Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖
Powstała z cyklu opowiadań, debiutancka i jednocześnie najlepsza powieśćSelmy Lagerlöf, pierwszej autorki uhonorowanej literacką nagrodą Nobla.
Nasycona poetycką lirycznością, opisami surowego, zimowego piękna krajobrazuSzwecji, łączy w sobie sceny z życia ziemiaństwa na początku XIX wieku zludową baśniowością i elementami nadnaturalnymi. W niemym dramacie filmowymopartym na Göście Berlingu rola młodej hrabianki zakochanej w byłympastorze stała się dla osiemnastoletniej Grety Garbo przepustką do karieryświatowej gwiazdy ekranu.
Pastor Gösta Berling ma niecodzienny dar: jego porywające kazania zjednująmu przychylność całej społeczności. Niestety ma także całkiem przyziemnąsłabość. Po kolejnym alkoholowym wybryku opuszcza plebanię, nie czekając nausunięcie z parafii. Zostaje wędrownym żebrakiem, jednak szybko nałóg znów wnim zwycięża. Majorowa z Ekeby, właścicielka hut żelaza, najpotężniejszakobieta Värmlandii ratuje Göstę od śmierci i skłania go do przyłączenia siędo grona mieszkających w jej posiadłości hulaszczych oryginałów, bezdomnych„kawalerów z Ekeby”. Wkrótce urok poetyckiej duszy przystojnego Göstyprzyciąga do niego kobiety.
- Autor: Selma Lagerlöf
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Selma Lagerlöf
Potem rodzice i dzieci ruszyli na daleką przechadzkę w pole. Musiał podziwiać gęstość młodego żyta, urodę koniczyny i kiełkujące ziemniaki.
Musiał obejrzeć krowy powracające z pastwiska, młode cielęta i owce, szukać jaj i dawać koniom cukier.
Dzieci trzymały go przez cały dzień, zaniedbując naukę i pracę wszelką, a włócząc się jeno z ojcem.
Wieczorem grał im do tańca, a przez cały dzień był tak dobrym towarzyszem, że zasnęły prosząc Boga, by ojciec został na zawsze.
Został też przez cały tydzień, wesoły jak dziecko. Zakochany w żonie, dzieciach i wszystkim, co w domu, nie myślał o Ekeby. Potem jednak znikł pewnego dnia nie mogąc znieść tyle szczęścia. Ekeby było stokroć mniej warte, ale tkwiło w wirze, w pośrodku zdarzeń.
Ileż tam wątków różnych do gry i do marzeń! Bo i jakże zdołałby nawet istnieć z dala od kawałków hultajskich i od jeziora Löven, wokół którego baśń dzikie wyprawia harce.
Tymczasem w posiadłości jego szło wszystko właściwym trybem, rosło i dojrzewało pod strażą łagodnej pani domu. Wszyscy żyli tu cicho, szczęśliwie, bez goryczy i sporu, skargi ni cierpienia, a każda rzecz i sprawa toczyły się swoją koleją. Cóż poradzić na to, że pan domu chciał przebywać koniecznie jako kawaler w Ekeby? Czyż żalić się nań jak na słońce, co zachodzi w każdą noc, zostawiając ziemię w ciemności?
Czyż nie jest niezwalczoną pokora? I czyż cierpliwość nie jest pewną zwycięstwa?
Czarownica z dalekich gór Dovre przybyła nad brzegi Lövenu. Miała zgarbione plecy, była niska, a ubranie jej stanowił kaftan skórzany i pas srebrem kuty. Nie wiadomo, czemu od wilczych nor przyszła w osiedla ludzkie i czego szukała pośród zielonych równi.
Mimo bogactwa swego żebrała, chciwie gromadząc datki. W górach niedostępnych ukryte miała ciężkie sztaby srebra, po górskich wąwozach pasły się stada jej owiec i czarnych złotorogich krów, a mimo to chodziła w łapciach i zatłuszczonym skórzanym kaftanie, którego barwny rąbek przeświecał poprzez wiekowy brud, mchem napychała fajkę i żebrała nawet u najbiedniejszych. Diabeł niech wspomaga taką babę, nie dziękującą nigdy i nigdy nie sytą.
Stara była. Nikt nie mógł powiedzieć, przed ilu laty blask młodości opromieniał tę twarz czarną, szeroką, błyszczącą od tłuszczu, o płaskim nosie i wąskich oczach, łyskających niby węgle z popiołu. Jak dawno temu, siedząc pod szałasem kosiarza, odpowiadała dźwiękami rogu na miłosną pieśń zakochanego pasterza? Żyła od kilkuset lat, najstarsi pamiętali tego włóczykija wędrującego po całym kraju, a taką samą widzieli ją ich ojcowie za swych lat młodych. Ja sama, która to piszę, widziałam ją. I pewnie dotąd żyje jeszcze.
Była mocarną córką Finów, co znają się na czarach. Mocarną i nieugiętą. Kroczyła twardo szerokimi stopy po żwirze dróg, sprowadzała grad, kierowała piorunami, umiała krowy na błędne drogi sprowadzać i szczuć wilki na owce. Słowem, dużo czyniła złego, a dobrego niewiele, toteż należało żyć z nią w zgodzie. Jeżeli żebrze o kozę, to trzeba ją dać i jeszcze naręcz wełny dołożyć, gdyż inaczej padnie koń, spłonie dom, zachorzeje krowa, umrze twoje dziecko, albo oszaleć może oszczędna i porządna gospodyni domu. Nie lubił jej nikt, wszyscy jednak witali ją z uśmiechem. Nie wiedziano, po co, złowieszcza, przybywała w dolinę, na kogo dybie. To pewna, że nie idzie jej wyłącznie o napełnienie sakwy dziadowskiej. Zło i różne znaki jawiły się wraz z nią, lisy i wilki wyły o zmierzchu, a szkaradne, czarne i żółtawe ślimaki, ociekające jadem, przyłaziły z lasu aż pod progi domostw.
Dumna była ze swej prastarej wiedzy tajemnej, mocarne runy wyrzezane miała na lasce, której za nic w świecie dać z ręki nie chciała, śpiewała czarodziejskie pieśni, warzyła czarodziejskie napoje, oddawała czarodziejskie strzały poprzez jezioro i wiązała węzły na burzę.
Jakżebym chciała znać myśli zrodzone w tym starym mózgu!
Cóż myślała o ludziach okolicznych? Dla niej, która wierzyła w Tora, pogromcę olbrzymów, i w potężne fińskie bożyszcza, chrześcijanie byli tym, czym są swojskie kundle wobec wilków. Nieposkromiona jak zawierucha, mocna jak wodospad — nie znosi mieszkańców nizin.
A jednak przychodziła często z gór przyjrzeć się ich karlim obyczajom. Ludzie drżeli na widok baby, która chodziła pośród nich pewna i spokojna, pamiętna swej sławy i władzy. I jak kot ufa swym pazurom, tak ufała mądrości swej oraz mocy pieśni boskich, czarodziejskich. Jako król jakiś władała postrachem, niezwyciężona.
Zwędrowawszy wiele miejsc dotarła do Borgu i weszła bez wahania w bramę hrabskiego pałacu. Przez kuchnię wchodzić nierada, kroczyła ku tarasowi kwietnemu tak pewna, jakby szła połoniną górską.
Aż tu właśnie hrabina Märta wyszła zażyć prześlicznego dnia czerwcowego, a jednocześnie dziewczęta służebne niosły na drągu z wędzarni do spiżarni świeżo uwędzone szynki i połcie słoniny. Przystanęły, a jedna zagadnęła:
— Może jaśnie pani obejrzy szynki, czy dobrze uwędzone.
Hrabina, zarządzająca obecnie sama gospodarstwem na Borgu, pochyliła się przez balustradę, chce obejrzeć wędliny, a w tejże chwili Finka położyła rękę na jednej szynce.
Przepyszna to była szynka, tłusta, pachnąca jałowcem, prawdziwie królewski kąsek! Czarownicy zachciało się tej szynki.
Nie poniżyła się do prośby i żebraniny. Wszakże z jej łaski rosły zioła i żyli ludzie, mogła sprowadzać mróz, burzę i powódź. Po cóż miała żebrać? Po prostu brała, co jej się zachciało, i koniec.
Ale hrabina Märta nie znała potęgi czarownicy.
— Idź precz, żebraczko! — zawołała.
— Daj mi tę szynkę! — rzekła czarownica z Dovre, ujarzmicielka wilków.
— Oszalałaś chyba! — krzyknęła hrabina i kazała dziewczętom odnieść wędliny do spiżarni.
Starcze oczy rozbłysły gniewem i pożądaniem.
— Daj mi tę brunatną szynkę! — powtórzyła. — Albo źle z tobą będzie!
— Wolę dać srokom niż takiej jak ty! — odparła hrabina.
Czarownica zadrżała z gniewu. Podniosła kij z runami i wstrząsnęła nim groźnie, wymawiając niepojęte słowa. Włosy jej się zjeżyły, oczy sypnęły skrami, a twarz wykrzywił skurcz.
— Niech ciebie samą zjedzą sroki! — zawołała.
Potem odeszła mrucząc klątwy i wymachując kijem. Obeszła dom; nie poszła już na południe. Córa dzikich ostępów dopełniła celu, dla którego zeszła z gór.
Hrabina Märta została na tarasie śmiejąc się z szaleńczych ruchów wiedźmy, ale niedługo śmiech jej zamilkł. Gdyż oto ptaki nadleciały. Nie wierzyła oczom własnym. Nadleciały w istocie sroki, które ją miały zjeść.
Z parku i ogrodu sfrunęły tuzinami, wyciągając szpony i rozwierając dzioby, z wrzaskiem i piskotem. Przed oczyma hrabiny zamigotały czarno-białe pióra, stała oszołomiona w chmurze ptactwa, którego skrzydła lśniły metalicznie w słońcu. Coraz to więcej srok napływało z całej okolicy szumiąc lotkami złowrogo. Wydało się hrabinie, że czarno-białe skrzydła zakryły niebo. Potwory zataczając coraz to mniejsze kręgi mierzyły dziobami i pazurami w jej twarz, ręce. Uciekła do sieni, skryła się za drzwi nieprzytomna, ogłuszona wrzaskiem i biciem skrzydeł.
Odcięta od słońca, lata i całej radości życia, siedziała odtąd za zamkniętymi drzwiami i spuszczonymi storami, wśród rozpaczy i strachu graniczącego z obłędem.
Samo to opowiadanie, chociaż prawdziwe i stwierdzone przez setki jeszcze starych ludzi wyda się szaleństwem, jakkolwiek wszyscy wiedzą o tej legendzie.
Ptaki obsiadły balustradę, tarasy i cały dach pałacu czekając na zjawienie się hrabiny. Pobudowały gniazda w parku i zostały tu na stałe, a nie sposób je było odpędzić. Strzelanie pogarszało jeszcze sprawę, gdyż za każdą srokę, która padła, nadlatywało dziesięć nowych. Czasem stado ruszało na żer, ale zostawała czujna straż, a ile razy hrabina pokazała się, uchyliła story lub spróbowała wyjść za próg, rzucała się na nią wrzeszcząca chmara i hrabina musiała uciekać do pokoju najodleglejszego.
Pędziła życie w sypialni za czerwoną salą i nieraz opowiadano mi, że gdy Borg był oblężony przez sroki, pokój ten wyglądał nad wyraz smutnie. Ciężkie portiery wisiały u drzwi i okien, podłogę pokryto grubymi dywanami, ludzie chodzili cicho i mówili szeptem.
W sercu hrabiny zamieszkał blady strach, włosy jej posiwiały, twarz pokryły zmarszczki, w ciągu miesiąca stała się staruszką. Nie mogła się oprzeć tym czarom okrutnym. W nocy zrywała się z krzykiem ze snu, sądząc, że sroki ją napadają. Nie wpuszczała ludzi, pewna, że za każdym wchodzącym przyleci stado wrogów, siedziała tedy zazwyczaj samotna w dusznym pokoju, niema, zakrywając rękami oczy, kołysząc się w fotelu, chora, zrozpaczona, od czasu do czasu zrywając się z krzykiem i skargami.
Trudno o życie smutniejsze. Więc każdy litował się nad biedaczką.
Nie mam nic więcej do opowiadania o niej, a i to, com przytoczyła, dobre nie było. Mam niemal wyrzuty sumienia. Była dobroduszna i wesoła za młodu i dużom o niej słyszała, nie zamieszczonych tu co prawda, arcyuciesznych historyjek.
Nie wiedziała jeno, że dusza wciąż łaknie. Zabawą i głupstwem żyć nie może. Jeśli zaś nie dostanie innego pożywienia, rozdziera jak dzikie zwierzę zrazu innych, a potem samą siebie.
I taki jest sens tej opowieści.
Lato tego roku było upalne jak lato obecne, kiedy to piszę. Nastała najwspanialsza z pór roku.
Właśnie w tym czasie smucił się i cierpiał zły Sintram w Forsie. Gniewał go długi, słoneczny dzień, bolał nad klęską ciemności, smuciło go wspaniałe listowie drzew i bujny kobierzec zaścielający ziemię.
Był dzień świętego Jana, jak teraz, kiedy to piszę. Wszystko skąpane było w piękności. Najbardziej szara i kamienista droga była obrzeżona kwiatami lata, fioletową wyką i żółtym podróżnikiem.
Gdy wspaniałość świętojańskiego dnia rozprzestrzeniła się po górach, a dźwięki dzwonów z Bro rozedrgane powietrze zanosiło aż do Forsu, gdy niewypowiedziany spokój świątecznego dnia panował nad całym krajem, Sintram zawrzał gniewem, że Bóg i ludzie śmią zapominać o jego istnieniu. Postanowił także pójść do kościoła, pokazać się rozradowanym i przywieść na pamięć ciemń beznadziejną, dzień bez zmartwychwstania oraz zimę bez wiosny.
Włożył wilczą szubę i włochate futrzane rękawice, zaprzągł do sanek gniadego konia, do uprzęży przypiął janczary. Tak wyposażony jakby przy trzydziestu stopniach mrozu, pojechał. Zgrzyt pod płozami sań przywodził mu na myśl mróz, a pianę na zadzie konia brał za szron. Nie było mu gorąco, gdyż tchnął chłodem, jak słońce żarem promieniuje.
Jechał rozległą równiną na północ od broeńskiego kościoła. Wielkie, jasne wsie leżały wokół i pola, nad którymi wysoko pod niebem śpiewały skowronki. Nigdzie nie słyszałam takich skowronków, dziwiło mnie też nieraz, jak mógł ogłuchnąć na ich śpiew.
Niejedno złościłoby go w drodze, gdyby patrzył. Przed chatami stały pochylone brzózki, a ściany widne przez otwarte okna umajono zielenią.
Najlichsza żebraczka niosła gałązkę bzu, a chłopaki miały pęczki kwiecia u chustek.
Okryte kwiatami drzewa i krzewy wieńczyły osiedla, a trawa była zdeptana od wesołego tańca ku czci święta lata.
Na Lövenie tłoczyła się gromada flisaków. Białe żagle tratew mimo braku wiatru rozwinęli ku czci dnia tego, na każdym maszcie powiewa zielony wieniec.
Drogami ku Bro wiodącymi szli do kościoła odświętnie ubrani ludzie, zwłaszcza kobiety przystrojone były pięknie w jasne letnie suknie z samodziału.
Wszyscy cieszyli się pokojem świątecznym, ciepłem, nadzieją plonów, poziomkami, które zaczęły się rumienić przy drodze, mówili o pogodzie, śpiewie skowronków i powtarzali:
— Zaprawdę, widać jest to dzień Pański!
Wtem nadjechał Sintram. Klął, machał biczem nad grzbietem ociekającego potem konia, piasek zgrzytał szkaradnie pod płozami sań, a ostry brzęk janczarów głuszył dzwony. Czoło Sintrama pod czapą futrzaną pokrywały zmarszczki gniewu.
Ludzie w kościele zdumieli się, jakby na widok wcielonego diabła. A więc nawet w święto i podczas lata nie podobna zapomnieć o zimie i złem. Ciężko, zaprawdę, żyć na ziemi! Ci, co czekali początku nabożeństwa w cieniu kościelnego muru i na cmentarzu, patrzyli w cichym zdumieniu, jak kroczył ku bramie. Przed chwilą rozradowani latem i rozkoszujący się życiem, doznali wrażenia, że nadchodzi tajemne jakieś nieszczęście.
Sintram wszedł do kościoła, siadł na swoim miejscu i cisnął na ławkę rękawice, tak że głośno zaszczękały wszyte w skórę wilcze pazury. Kilka kobiet zemdlało na widok kosmatej postaci i musiano je wynieść z kościoła.
Nikt nie śmiał wygnać Sintrama z domu bożego, chociaż przeszkadzał wiernym w nabożeństwie. Bano go się ogólnie.
Daremnie mówił stary proboszcz o jasnym święcie lata.
Nikt go nie słuchał, a wszyscy myśleli jeno o złem, o zimie i tajemniczym nieszczęściu, którego zwiastunem był niesamowity dziedzic Forsu.
Po nabożeństwie udał się Sintram na zbocze kościelnego wzgórza i zaczął wodzić oczyma po wybrzeżu brobijskim, trzech przylądkach zachodnich i dalej aż po jezioro Löven. Wszyscy widzieli, jak zaciśniętą pięścią grozi jezioru i zielonym wzgórzom. Potem zwrócił się na południe, śląc spojrzenie aż tam, gdzie zdawała się kończyć powierzchnia wody, a wreszcie na północ, ku Gurlicie i Björnidet. Obracał się wokoło, zwijał pięść i groził, a wszyscy czuli, że dzierży w dłoni pioruny, które cisnąłby, gdyby jeno mógł, na spokojną okolicę, szerząc śmierć i rozpacz. Serce jego tak teraz przesiąkło złem, że radowało się jeno zagładą. Oszalały tą żądzą, srożył się nad wszystkimi, a ludzie nie znając przyczyn szerzyli najdziwniejsze wieści.
Opowiadano, że kiedy kościelny chciał zamknąć drzwi świątyni, klucz złamał się, gdyż w zamku tkwił twardy zwitek papieru. Zaniesiono go do dziekana. Zwitek okazał się listem skierowanym do istoty nie z tego świata.
Szeptano sobie, co było na tym papierze. Dziekan spalił go, ale kościelny widział błyszczące ogniście czerwone litery na czarnym tle i powiedział, że Sintram chciał zniweczyć całą okolicę widną z wieży brobijskiego kościoła, tak by las porósł na miejscu kościoła, a niedźwiedź i lis zamieszkały w ludzkich osiedlach. Pola miały leżeć odłogiem, a głosu koguta ni psa słyszeć już tu nie miano. W służbie złego ducha przyrzekał Sintram, iż tego dokona.
Zasępili się wszyscy myślą o przyszłości, wiedząc,
Uwagi (0)