Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖
Powstała z cyklu opowiadań, debiutancka i jednocześnie najlepsza powieśćSelmy Lagerlöf, pierwszej autorki uhonorowanej literacką nagrodą Nobla.
Nasycona poetycką lirycznością, opisami surowego, zimowego piękna krajobrazuSzwecji, łączy w sobie sceny z życia ziemiaństwa na początku XIX wieku zludową baśniowością i elementami nadnaturalnymi. W niemym dramacie filmowymopartym na Göście Berlingu rola młodej hrabianki zakochanej w byłympastorze stała się dla osiemnastoletniej Grety Garbo przepustką do karieryświatowej gwiazdy ekranu.
Pastor Gösta Berling ma niecodzienny dar: jego porywające kazania zjednująmu przychylność całej społeczności. Niestety ma także całkiem przyziemnąsłabość. Po kolejnym alkoholowym wybryku opuszcza plebanię, nie czekając nausunięcie z parafii. Zostaje wędrownym żebrakiem, jednak szybko nałóg znów wnim zwycięża. Majorowa z Ekeby, właścicielka hut żelaza, najpotężniejszakobieta Värmlandii ratuje Göstę od śmierci i skłania go do przyłączenia siędo grona mieszkających w jej posiadłości hulaszczych oryginałów, bezdomnych„kawalerów z Ekeby”. Wkrótce urok poetyckiej duszy przystojnego Göstyprzyciąga do niego kobiety.
- Autor: Selma Lagerlöf
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Selma Lagerlöf
— Gdzież się chowa twój rycerz? — pytała teściowa urągliwie. — Co dnia spodziewam się, że przybędzie na czele kawalerów. Czemuż nie zdobędzie pałacu, nie posadzi cię na tronie, a mnie i męża twego nie wtrąci do lochu? Czyżby już zapomniał o tobie?
Odczuwała niemal chęć, by go bronić i wyznać, że sama zakazała mu śpieszyć z pomocą, ale nie przerywała milczenia, bo lepiej jest milczeć i cierpieć.
Z dniem każdym żarła ją coraz to bardziej gorączka, a słabły siły, tak że ledwo mogła utrzymać się na nogach, i zapragnęła śmierci. Miłość i radość — największe moce życia — wyjrzeć nie śmiały, spętane i potępione, a Elżbieta nie odczuwała już nawet strachu przed męką.
Mąż jak gdyby zapomniał o jej istnieniu. Po całych dniach zamknięty u siebie studiował nieczytelne rękopisy i stare, zaplamione druki.
Odczytywał dyplomy szlacheckie na pergaminie, opatrzone wielkimi pięczęciami z czerwonego wosku, przechowane w toczonych puszkach drewnianych. Odcyfrowywał znaki herbowe z liliami w białym i gryfami w niebieskim polu. Znał się na tym i umiał wszystko wyjaśnić. Czytał mowy pogrzebowe i dokumenty osobiste hrabiowskiego rodu Dohnów oraz opisy czynów, w których porównywano ich z bohaterami Izraela i bogami Grecji.
Lubował się zawsze w starożytnościach. O młodej żonie przestał teraz myśleć zupełnie.
Słowa hrabiny zabiły w nim wszelką miłość. „Wzięła cię tylko dla majątku!” Tego nie zniesie żaden mężczyzna, to musi wszelkie uczucia zgładzić. Obojętne mu było, co się z nią dzieje. Wiedział, że matka zawróciła Elżbietę na drogę obowiązku. Więc podziwiał matkę.
Niedola Elżbiety trwała przez miesiąc, ale nie był to tak burzliwy okres, jak wygląda w skrócie na papierze. Zachowywała zewnętrzny spokój i raz tylko wybuchła na wieść o śmierci Gösty, ale takie ją trapiły wyrzuty sumienia z powodu niedochowania miłości mężowi, że dałaby się na śmierć zadręczyć teściowej, gdyby nie słowa starej klucznicy, która powiedziała jej pewnego wieczoru:
— Pani hrabina musi koniecznie pomówić z panem hrabią! — zachęcała ją stara. — Pani hrabina takie dziecko jeszcze! Nie wie pani sama, co ją czeka, ale ja widzę dobrze, jak z panią jest!
Tego jednak właśnie nie mogła wyznać mężowi, wszak żywił tak ciężkie podejrzenie.
Tejże nocy wstała cicho i wyszła z domu. Ubrana była jak dziewczyna wiejska, z zawiniątkiem pod pachą. Chciała uciec i nie wrócić już nigdy, ale nie z powodu udręczeń, jeno dlatego, że jak sądziła, Bóg dał jej znak, iż może iść, by zachować zdrowie i siły ciała.
Nie ruszyła na zachód, przez jezioro, gdzie mieszkał ukochany, a także nie ku północy, gdzie miała licznych przyjaciół. Nie zwróciła się na południe, kędy daleko był jej dom rodzicielski, ale na wschód, gdzie nie było przyjaciela, znajomego, pomocy, ochrony ni żadnej pociechy.
Nielekko szła i nieswawolnie, gdyż nie czuła się pogodzona z Bogiem, ale miło jej było, że odtąd pośród obcych dźwigać będzie brzemię swego grzechu. Pragnęła spojrzeń obojętnych, które, niby zimna stal przyłożona na obrzmiały członek, koiłyby jej ból.
Chciała iść tak długo, aż napotka nędzną chatkę na skraju lasu. Miała zamiar powiedzieć:
— Widzicie, jak ze mną jest, rodzice mnie wygnali. Przytulcie mnie, aż zdołam zarobić na życie. Mam trochę pieniędzy.
Wędrowała jasną nocą czerwcową. Maj cały ubiegł jej na ciężkich utrapieniach, maj rozkoszny, kiedy to jasna zieleń brzóz miesza się z ciemnością jodłowych lasów, a poprzez jezioro płynie z dala wiatr ciepłem przesycony.
Wydam się wam mniej wdzięczna od innych, gdyż ani jednym słowem nie uczciłam tego pięknego miesiąca, niosącego tyle darów.
Kochany, jasny maju! Czyś widział dziecko na łonie matki, słuchające bajek? Jak długo matka opowiada o straszliwych walkach i wielkich udręczeniach pięknych królewien, dziecko uważa i trzyma główkę do góry, gdy jednak zaczyna o słońcu i szczęściu, zamyka oczy, pochyla się na pierś matki i zasypia.
Otóż ja jestem takim dzieckiem, piękny maju! Niechże inni słuchają o kwiatach i pogodzie, ja wolę ciemną noc, pełną duchów i przygód, twarde losy i smutku pełne namiętności zbłąkanego serca.
Nastała wiosna i cała Värmlandia wysyłać miała ze swych hut żelazo do Göteborga.
W Ekeby atoli nie było żelaza. Jesienią przeszkadzała długotrwała susza, z wiosną zaczęło się panowanie rezydentów.
Za ich czasów po skalistych, granitowych progach björkeńskiego potoku nie spływała woda, ale mocne, gorzkie piwo, a Löven napełniała wódka. Za ich czasów kuźnie nie przerabiały rudy, bo kowale stali rozebrani, w drewniakach przy ogniu i obracali na ogromnych rożnach pieczenie, zaś pomocnicy trzymali szpikowane kapłony w wielkich obcęgach nad ogniem. Za tych czasów tańczono po wszystkich wzgórzach, sypiano na tokarniach, a grano w karty na kowadłach. W czasach tych nie kuto żelaza w Ekeby.
Ale gdy wiosna nastała, zaczęto w kantorach göteborskich czekać na żelazo z Ekeby, dobyto kontrakty pozawierane z majorem i majorową, przyrzekające całe setki cetnarów, i dziwowano się wielce, że oczekiwane żelazo nie nadchodzi.
Cóż obchodziły kawalerów kontrakty majorowej? Utrzymywali oni nieustannie w toku uciechy wszelkie, muzykę na skrzypcach i biesiady i dbali o to, by tańczono po wszystkich wzgórzach.
Nadeszło żelazo ze Stömme, nadeszło potem z Sölje, nadeszło też z Kymsebergu drogą przez wrzosowisko i jezioro Väner. Z Uddeholmu i Munkforsu wysłały żelazo wszystkie huty, tylko żelaza z Ekeby nie było.
Czyż Ekeby nie jest już najważniejszą hutą Värmlandii? Czyż nikt nie czuwa nad sławą posiadłości? Nie! W Ekeby rządzą kawalerowie dbający o to jeno, by tańczono po wszystkich wzgórzach. Nic innego nie zaprzątało ich marnych umysłów. Ale wodospady, strumienie, promy, rzeki, śluzy i przystanie pytają zdumione:
— Czyliż nie nadejdzie żelazo z Ekeby?
W głębi ciemnych lasów zaczynają się śmiać mielerze, wielkie głowy młotów nachylają się ku sobie drwiąco, szyby kopalniane rozdziawiają szerokie gęby, wtórując im śmiechem szyderczym, biurka w kantorach wielkich kupców, gdzie przechowywane są kontrakty majorowej, trzęsą się od śmiechu.
Czyż to słyszana rzecz! Nie ma żelaza z Ekeby! W najlepszych hutach Värmlandii zabrakło żelaza!
Dalejże, hultaje! Dalejże, bezdomni i włóczędzy! Nie dozwólcie, by taka hańba spadła na Ekeby! Jest to wszakże jedyny wasz przytułek na ziemi, niezrównanie piękne miejsca, na myśl o nim łzy ronicie, idźcież tedy, kawalerowie, na ratunek Ekeby. W Ekeby, co prawda, spoczywały młoty, ale w sześciu innych hutach szła chyba praca raźnie, a żelaza musi być więcej, niźli potrzeba.
Gösta wyruszył rozmówić się z zawiadowcami sześciu hut.
Uznał, że nie ma co pytać w Högforsie, położonym nad björkeńskim potokiem, tuż przy Ekeby; rządy kawalerów udzieliły się zapewne i tej hucie. Ruszył tedy parę mil dalej na północ i dotarł do Lötaforsu. Była to posiadłość piękna zaiste. Górny Löven rozlewał się szeroko po jednej stronie, po drugiej zaś sterczała grań Gurlity w romantycznym otoczeniu lasów, jak przystało takiej górze. Ale w kuźni nie pracowano przez cały rok z powodu uszkodzenia wielkiego koła rozpędowego.
— Czemuż nie daliście koła naprawić? — spytał Gösta.
— Jedyny w okolicy cieśla zdolny naprawić koło był zajęty gdzie indziej! — odpowiedział zarządca. — Nie mogliśmy przekuć ni jednego ładunku kruszcu.
— Trzeba było sprowadzić cieślę.
— Sprowadzić? Posyłaliśmy po niego codziennie, ale nie miał nigdy czasu. Miał mnóstwo roboty przy naprawie altan i kręgielni w Ekeby.
Gösta uświadomił sobie zaraz, czego doświadczy w tej podróży.
Pojechał dalej, do Björnidetu. I ta posiadłość była pięknie położona, tak że można było tam wystawić pałac. Duży dom mieszkalny panował nad półkolistą doliną, otoczoną z trzech stron potężnymi górami, zaś z czwartej zamkniętej Lövenem, który się tu kończy. Gösta zauważył, że trudno o piękniejsze miejsce do spacerów przy księżycu i do marzeń. Ścieżką wzdłuż rzeki można było obok wodospadu dotrzeć aż do ogromnej kuźni, wykutej w skalnej grocie. Czyż jednak było tam żelazo?
Nie, oczywiście nie. Zabrakło węgla, bo z Ekeby nie przysłano pieniędzy na zapłacenie węglarza ani furmanek. Przez całą zimę kopalnia spoczywała.
Gösta pojechał śpiesznie ku południowi i dotarł do Han na wschodnim wybrzeżu, potem ruszył do Lövstaforsu, zapadłego w lasach, i Elgforsu, ale i tam lepiej mu się nie powiodło. Nigdzie nie było żelaza i to zaiste chyba z winy samych rezydentów.
Gdy Gösta wrócił do Ekeby, kawalerowie pochylili głowy w zawstydzeniu i smutku, patrząc na sto cetnarów kruszcu. Wydało im się, że przyroda urąga, ziemia wzdycha, drzewa grożą im gniewnie, a trawa i kwiaty płaczą nad ruiną ekebijskiej sławy.
Lecz na cóż tyle słów i zdziwienia. Żelazo z Ekeby jest!
Czeka u brzegu Klarelfu załadowane na galary, gotowe płynąć, iść na wagę w Karlstadzie i żeglować szkutami wenerskimi do Göteborga. Sława Ekeby uratowana!
Jakże to możliwe? Wszakże w Ekeby znalazło się ledwo sto cetnarów kruszcu, a po innych hutach nie było nic. Jakże tedy możliwe, że obładowane galary przywożą na wagę w Karlstadzie takie niezmierne ilości żelaza? Spytać o to trzeba rezydentów.
Znajdowali się oni sami na pokładzie ciężkich, brzydkich statków i chcieli przywieźć żelazo, tak by go nie tknął żaden ze zwyczajnych przewoźników. Udali się na pokład zabierając flaszki, kosze z zapasami, trąbki, skrzypce, strzelby, wędki i karty. Postanowili uczynić wszystko dla miłego żelaza i nie opuścić go, póki nie znajdzie się w göteborskiej przystani. Sami chcieli je spławić, wyładować, władać żaglami i wiosłami, a stać ich na to, by dokonać tego zadania. Wszakże znali każdą ławicę, prąd i skałę jeziora Väner, a sterem i żaglami władali równie dobrze jak smyczkiem czy koniem.
Jeśli coś na tym świecie kochają, to właśnie żelazo na barkach. Strzegą go jak najkruchszego szkła, rozpościerają nad nim płachty. Ani grudka nie powinna leżeć nie okryta. Te ciężkie, szare sztaby przywrócą chwałę Ekeby. Niech więc nikt obcy nie ma sposobności, by rzucić na nie obojętnym spojrzeniem. O, Ekeby, kraju naszych marzeń, niech promienieje chwała twoja!
Nikt nie został w domu. Wujaszek Eberhard wstał od pultu, kum Kristofer wylazł zza pieca, ruszył się nawet łagodny Löwenborg. Gdy szło o honor Ekeby, nie lenił się nikt spośród kawalerów.
Widok Klarelfu źle działa na Löwenborga. Od trzydziestu siedmiu lat nie widział go, nie wsiadł w czółno, nie mogąc znieść widoku błyszczącej powierzchni jezior i szarych rzek. Przywodziło mu to na myśl smutne wspomnienia i dlatego unikał widoku wody, teraz jednak i on nie mógł wytrzymać. Szło o honor Ekeby. Przed trzydziestu siedmiu laty utonęła w Klarelfie narzeczona Löwenborga i od tego czasu nietęgą miał głowę.
Patrząc teraz na prąd wody uczuł rosnący coraz to bardziej mąt w głowie. Szara rzeka o połyskliwych, białych falach wydała mu się wielkim wężem o srebrnej łusce, czatującym na łup. Wysokie, żółte, piaszczyste, skąpo porosłe brzegi były ścianami pułapki, na której dnie wił się wąż, zaś droga przebijająca je i idąca ku wybrzeżu, gdzie czekały barki, to niby wejście do morderczej jaskini.
Mały człowieczek stał z rozwartymi szeroko, niebieskimi oczyma, długie, białe włosy powiewały na wietrze, a policzki, zwykle lekko zarumienione, aż zbladły ze strachu. Pewny był całkiem, że ktoś nadejdzie drogą i rzuci się w paszczę czyhającego węża.
Rezydenci sposobili się do odbicia od brzegu. Ujęli już długie żerdzie, którymi mieli odepchnąć galary, gdy nagle zawołał Löwenborg.
— Czekajcie! Na miłość boską, czekajcie!
Sądzili, że mu się zaczyna mącić w głowie od pierwszego ruchu galaru, ale bezwiednie opuścili żerdzie, on zaś jakby powiadomiony, że ktoś nadejdzie drogą i rzuci się w wodę, podniósł ostrzegawczo rękę. Wydawało mu się, że widział kogoś nadchodzącego.
Jak wiadomo, zdarzają się w życiu takie spotkania jak to, które nastąpiło teraz właśnie. Kto zdolny dziwić się, niechże się dziwi, że kawalerowie stali z barkami u brzegu Klarelfu tegoż właśnie ranka, nazajutrz po nocnej ucieczce hrabiny Elżbiety. Dziwniejsze było jednak chyba, gdyby młoda kobieta nie znalazła nigdzie pomocy.
Zdarzyło się tak, że wędrując przez całą noc doszła do przewozu właśnie w chwili, kiedy kawalerowie chcieli odbić od brzegu. Stojąc bez ruchu patrzyli, jak rozmawia z przewoźnikiem odwiązującym czółno. Była ubrana po wiejsku, więc nie wiedzieli, że to ona, mimo to wydała im się znajoma. Właśnie w tej chwili chmura kurzawy zasnuła drogę, a wśród niej ukazała się żółta kolasa. Elżbieta od razu zrozumiała, że to konie z Borgu. Więc ją znaleźli! Nie było już sposobu ujść niepostrzeżenie czółnem, a jedyną ucieczkę stanowiły rezydenckie galary. Toteż wskoczyła na pierwszą z brzegu, nie patrząc, kto się na niej znajduje. I dobrze się stało, gdyż wolałaby zginąć pod kopytami koni, niż szukać tu ocalenia.
Gdy była już na statku, zaczęła wołać:
— Skryjcie mnie! Skryjcie mnie! — Wtem potknęła się i upadła na ładunek żelaza.
Kawalerowie poprosili, by się uspokoiła, odbili szybko od brzegu, dążąc z prądem w kierunku Karlstadu, a w tejże chwili dojechała do przystani kolasa.
Siedzieli w niej hrabia Henryk i hrabina Märta. Hrabia pobiegł do przewoźnika chcąc spytać, czy nie widział jego żony. Ponieważ jednak wstyd mu było powiedzieć, że zbiegła, rzekł tylko:
— Zgubiłem coś!
— Tak? — odparł chłopak.
— Powiadam, że mi coś zginęło. Czyście nie widzieli tu czegoś?
— O co jaśnie pan pyta?
— Mniejsza z tym! Coś mi zginęło. Hm, a czyście przewozili dziś kogo?
Oczywiście nie mógł dostać odpowiedzi, lecz hrabina Märta rozmówiła się z przewoźnikiem i w minutę później wiedziała o ucieczce zbiega na płynących z wolna galarach.
— Cóż to za ludzie znajdują się na galarach?
— To są kawalerowie, jak ich tu zwiemy wszyscy.
— Ach! — powiedziała hrabina — żona twoja w dobrych jest rękach, Henryku. Możemy spokojnie wracać.
Ale na galarach nie było tak wesoło, jak sądziła hrabina Märta.
Uwagi (0)