Darmowe ebooki » Powieść » Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Selma Lagerlöf



1 ... 31 32 33 34 35 36 37 38 39 ... 48
Idź do strony:
ziemniaków, zabrakło im też ziarna na siew.

Kapitan Lennart przepłynął w małym czółnie jezioro, udał się do Sintrama i poprosił go o zboże i ziemniaki. Sintram przyjął go dobrze, oprowadził po wielkim spichrzu i piwnicy, gdzie były zeszłoroczne jeszcze ziemniaki, i kazał napełnić wory i płachty przywiezione.

Zauważył jednak, że czółno kapitana Lennarta jest za małe na tak ciężki ładunek. Zły człowiek kazał przeto przenieść wszystko na łódź wielką i polecił parobkowi swemu, silnemu Mansowi, przewieźć wszystko przez jezioro, tak że tylko kapitan Lennart płynął w pustym czółnie.

W drodze minął go Mans, zręczny wielce żeglarz, a Lennart płynął wolno, dumając o przedziwnych losach ziarna siewnego. Zostanie rzucone w czarną ziemię, pełną popiołu, kamieni i wykrotów drzewa, a potem puści korzenie i wyrośnie w odłogu. Rozmyślał nad miękkimi zielonymi kłosami i pochylony pieścił je dłonią. Potem wspomniał o jesieni i zimie, które delikatnym kiełkom nie zrobią szkody, a z wiosną ziarno zacznie róść szybko. Dzielne serce jego radowała myśl o wysokich źdźbłach zakończonych spiczastymi kłosami, co zrazu powiewając wąsami pochylają się potem obciążone pięknym ziarnem. Przyjadą kosiarze, zboże padnie, pójdzie pod cepy, do młyna, zamieni się w mąkę, potem w chleb i choć zdawać by się mogło, że tak go niewiele w czółnie, nasyci liczną rzeszę.

Parobek Sintrama przybił do brzegu, a ludzie podeszli do łodzi. Wedle polecenia swego pana powiedział:

— Pan mój przysyła wam słód i ziarno, bo słyszał, że wam brak wódki.

Ludzi ogarnął szał, wdarli się do łódki i spadli w wodę, chwytając wory. Ale nie takie miał zamiary kapitan Lennart.

Przybywszy do lądu rozgniewał się pośpiechem ludzi i chciał rozdzielić ziemniaki na pożywienie, zaś zboże do siewu. Nie postało mu w głowie prosić Sintrama o słód.

Zaczął wołać, by zostawili worki w spokoju, ale go nie usłuchano.

— Niechże się wam tedy zboże przemieni w piasek, a ziemniaki w kamienie! — zawołał rozgoryczony.

I w tejże chwili wydało się, jak gdyby kapitan Lennart uczynił cud. Dwie kobiety wydzierając sobie worek przedarły go i okazało się, że zawiera piasek, a niosący ziemniaki mężczyźni zauważyli, że są ciężkie jak kamienie.

W istocie był to jeno piasek i kamienie. Ludzie osłupieli ze zdumienia, dziwując się wysłannikowi bożemu, a sam kapitan nie mógł pojąć, co się stało. Mans jednak śmiał się.

— Jedź do domu! — rzekł doń kapitan. — Odjedź, zanim ludzie spostrzegą, żeś przywiózł jeno piasek i kamienie. Inaczej mogliby ci zniszczyć łódź.

— Nie boję się! — odparł parobek.

— Odjeżdżaj, mówię ci! — rozkazał kapitan tak stanowczo, że Mans usłuchał.

Potem wyjaśnił ludziom, że Sintram zadrwił sobie z nich. Ale nie chcieli wierzyć, uważając wszystko za cud. Wieść o tym rozeszła się szybko po okolicy, a ludność, która zawsze znajduje upodobanie w rzeczach cudownych, uwierzyła w nadprzyrodzoną moc kapitana Lennarta. Osiągnął wielką władzę nad chłopami i zwali go odtąd wszyscy wysłannikiem bożym.

26. Na cmentarzu

Był piękny wieczór sierpniowy. Jezioro lśniło jak zwierciadło, góry przesłaniała mgła, a powietrze było rześkie i chłodne.

Pułkownik Beerencreutz o białych, sumiastych wąsach, przysadzisty i mocny jak olbrzym, z kartami do rabuża31 w tylnej kieszeni surduta, zszedł ku jezioru i wsiadł w płaskie czółno. Towarzyszyli mu major Anders Fuchs i mały Ruster, fletnista, który był doboszem w pułku strzelców värmlandzkich a od wielu lat służącym i przyjacielem pułkownika.

Na przeciwległym brzegu jeziora znajdował się cmentarz. Zaniedbany svartsjöński cmentarz zdobiło niewiele jeno krzywych, chwiejnych krzyżów, mnóstwo natomiast mogił porastała ostra, pasiasta trawa, zwana powszechnie „ludzką trawą” dla zaznaczenia, że jak jej liście odmienne są od siebie, tak życie każdego człowieka bywa odmienne. Nie było tu żwirowych ścieżek ni cienistych drzew, z wyjątkiem rozłożystej lipy na zapomnianym grobie starego proboszcza. Wysoki gruby mur kamienny otaczał cmentarz ubogi, opuszczony i brzydki niby oblicze skąpca, zamierający jak krzyk rozpaczy tych, których zły człowiek pozbawił mienia. A jednak leżący tu śpią spokojnie w poświęconej ziemi, pochowani przy pieśniach nabożnych i modłach. Lecz muzyka, Acquilona, który zmarł zeszłego roku w Ekeby, pochowano poza murem. Był to niegdyś człowiek dumny, rycerski, dzielny wojownik, śmiały strzelec, muzyk i szczęśliwiec co się zowie. Roztrwonił on jednak w końcu spadek swych dzieci, wszystko, co sam nagromadził, jako też oszczędności żony, potem zaś porzucił rodzinę i przybył przed wielu laty do Ekeby na rezydencki chleb. Zeszłego roku, pewnego wieczoru, przegrał majętność ziemską, ostatnie oparcie rodziny, i zastrzelił się — bo wolał raczej umrzeć, niż dług ten zapłacić. Ciało samobójcy pochowano poza omszałym murem ubożuchnego cmentarza.

Po jego śmierci zostało jeno dwunastu kawalerów, trzynasty nie zjawił się, jeśli oczywiście pominiemy tego, który wylazł owej wigilijnej nocy z hutniczego pieca.

Kawalerowie boleśniej odczuli stratę biednego samobójcy niż jego poprzedników. Wiedzieli, że co roku jeden spośród nich umrzeć musi. Zresztą nic w tym złego. Kawalerom starzeć się nie wolno. Czymże są dla życia, czym życie dla nich, gdy omglone oczy nie mogą rozróżnić kart, a drżąca dłoń nie podniesie szklanki? Ale straszna to rzecz spoczywać jak pies pod murem cmentarza, gdzie trawa na mogile nie może róść w spokoju, gdyż depcą po niej pasące się owce, gdzie ziemię kraje pług i łopata, kędy szybko przechodzi wędrowiec nie miarkując kroku, a dzieci krzyczą i hałasują do woli, gdzie wreszcie mur nie dopuści głosu trąb archanielskich, zwołujących pomarłych na sąd ostateczny!

Beerencreutz przepłynął przez jezioro. Przepłynął przez jezioro marzeń moich, na którego brzegach widywałam przechadzających się bogów, a z fal wyłaniał się zamek urojony. Przepłynął koło lagun wyspy Lagö, gdzie jodły na małych ławicach piasku zdają się wyrastać wprost z wody i gdzie sterczą dotąd na stromej skale ruiny zamku korsarskiego. Minął las pod przylądkiem borgijskim, gdzie zwisa nad urwiskiem stara sosna, w miejscu, na którym schwytano ongiś potężnego niedźwiedzia, a kopce kamienne kurhanów świadczą o starożytności miejsca.

Opłynął przylądek, wysiadł z czółna tuż pod cmentarzem i dotarł przez zżęte pola hrabiego z Borgu do grobu Acquilona. Pochylony, pogładził trawę jak kołdrę, pod którą leży chory przyjaciel, potem zaś dobył karty i usiadł na grobie.

— Leży tu samotnie Jan Fryderyk i rad by zagrać partyjkę — powiedział.

— Wstyd to i hańba, by taki człowiek miał spoczywać pod murem! — dodał major Anders Fuchs, wielki myśliwy, i usiadł obok pułkownika.

A mały Ruster powiedział wzruszony, roniąc gęste łzy z małych, czerwonych oczu:

— Po panu, panie pułkowniku, po panu, był to najlepszy człowiek, jakiego znałem.

Ci trzej dostojni mężczyźni siedzieli przy grobie i z powagą a skupieniem grali w karty.

Patrzę na świat i widzę dużo grobów. Tam oto spoczywa możnowładca przyciśnięty płytą marmuru. Brzmi nad nim marsz żałobny, a chorągwie się chylą. Widzę groby ludzi bardzo zakochanych. Zroszone łzami wieńce spoczywają lekko na trawie. Widzę groby zapomniane i miejsca spoczynku pełne pychy, które kłamią, i takie, które nie mówią nic. Nigdy jednak nie widziałam, by walet treflowy zapraszał do kompanii mieszkańca grobu.

— Jan Fryderyk wygrał! — oświadczył pułkownik. — Pewny byłem tego. Wszakże ode mnie uczył się grać. Tak, teraz my trzej zmarliśmy, a on jeden jedyny żyje.

Rzekłszy to zebrał karty i wszyscy trzej wrócili do Ekeby.

Zmarły musiał odczuć, że nie wszyscy zapomnieli jego grobu opuszczonego. Dziwny to co prawda hołd, jakim zdziczałe serca uczciły kochanego człowieka, ale ucieszył on zapewne nieboszczyka, którego zwłokom nie pozwolono spocząć w poświęconej ziemi. Radował się, że nie wszyscy go potępiają.

Przyjaciele moi! Po śmierci zostanę pewnie złożona na cmentarzu, w grobie rodzinnym. Nie zagrabiłam swym bliskim majątku i nie targnę się na życie własne, ale na pewno nie zaskarbiłam sobie tyle miłości i nikt dla mnie tyle nie uczyni, co kawalerowie dla tego przestępcy uczynili.

Nikt nie przyjdzie wieczorem, o zachodzie słońca, kiedy będzie smutno i samotnie, do grobu umarłych i nie włoży mi kart barwnych w kościste palce.

Nie przyjdzie nikt — jak bym tego pragnęła — ze skrzypcami i smyczkiem, gdyż karty nie wabią mnie wcale, i nie zagra duchowi memu, który unosi się wokół rozpadłego w proch ciała, by się pokołysał na fali tonów jak łabędź na lśniącej wodzie.

27. Stare pieśni

Marianna Sinclaire siedziała pewnego cichego popołudnia przy końcu sierpnia w swym pokoju i porządkowała listy i papiery.

Wokoło niej wszystko było w nieładzie. Stały tu wielkie skórzane walizy, okute żelazem skrzynie, a na krzesłach i kanapach leżały części ubrania. Wydobyła przeróżne rzeczy ze skrzyń na strychu, z szaf i kufrów. Wszędzie lśnił jedwab, płótno, klejnoty i cacka, które czyścić zamierzała, oraz szale i futra do obejrzenia i naprawy.

Marianna wybierała się w długą podróż, a nawet nie wiedziała, czy kiedykolwiek wróci do kraju. Stanęła na rozdrożu życia i paliła mnóstwo starych listów i zapisków, by się uwolnić od ciężaru wspomnień.

Nagle wpadła jej w rękę paczka starych pieśni. Były to odpisy pieśni ludowych, które jej śpiewała matka w dziecięcych latach. Rozwiązała sznurek i zaczęła czytać.

Po chwili uśmiechnęła się smutnie nad przedziwną mądrością, jaką głosiły te stare pieśni.

„Nie dowierzaj szczęściu ni oznakom szczęścia, ni różom, ni innym uroczym kwiatom.

Nie dowierzaj śmiechowi! — powiadały. — Oto piękna Walborga jedzie w czerwonej, pozłocistej karecie, a jest tak smutna, jak gdyby podkowy i koła miażdżyły jej szczęście.

Nie dowierzaj tańcowi! — mówiły. — Nogi mkną nieraz lekko po lśniącej podłodze, a serce ciąży ołowiem. Piękna Kerstin tańczyła wesoło, a wraz z tańcem uciekało z niej młode życie.

Nie dowierzaj żartom! — mówiły. — Niejedna zasiada do stołu z żarcikiem na ustach, a omal nie umiera ze smutku. Oto tam siedzi piękna Adelina i dla zabawy pozwala, by jej podano serce księcia Fröjdenborga, w przekonaniu, że widok ten użyczy jej sił, by mogła i umiała umrzeć”.

O biedne, stare pieśni, komuż tedy wierzyć? Czy łzom i trosce?

Rzadko wzdycha serce radosne, często jednak śmieją się smutne usta. Stare pieśni wierzą tylko w łzy, westchnienia — w smutek i oznaki smutku. Troska to rzeczywistość i pewność jedyna na tej łez dolinie. Można wierzyć trosce i oznakom jej.

Radość sama to jeno smutek zamaskowany. Na świecie nie istnieje właściwie nic prócz smutku.

— O beznadziejne pieśni! — powiedziała sobie Marianna. — Jakaż nikła jest mądrość wasza w porównaniu z pełnią życia!

Podeszła do okna i spojrzała na przechadzających się rodziców. Chodzili szeroką ścieżką ogrodową i rozmawiali o wszystkim, co im wpadło w oczy, o trawie na polu, o ptakach na niebie.

— Oto tam wzdycha serce z umartwienia, chociaż nigdy nie było tak szczęśliwe jak teraz.

Przyszło jej na myśl, że wszystko właściwie zależy od człowieka, a radość i smutek zawisły jeno od sposobu ujmowania rzeczy. Zadała sobie pytanie, czy jej przeżycia roku minionego były radością, czy smutkiem, i nie wiedziała dobrze, co odrzec.

Ciężkie przeżyła czasy. Dusza jej była chora. Ugięła się przed strasznym poniżeniem. Wróciwszy do domu powiedziała sobie: — Zapomnę o krzywdzie wyrządzonej mi przez ojca! — Ale serce mówiło co innego. — Sprawił mi ból śmiertelny odrywając od ukochanego, a bijąc matkę doprowadził mnie do rozpaczy. Nie życzę ojcu nic złego, ale napawa mnie on strachem.

Zauważyła, że musi panować nad sobą, by zostać spokojnie na miejscu, gdy obok niej siadał. Czuła w takich razach wielką chęć ucieczki. Próbowała pozbyć się tego uczucia, mówiła jak zazwyczaj i przebywała niemal wyłącznie w jego towarzystwie. Umiała panować nad sobą, ale cierpiała niewymownie. Doszło do tego, że znienawidziła w nim wszystko: donośny, szorstki głos, ociężały chód, wielkie ręce i całą potężną postać. Nie życzyła mu nic złego ani szkodzić nie chciała, ale za każdym zbliżeniem doznawała uczucia przestrachu i obrzydzenia. Pokonane serce mściło się. — Nie dałaś mi kochać — mówiło — a jednak mimo to jestem ci panem i dojdzie do tego, że ojca znienawidzisz.

Nawykła do obserwowania przeżyć własnych czuła, że ta nienawiść wzrasta z dnia na dzień. Jednocześnie dom wydał jej się wieczystym więzieniem, toteż chciała iść między ludzi. Ale od czasu choroby nie mogła się zdecydować na żadną podróż. Wydawało jej się, że nic nie przyniesie ulgi, co dnia będzie nieszczęśliwa, aż w końcu nadejdzie taka chwila, w której straci panowanie nad sobą i powie ojcu wszystko, otwarcie wyzna swą gorycz, po czym nastanie rozterka i niedola zupełna.

Na tym minęła wiosna i pierwsza połowa lata. W lipcu zaręczyła się z baronem Adrianem, by mieć dom własny.

Pewnego dnia po południu wpadł baron na dziedziniec na przepysznym koniu. Piękny jego uniform huzarski błyszczał w słońcu, a bardziej jeszcze młoda twarz i roześmiane oczy. Melchior Sinclaire wyszedł sam na ganek, by go przywitać. Marianna szyła przy otwartym oknie i słyszała każde słowo ojca.

— Witam cię, rycerzu słońca! — zawołał Melchior. — Wyglądasz przepysznie! — Czyżbyś przybywał w zaloty?

— Tak, wujaszku! — odparł baron ze śmiechem. — Trafiłeś w sedno!

— Jesteś bezwstydny, mój chłopcze! Bo i cóż dasz jeść żonie swojej?

— Jestem goły, wujaszku! Inaczej nie lazłbym w jarzmo małżeńskie.

— Tak? Ale musiałeś przecież zapłacić za ten szamerowany kubrak?

— Wziąłem na kredyt, wujaszku!

— A skądże masz konia? Warta bestia kupę pieniędzy!

— Pożyczony, wujaszku!

Melchior nie mógł się oprzeć wesołości młodego i rzekł:

— Bóg z tobą, urwisie! Potrzeba ci oczywiście żony z posagiem. Jeśli ci się uda nakłonić Mariannę, to bierz ją sobie.

W ten sposób wyklarowało się pomiędzy nimi wszystko, zanim jeszcze baron zsiadł z konia. Ale Melchior Sinclaire wiedział, co robi, gdyż baron Adrian był dzielnym młodzieńcem.

Potem konkurent poszedł do Marianny i od razu wyjawił jej swe zamiary.

— Droga Marianno! — powiedział. — Mówiłem już z ojcem

1 ... 31 32 33 34 35 36 37 38 39 ... 48
Idź do strony:

Darmowe książki «Gösta Berling - Selma Lagerlöf (gdzie w internecie można czytać książki za darmo TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz