych i czarnych klawiszach. Tam ćwiczył gamy i etiudy i grał Beethovena. Nie grywał nic prócz Beethovena. Pani Muzyka wsparła go swą łaską osobliwą i dane mu było odpisać wiele z trzydziestu dwóch sonet mistrza.
Nie ważył się jednak tykać nigdy instrumentu prawdziwego. Klawiatura pociągała go odstraszając jednocześnie, a hałaśliwy fortepian, na którym odbębniono już tyle polek, był mu świętością. Nigdy nie poważył się go dotknąć. Przedziwny to instrument o mnóstwie strun, zdolny tchnąć życie w dzieło kompozytora. Löwenborg przykładał doń ucho i słyszał zaraz scherzo i andante. Był to dlań ołtarz ku czci bogini, którego nie tykał nigdy przez szacunek. Nie spodziewał się dojść do sumy potrzebnej na kupno własnego fortepianu, a na instrumencie majorowej grać nie śmiał, nigdy go zresztą do tego nie zachęcała.
Słyszał brząkanie polek, walców i pieśni Bellmanowskich, ale sądził, iż to ubliża instrumentowi, który też wydawał głos jękliwy. Gdyby zagrano Beethovena, wtedy dopiero zagrzmiałby potężnie.
Teraz przyszedł jednak czas na Beethovena i na niego, Löwenborga. Zebrał całą odwagę i usiadł podniecony chęcią pocieszenia swego pana i władcy akordami śpiącymi w instrumencie.
Zaczął niepewnie. Drżącymi palcami szukał tonów, marszczył brwi, próbował nie mogąc znaleźć drogi, w końcu zaś zakrył twarz dłońmi i zaczął gorzko płakać.
Okrutnie postąpiła z nim bogini muzyki. Świętość nie była świętością. Nie śniły tu, czekając zbudzenia, akordy i nie taił się orkan tonów. Zgasła doszczętnie harmonia przecudna, godna bogów. Został jeno stary klekot i na tym koniec.
Ulitowała się jednak bogini i dała znak mądremu pułkownikowi. Wziął ze sobą Rustera i przynieśli we dwu stół Löwenborga z rezydenckiego skrzydła.
— Patrz no, Löwenborg! — rzekł Beerencreutz, gdy wrócili. — Masz tu swój fortepian! Zagraj teraz coś dla Gösty.
I oto ustały łzy Löwenborga, siadł i zagrał Beethovena przygnębionemu druhowi. Na pewno się rozweseli.
W głowie starego biedaka zabrzmiały żywe akordy. Pewny był, że Gösta słyszy i podziwia jego grę. Znikły wszelkie trudności, pasaże i tryle szły teraz niezmiernie łatwo. Pragnął nawet, by sam mistrz go usłyszał.
Zaś w miarę gry coraz to większy ogarniał go zapał, a tony rozbrzmiewały coraz potężniej, nadziemsko. Grał zaś tak:
Czemużbym cię kochać nie miał, o bólu? Czyż dlatego, że usta twe zimne są, policzki blade, uścisk dławi i zamienia w kamień spojrzenie?
Ty jesteś bólu, jak dumna kobieta, trudna do pozyskania, ale dajesz rozkosz większą od miłości innych. Wyklęty jesteś, ja zaś przyciskam cię do łona i trzymał będę na sercu tak długo, aż ziąb uleci, a w duszy poczuję szczęście.
Cierpiałem bardzo od chwili straty ukochanej. Była we mnie i wokół mnie noc straszliwa. Modliłem się ciągle żarliwie, a Bóg mnie nie słuchał. Niebiosa były zamknięte. Z gwiezdnego nieba nie zszedł anioł-pocieszyciel.
Ale tęsknota moja rozdarła w końcu zasłonę, a tyś spłynęła ku mnie na promieniu księżyca. Ukochana moja, przybyłaś w jaśnieniu wielkim, uśmiechnięta, w otoczeniu aniołów, z wieńcami róż, cytrami i fletniami, tak że na twój widok uczułem się szczęśliwy.
Ale znikłaś rychło. I już nie było pomostu tęczowego ani miesięcznego, po którym bym mógł sięgnąć do ciebie. Leżałem na ziemi bez skrzydeł, związany i kurzem okryty. Skarga moja brzmiała jak ryk dzikiego zwierza i grzmoty nieba. Piorun ci chciałem posłać gońcem i kląłem zieloną ziemię, by ogień ją spalił, a zaraza wyniszczyła ludzkość całą. Przyzywałem śmierć i nicość, sądząc, że męki piekła to raj wobec cierpień konania mego.
I wówczas to, o bólu, stałeś mi się przyjacielem. Czemużbym cię nie miał kochać jak ową trudną do pozyskania kobietę, która daje miłość potężniejszą niż inne?
Tak grał biedny mistyk, oblany blaskiem zapału, przepojony tonami, które dźwięczały mu w uszach. Pewny był, że Gösta je słyszy i że go pocieszą na pewno.
Gösta słuchał, zrazu rozgniewany tą nową komedią, potem jednak ukoił go widok tego człowieka, czarujący był ten starzec, gdy tak rozkoszował się Beethovenem.
I Gösta pomyślał, że i ten człowiek, teraz tak łagodny i beztroski, tonął kiedyś w rozpaczy, że i on stracił ukochaną. A teraz przy swej drewnianej klawiaturze promieniał szczęściem. Czyż więc miało z tego wynikać, że niczego więcej nie trzeba człowiekowi do zupełnej szczęśliwości?
Gösta doznał upokorzenia i rzekł sobie:
Czyż nie stać cię na cierpienie? Wszakże ubóstwo całego życia zahartowało cię, wszakże każde drzewo i każda gruda ziemi uczyły cię rezygnacji, wszakże wychowałeś się w kraju o ostrej zimie, a skąpym, upalnym lecie! Czyż zapomniałeś już sztuki wytrwania?
Tak, Gösto — mężczyzna winien przyjmować odważnie i z uśmiechem wszystko, co mu przyniesie życie, inaczej nie jest mężczyzną. Straciłeś ukochaną, cierp tedy i znoś wyrzuty sumienia, ale na zewnątrz bądź prawdziwym Värmlandczykiem. Niech oczy twe błyszczą radością, a słowa sprawiają przyjemność przyjaciołom.
Twarde jest życie i okrutną przyroda i nikt by ich nie zniósł, gdyby dla przeciwwagi nie było radości i męstwa.
Męstwo i radość to obowiązki życia. Nie zaniedbywałeś ich dotąd, czyń więc to samo dalej.
Czyż gorszy jesteś od Löwenborga siedzącego tam nad malowaną klawiaturą, przy rzekomym fortepianie, czyś gorszy od tych wszystkich beztroskich starców-młodzieńców? Wiesz przecież, że cierpienie nie oszczędziło z nich żadnego.
Spojrzał po towarzyszach zasłuchanych z powagą w muzykę niedosłyszalną. Cóż za widowisko.
Nagle śmiech wesoły zbudził Löwenborga z marzeń. Podniósł ręce od klawiszów i nastawił uszu. Tak, to był śmiech Gösty, śmiech dawny, dobry, zaraźliwy, najpiękniejsza muzyka, jaką stary Löwenborg słyszał w życiu.
— Wiedziałem — zawołał — że Beethoven pomoże! Już ozdrowiałeś, widzę.
I stało się, że dobra pani Muzyka wyleczyła z melancholii Göstę Berlinga.
Wszechpotężny Erosie, wiesz dobrze, że czasem wydaje się niejednemu z ludzi, iż zrzucił całkiem jarzmo twoje. Wymierają w jego sercu wszelkie tkliwe uczucia jednoczące ludzi. Szaleństwo wyciąga pazury ku nieszczęśnikowi. Ale niebawem jawisz się wszechpotężny opiekunie życia, zeschłe serce rozwija liście i niesie owoce niby różdżka Aaronowa...
Nie było większego skąpca nad proboszcza z Broby i nikogo bardziej nie dzieliła od ludzi nikczemność i brak miłosierdzia. Zimą nie palił w piecach, siadywał na nie malowanej ławce, odziewał się w łachmany, żył suchym chlebem, a na widok żebraka wpadał we wściekłość. Głodził konia sprzedając siano, krowy zaś jadały suchą trawę przydrożną i ogryzały mech ze ścian domu. Aż na gościńcu słychać było żałosne beczenie głodnych owiec. Chłopi rzucali mu jadło wzgardzone przez psy i odzież nie przyjętą przez nędzarzy.
Ręka jego wyciągała się po jałmużnę, a grzbiet chylił w podzięce. Żebrał u bogatych, a biednym pożyczał na procenty. Ujrzawszy pieniądz bity drżał z niecierpliwości, dopóki go nie miał w kieszeni. A biada temu, kto by nie zapłacił w dniu zapadłości!
Ożenił się późno i lepiej by mu było nie czynić tego wcale. Żona zmarła ze smutku i wyczerpania, córka poszła na służbę do obcych. Starzał się, ale wiek nie przynosił mu spokoju, przeciwnie, obłęd skąpstwa nie opuszczał go ani na chwilę.
Pewnego pięknego dnia sierpniowego wjechała na wzgórze brobijskie ciężka, zaprzężona w czwórkę kareta, wioząca wykwintną starą pannę, która przybyła ze stangretem, lokajem i garderobianą. Przybyła ona w odwiedziny do proboszcza, którego za młodu kochała.
Był nauczycielem w domu jej ojca i pokochali się, ale dumna rodzina rozdzieliła ich. Panna postanowiła przed śmiercią zobaczyć umiłowanego, i to było wszystko, czego spodziewała się jeszcze od życia.
Mała wykwintna dama siedziała w dużym powozie zatopiona w marzeniach. Nie jechała do nędznej plebanii na brobijskim wzgórzu, ale do cienistej altanki w parku, gdzie na nią czekał ukochany. Widziała go młodym, kiedy to umiał całować i kochać. Wie, że go wkrótce zobaczy, ale postać jego rysuje się przed nią jasno jak nigdy. Jest piękny, rozmarzony, płomienny, przepaja całą jej istotę ogniem zapału.
Ona zaś pobladła, zżółkła, zwiędła i zestarzała się. Może nie pozna sześćdziesięcioletniej staruszki, myślała. Nie przybyła jednak po to, by się pokazywać, ale po to, by zobaczyć umiłowanego swej młodości w całej jego dawnej, nie tkniętej przez czas krasie i pełni życia.
Przybyła z daleka, gdzie nic nie słyszano o proboszczu z Broby. Kareta wjechała na wzgórek i plebania ukazała się oczom jadącej.
— Przez miłosierdzie boskie! — zawołał stojący na skraju drogi żebrak. — Wspomóż pani biedaka!
Wykwintna dama dała mu srebrną monetę i spytała o plebanię mającą tu gdzieś być w pobliżu.
Żebrak objął ją chytrym, bystrym spojrzeniem i powiedział:
— Plebania stoi tam, na wzgórzu, ale proboszcza nie ma w domu i w ogóle nie ma tam nikogo.
Wykwintna dama zbladła na te słowa, jakby miała zemdleć! Znikła cienista altanka, znikł ukochany. Jakże mogła mniemać, że znajdzie go tam po czterdziestoletnim oczekiwaniu.
— Co też sprowadza wielmożną panią na plebanię? — spytał żebrak.
Odparła, że przybyła w odwiedziny do proboszcza, którego dawniej znała.
Dzieliło ich czterdzieści lat i czterdzieści mil. Za każdą milą zrzucała z ramion jeden rok trosk i wspomnień, tak że teraz, dotarłszy pod plebanię, stała się na nowo dwudziestoletnią dziewczyną bez trosk i wspomnień.
Żebrak patrzył, a w jego oczach dama przemieniała się z dwudziestolatki w staruszkę i z powrotem w młodą dziewczynę.
— Proboszcz wróci po południu! — powiedział. — Wielmożna pani uczyni najlepiej, jeśli zajedzie do brobijskiej gospody i wróci po południu. Ręczę, że proboszcz będzie w tym czasie w domu.
W chwilę potem kareta z wykwintną damą stoczyła się na dół, ku gospodzie, a żebrak patrzył za nią drżąc na całym ciele. Pragnął całować ślady kół padłszy na kolana.
Wyświeżony, ogolony, w trzewikach z lśniącymi sprzączkami, w jedwabnych pończochach, w żabocie i świeżych manszetach,
Uwagi (0)