Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖
Powstała z cyklu opowiadań, debiutancka i jednocześnie najlepsza powieśćSelmy Lagerlöf, pierwszej autorki uhonorowanej literacką nagrodą Nobla.
Nasycona poetycką lirycznością, opisami surowego, zimowego piękna krajobrazuSzwecji, łączy w sobie sceny z życia ziemiaństwa na początku XIX wieku zludową baśniowością i elementami nadnaturalnymi. W niemym dramacie filmowymopartym na Göście Berlingu rola młodej hrabianki zakochanej w byłympastorze stała się dla osiemnastoletniej Grety Garbo przepustką do karieryświatowej gwiazdy ekranu.
Pastor Gösta Berling ma niecodzienny dar: jego porywające kazania zjednująmu przychylność całej społeczności. Niestety ma także całkiem przyziemnąsłabość. Po kolejnym alkoholowym wybryku opuszcza plebanię, nie czekając nausunięcie z parafii. Zostaje wędrownym żebrakiem, jednak szybko nałóg znów wnim zwycięża. Majorowa z Ekeby, właścicielka hut żelaza, najpotężniejszakobieta Värmlandii ratuje Göstę od śmierci i skłania go do przyłączenia siędo grona mieszkających w jej posiadłości hulaszczych oryginałów, bezdomnych„kawalerów z Ekeby”. Wkrótce urok poetyckiej duszy przystojnego Göstyprzyciąga do niego kobiety.
- Autor: Selma Lagerlöf
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Selma Lagerlöf
Gnało ją z domu.
Tu nasunęła jej się myśl, że o tej porze roku żaden koń nie zdoła przebyć jeziora. Lód zaczął topnieć, odstał już od brzegów, popękał i wyglądał groźnie. Woda tryskała spośród kry, potworzyły się czarne sadzawki, a gdzieniegdzie tylko błyszczał lód biały. Większa część jeziora szara była i brudna od roztopu, a ścieżki snuły się po nim niby czarne, długie pasy.
Trudno myśleć o podróży! Czyż zezwoliłaby na to świekra, hrabina Märta? Elżbieta musiała wieczorami przesiadywać z nią w salonie i słuchać dawnych historyjek dworskich, w których lubowała się hrabina.
Noc nadeszła, mąż wyjechał, była wolna.
Jechać nie mogła. Nie śmiała budzić służby, ale strach pędził ją z domu. Nie mogła postąpić inaczej.
Uciążliwe są ścieżki ludzkie na tej ziemi, wiodą przez pustynię, moczary i górskie zbocza.
Z czymże atoli porównać tę drogę po topniejącym lodzie? A jednak jest to właśnie droga nadobnych kwiaciarek, niepewna, śliska droga tych, którzy leczyć chcą zadane rany, droga naprawy win, lekka droga szybkich nóg, bystrego oka i mężnego, rozmiłowanego serca.
Już po północy dotarła do wybrzeża Ekeby. Idąc po lodzie padała, skakała przez szczeliny, przemykała lekko po roztopach, ślizgała się, pełzała. Ciężka to była podróż i hrabina płakała nieraz gorzko. Zmokła i wyczerpała siły, a samotność, ciemność i pustka budziły niepokojące myśli. Tuż pod Ekeby musiała brnąć ku brzegowi w głębokiej po kostki wodzie, wyszedłszy na brzeg nie miała odwagi uczynić cokolwiek. Siadła na kamieniu i zaczęła płakać ze znużenia i bezradności.
Strasznymi drogami kroczą ludzie, a małe kwiaciarki padają często obok swego koszyka właśnie w chwili, kiedy dotarły do tych, których ścieżkę kwiatami usłać miały.
Młoda, wytworna dama była naprawdę bohaterką. Nie przebyła atoli drogi takiej w słonecznej ojczyźnie swojej. Siedząc teraz na brzegu niesamowitego, strasznego jeziora, znużona i nieszczęśliwa, myśli zapewne o czarownych, kwiatami przybranych ścieżkach południowej krainy, gdzie na świat przyszła.
Ach, cóż ją w tej chwili obchodzi północ czy południe!
Porwana wirem życia, nie płakała z tęsknoty za ojczyzną. Młoda kwiaciarka, bohaterka znużona płakała, gdyż nie czuła sił, by dotrzeć do tego, któremu drogę ma usiać kwiatami, płakała sądząc, że przybyła za późno.
Nagle wybrzeżem przebiegło kilku ludzi nie widząc jej, zaś ona posłyszała, jak jeden zawołał:
— Jeśli tama padnie, kuźnia stracona.
— I młyn, i warsztaty, i domy wokoło kuźni! — dodał inny.
Ożywiona świeżym męstwem rusza za nimi.
Młyn i kuźnia ekebijska stały na wąskim przylądku, oblanym potokiem björkeńskim. Pieniąc się spadał w gwałtownych skokach na przylądek, tak że musiano tu zbudować potężną, łamiącą prądy tamę dla ochrony uprawnych pól. Ale tama była stara, a w Ekeby rządzili kawalerowie. Choć droga na tańce i zabawy prowadziła ich często przez te wzgórza, żadnemu nie przyszło do głowy popatrzeć, jakie spustoszenia poczynił mróz i ząb czasu w starej kamiennej tamie.
Tymczasem przyszła wiosenna powódź i tama zaczęła drżeć w posadach.
Wodospad pod Ekeby to potężne, skalne schody, przez które pędzi potok björkeński. Zawrotnym ruchem rzucają się fale, biją o siebie, miotają pianę, pękają w skałach, stają dęba na pniach naniesionego drzewa, wznoszą grzywy i rycząc pędzą dalej i dalej.
Upojone odzyskaną wolnością, oszalałe wiosną, tłuką się fale o kamienny mur. Nadbiegają zadyszane, sapiące, piętrzą się i cofają uderzywszy o kamienie białogrzywą głową. Wre burza straszliwa, odłamki lodu służą za puklerze, pnie za tarany, wszystko to wali w biedny, stary mur, który wygląda, jakby ostrzegał i wołał: „Baczność!” Fala cofa się na chwilę, a jednocześnie oderwany od tamy wielki kamień spada z hukiem w dół, w głąb potoku.
Fale jak gdyby się przestraszyły. Milkną, radują się, odbywają naradę, potem zaś ruszają do nowego ataku, ożywione świeżym męstwem. Porywają krę, pniaki i niewyczerpane w podstępach, prowadzą dalej dzieło zniszczenia.
— Niechby tylko padła tama — powiadają sobie — dostaniemy się łatwo do kuźni i młyna!
Nadchodzi dzień wolności! Znikną wreszcie ludzie i ich dzieła. Uczernili nas oni i usmolili węglem, oprószyli mąką, jak wołom nałożyli jarzmo pracy, zmusili kręcić się w kółko, zamknęli, zatamowali nam bieg, przykazali obracać ciężkie koła i nieść zwaliste kloce drzewa. Lecz teraz wyzwolimy się!
Bije swobody godzina! Słuchajcież, fale jeziora björkeńskiego, słuchajcież, bracia i siostry w bagniskach i moczarach, siklawach górskich i strumykach. Podążcież naszym śladem, złączcie się z nami i dopomóżcie strzaskać z grzmotem i sykiem jarzmo stuletnie. Niech padnie zapora tyranii! Śmierć i zagłada Ekeby!
Pędzą. Fala za falą pcha się przez granitowe schody; inne tłukąc głowami o tamę pomagają ją zwalić. Upojone odzyskaną wolnością wiosenną, silne, męskie, podmywają kamień po kamieniu, warstwę ziemi po warstwie i opłukują ją wstrząsając chwiejną tamą.
Czemuż atoli ludzie pozwalają szaleć dzikim falom bez oporu? Czyż wymarło doszczętnie Ekeby?
Nie. Zbiegła się gromadka ludzi, ale nie widzą się wzajem wśród ciemnej nocy i nie wiedzą, dokąd iść. Słów własnych nie słyszą w huku wodospadu, w straszliwym trzasku pędzącej kry i zderzających się pni. Dzikie rozpętanie fal ogarnęło umysły ludzi, zatracili rozum i przytomność.
Zaczęły bić dzwony. Niechże słucha, kto ma uszy! Bliscy jesteśmy zagłady, my, zamieszkali przy ekebijskiej kuźni. Potok wali na nas, tama drży i chwieje się, młyn zagrożony, bliskie są zniszczenia nędzne domy nasze, które mimo ich nędzy kochamy bardzo.
Falom wydaje się pewnie, że dzwony siostrom-falom dzwonią, gdyż nie widać człowieka. Atoli po lasach i pod moczarami powstaje ruch. Dzwony wołają: „Na pomoc! Na pomoc!” Fale odpowiadają: „Spieszcie się, bracia i siostry! Bliska już chwila wolności!” A poszum fal i jęk dzwonów głoszą śmierć świetności i chwale Ekeby.
Raz po raz śpieszą posłańcy do kawalerów, do pałacu.
Czyż są oni jednak w nastroju, by myśleć o kuźni i młynie? W przestronnych salach biesiaduje ponad stu gości, a miotlarka czeka w kuchni. Nadszedł moment przedziwnej niespodzianki. Szampan perli się w szklankach, Juliusz wstaje, by wygłosić uroczystą mowę. Starzy awanturnicy z Ekeby radują się myślą o osłupieniu, jakie ogarnie zebranych.
W ciemności po lodzie Lövenu idzie hrabina Dohna, by rzec ostrzegawcze słowo Göście, potok sposobi zagładę sławie i honorowi Ekeby, a w wielkiej sali napięcie oczekiwania. Błyszczą światła, wino płynie strumieniami i nikt nie myśli o tym, co się dzieje w burzliwą, ciemną noc wiosenną.
Nadszedł moment ostatni. Gösta wstał i ruszył po narzeczoną. Idąc przedsionkiem stanął u szeroko rozwartych drzwi głównych, wyjrzał i usłyszał.
Usłyszał dzwony, łomot wodospadu, huk pękającego lodu, trzask tłukących o siebie pni i triumfalny hymn zbuntowanych fal.
Zapomniawszy wszystkiego wypadł w ciemną noc. Niechże sobie czekają napełnione szklanki do dnia sądu ostatecznego, niech narzeczona czeka, niech zamrze mowa na ustach mistrza Juliusza! Nie będzie zamiany pierścionków zaręczynowych i zdumienie gości nie ogarnie!
Biada wam teraz, buntownicze fale! Oto godzina prawdziwej walki o wolność! Gösta pobiegł nad wodospad, rozpierzchła gromada dostała wodza, obrońca stanął na murze i zaczyna się bój okropny.
Słuchajcie, jak Gösta jął wołać na tłum, jak rozkazywał i rozdzielał czynności.
— Światła! Przede wszystkim światła nam trzeba. Rogowa latarka młynarza nie wystarcza. Zbierajcie suche gałęzie, znoście je na wzgórze i rozpalcie ognisko! To robota dla kobiet i dzieci! Prędko! Prędko! Ognisko niech zapłonie ogromne! Da ono znać ludziom daleko i przyjdą na pomoc. Baczcie, by nie zagasło. Znoście słomę, susz i gałęzie, niech płomienie biją wysoko...
A tu oto robota dla mężczyzn! Trzeba drzewa i belek na zbudowanie tamy ratunkowej. Musimy ją wsunąć przed mur kamienny. Prędko, prędko do dzieła! Budujcie mocno. Miejcie w pogotowiu głazy i wory z piaskiem, by obciążyć nimi rusztowanie, gdy je będziemy na dół spuszczać! Niech walą siekiery, młoty, niech się wżerają świdry w mocne, zdrowe belki, niech skrzypią piły!
Gdzież chłopcy? Naprzód, drapichrusty! Brać żerdzie, osęki i dalejże do dzieła! Na tamę! To nic, że was opryskają fale! Odpora atakom, które łamią mur! Na bok odsuwać pniaki i kry lodowe! Jeśli nie ma innej rady, kładźcie się i trzymajcie rękami kamienie. Obejmujcie je w stalowym uścisku! Bębny, nicponie, urwipołcie, draby, do walki! Dalejże wszyscy na mur! Musimy walczyć o każdą piędź ziemi!
Gösta stał na krawędzi tamy opryskiwany ciągle pianą, a mur kamienny chwiał mu się pod nogami. Ryczały fale, ale dzikie serce jego rozkoszowało się niebezpieczeństwem, grozą i walką. Śmiał się, rzucał chłopcom dowcipy. Zaprawdę, nie przeżył weselszej nocy.
Dzieło ratunku postępowało raźnie, wesoło w niebo biły płomienie ogniska, tętniły siekiery, a tama trzymała się jeszcze. Zbiegli się też inni kawalerowie i chmara gości, nadciągnęli z pobliża i z dala ludzie, a wszyscy pracowali podsycając ognisko, ciosali drzewo, napełniali wory piaskiem, spychali kry i fale z kamiennego muru.
Wreszcie skończono tamę obronną i miano ją opuścić na wzmocnienie osłabionego łamacza fal. Trzeba było mieć w pogotowiu głazy, wory, bosaki, liny i osęki oraz pilnować, by niczego nie porwała woda, ziścić zwycięstwo człowieka i zakuć ponownie w dyby zbuntowane fale.
Nagle, w decydującym momencie, spostrzegł Gösta postać kobiecą, siedzącą na kamieniu nadbrzeżnym. Nie mógł jej dobrze widzieć przy migotliwym świetle ogniska, poprzez mgłę i pianę, ale spojrzeniem wracał ku niej ciągle. Zdawało mu się, że ta kobieta ma właśnie jemu coś do powiedzenia.
Sama jedna tylko siedziała nieruchomo pośród setek pracujących, a oczy Gösty wracały do niej ustawicznie, tak że nie widział poza tym nikogo.
Piana ją opryskiwała, fale zwilżały jej stopy, przemokła na wskroś. Ubrana ciemno, w szalu na głowie, z głową opartą na rękach, siedziała skulona, patrząc bezustannie na Göstę stojącego na łamaczu fal. Te wpatrzone weń oczy pociągały go i wabiły. Chociaż nie widział twarzy, nie przestawał ni na chwilę myśleć o kobiecie siedzącej pośród spienionej wody.
„Widocznie wodnica Jeziora Löveńskiego przedostała się aż tu, do potoku, by mnie wtrącić w nieszczęście! — pomyślał. — Siedzi i wabi, muszę ją tedy odpędzić”.
Naraz wydało mu się, że te wszystkie białogrzywe fale to służba czarnej wodnicy, która je zagrzewa do walki.
„Muszę ją koniecznie odpędzić!” — powiedział sobie.
Chwycił bosak, skoczył na ląd i ruszył przeciw kobiecie, opuszczając miejsce wodza na szczycie tamy. Pewny był, że moce głębin wystąpiły przeciw niemu. Zresztą nie wiedział już nic, czuł tylko, że musi tę istotę odegnać daleko od brzegu.
Ach, Gösto, czemuż to porzuciłeś swe dzieło w tej właśnie chwili, kiedy długi korowód ludzi dźwiga na tamę drewnianą zaporę, by ją spuścić przed kamienny mur! Mają liny, głazy i wory z piaskiem, by je obciążyć i umocować, gotowi, czekają rozkazu.
Gdzież jest wódz? Nie słychać głosu, co rozkazuje i włada.
Spuszczają więc sami zaporę w wodę. Fale cofają się, rusztowanie zapada w głąb, za nim głazy i wory z piaskiem. Ale czyż dzieło takie może być spełnione bez wodza? Brak ostrożności i porządku. Fale uderzają na nowo, ze wzmożoną wściekłością łamią przeszkodę, odsuwają wory z piaskiem, rwą sznury, spłukują kamienie. Znów zwyciężają! Znowu są górą! Śmiejąc się szyderczo, unoszą z triumfem całe rusztowanie na silnych barach, ciągną je i szarpią — już jest w ich mocy! Precz z nędzną zaporą! Do Lövenu ją cisnąć! I znów przypuszczają szturm na chwiejącą się, bezradną tamę.
Tymczasem Gösta polował na wodnicę. Ujrzała, jak mierzy w nią bosakiem, i wstała przerażona. Uczyniła ruch, jakby chciała skoczyć w wodę, ale potem uciekła w stronę lądu.
— Wodnico! — krzyknął pędząc i potrząsając nad nią okrutnym drągiem, ona zaś uciekła w gęstwę krzaków, ale nie mogąc się przedrzeć — stanęła.
Gösta rzucił bosak i ujął ją za ramię.
— Późno dziś jakoś za domem pani hrabina! — powiedział.
— Proszę, puść mnie pan! — odparła. — Muszę wracać!
Usłuchał natychmiast i odwrócił się.
Była jednak nie tylko wytworną damą, ale także niezmiernie dobrą istotą, która cierpiała bardzo, iż wpędzić mogła kogoś w rozpacz. Była też kwiaciarką z koszykiem zawsze pełnym róż, by je sypać pod nogi wędrowców, przeto pożałowała zaraz, podeszła i dotknęła Gösty.
— Przyszłam — zaczęła trwożnie — przyszłam do pana... Ach, panie Berling, wszakże nie uczyniłeś pan jeszcze tego... Powiedz pan, że nie!... Przeraziłam się widząc, że pan za mną biegnie, a jednak szukałam pana właśnie. Chciałam prosić, byś zapomniał o tym co powiedziałam niedawno, i bywał u nas w Borgu, jak przedtem.
— Jakże pani hrabina tu przybyła?
Zaśmiała się nerwowo.
— Wiedziałam, że przyjdę za późno, ale nie chciałam wspominać nikomu o tym, zresztą nie można teraz przez jezioro przejechać, jak pan wie.
— Pani szła przez jezioro?
— Oczywiście! Ale powiedzże pan, czyś się już zaręczył? Pojmie pan, że zależy mi na tym, by tak nie było. To wielka krzywda, a mam uczucie, że jestem wszystkiemu winna. Czemuż pan tak wielkie przypisywał znaczenie mym słowom? Jestem obca i nie znam obyczajów kraju. Tak pusto w Borgu, od kiedy pan przestał nas odwiedzać, panie Berling!
Gösta stał pośród mokrych zarośli na bagnistym gruncie, a wydawało mu się, że go ktoś obsypuje mnóstwem róż. Aż po kolana brodził w błyszczących różach i wdychał ich woń.
— Czy się to już stało? — spytała ponownie.
Czuł, że musi odpowiedzieć i położyć kres jej trwodze, chociaż rozkoszną mu była świadomość, iż ona troszczy się o niego. Jakimże ciepłem i jaśnią przejmuje go myśl, że szła tak długo, tak przemokła, zziębła, że drży ze strachu, a w głosie jej czuć łzy.
— Nie! — odparł wreszcie. — Nie zaręczyłem się.
Pochwyciła jego dłoń i uścisnęła serdecznie.
— Jakżem szczęśliwa! — powiedziała, a pierś jej ściśnięta
Uwagi (0)