Stalky i spółka - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .TXT) 📖
Kipling przenosi czytelnika w realia XIX-wiecznej angielskiej szkoły z internatem dla chłopców.
Tytułowy Stalky i jego przyjaciele przeżywają wiele zabawnych, a także dających do myślenia przygód, pokazują młode lata chłopców w świecie, który dla współczesnych nastolatków jest zupełnie obcy. Opowieść o Stalkym i jego kolegach pokazuje jednak, że skłonność do psot, ciekawość świata i przyjacielska solidarność u młodzieży są uniwersalne.
Stalky i spółka to utwór z 1899 roku, inspirowany szkolnymi wspomnieniami autora, ukazujący zarówno przygody chłopców, jak i wartości wychowawcze, ale także autorytaryzm ówczesnych szkół. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Stalky i spółka - Rudyard Kipling (książki w bibliotece .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
— Ja byłem wtedy w Simli — rzekł Ebenezar pośpiesznie.
— Nic nie szkodzi, wszyscy jesteście tego samego kalibru! Otóż na podstawie takich groszowych traktatów wy, osły z Departamentu Politycznego, ogłosiliście, że kraj jest do cna uspokojony, zaś rząd, zwariowany jak zwykle, zabrał się do bicia dróg — w zupełności zdając się na lokalne siły robocze. Przypominasz to sobie, Kiciu? Koledzy, którzy właściwie nic podczas tej kampanii nie widzieli, byli pewni, że tu już nie będzie nic do roboty i chcieli wracać jak najprędzej do Indii, ale ja, który już brałem udział w takich małych awanturach, miałem pewne wątpliwości. Wobec tego wepchałem się summo ingenio na stanowisko komendanta patrolu drogowego — żadne wywijanie łopatą, tylko, uważacie, przyjemny spacerek tam i sam ze strażą. Wycofano wszystko wojsko, jakie tylko można było wycofać, mnie jednak udało się zebrać koło siebie około czterdziestu Pathanów, zwerbowanych przeważnie z mego własnego pułku, i z nimi razem siedziałem mocno w głównym obozie, podczas gdy poszczególne grupy robotników stosownie do katastru politycznego przychodziły do pracy nad budową dróg.
— Mieliśmy parę przykrych historii w obozie! — wtrącił Tertius.
— Mój szczeniak — Dick miał na myśli swego podkomendnego młodego oficera — był chłopak bardzo spokojny i cichy. Ponieważ mu te historyjki niezbyt przypadały do gustu, zachorował na zapalenie płuc. Ja włóczyłem się dokoła obozu i tak raz znalazłem Tertiusa, wałęsającego się jako D. A. Q. M. G.103, na którego stanowczo nie jest stworzony. W głównym obozie było nas coś sześciu czy ośmiu byłych uczniów liceum (na froncie zawsze naszych jest dużo), a ponieważ słyszałem, że Tertius jest chłop morowy, powiedziałem mu, żeby plunął na swoje D. A. Q. M. G. i pomógł raczej mnie. Tertius przystał od razu i wobec tego, ułożywszy się z władzami, ja, Tertius i czterdziestu Pathanów, wyszliśmy z obozu na poszukiwanie oddziałów czuwających na drogach. Oddział Macnamary — pamiętasz starego Maca, który tak haniebnie grał na skrzypcach w Umballi? — oddział Macnamary był przedostatni. Najdalej wysunięty był Stalky. Znajdował się on u samego początku drogi z garścią swych ukochanych Sikhów. Mac twierdził, że mu zupełnie nic nie grozi.
— Stalky jest naprawdę Sikhem — wtrącił Tertius. — Jak tylko może, wozi swoich ludzi na nabożeństwo do Durbar Sahib w Amritsarze z punktualnością zegarka.
— Nie przerywaj, Tertius! Znalazłem go na stanowisku wysuniętym na czterdzieści mil przed posterunek Macnamary, a moi ludzie delikatnie, lecz stanowczo, dali mi do zrozumienia, iż kraj zaczyna się ruszać. Niby jaki kraj, Beetle!? Ja, Bogu dzięki, nie umiem malować słowami, ale ty z pewnością nazwałbyś ten kraj piekielnym. Jeśli nie tkwiliśmy po szyję w śniegu, staczaliśmy się ze stromych zboczy gór. Życzliwie usposobiona ludność, mająca dostarczać robotników do bicia dróg (zapamiętaj to sobie, Kiciuniu), siedziała za głazami i strzelała do nas jak do celu. Stara, stara historia! Zaczęliśmy szukać Stalky’ego. Miałem wrażenie, że on się dobrze zadekował i, istotnie, o zmroku znaleźliśmy jego i jego oddział, bezpiecznych jak pluskwy w kołdrze, w starej malockiej fortecy z basztą na jednym rogu. Forteca po prostu wisiała na wysokości pięćdziesięciu stóp nad drogą, którą w skałach wysadzano dynamitem. Od drogi zaś w dół szło dobrze strome zbocze górskie wysokości pięciuset do sześciuset stóp, prowadzące do wąwozu około pół mili szerokiego, a dwie do trzech mil długiego. Po drugiej stronie wąwozu siedziały draby, metodycznie badające, na jakiej wysokości mogą nas trafić. Wobec tego zapukałem, oczywiście, do wrót, a wszedłszy, potknąłem się od razu o Stalky’ego w brudnej, poplamionej krwią, starej burce, kucającego na ziemi i jedzącego ze swymi ludźmi. Mówiłem z nim ostatnim razem przed trzema miesiącami przez pół minuty, ale przywitał mnie jak gdybyśmy rozstali się poprzedniego dnia.
— Hallo, Alladyn! Hallo, Cesarzu! — zawołał. — Przyszliście w samą porę na przedstawienie.
Zauważyłem, że jego Sikhowie byli trochę obdarci. Zapytałem go, co z jego oddziałem i gdzie jego młodszy oficer.
— Oto wszystko, co zostało — odrzekł Stalky. — Młody Everett nie żyje, a jego ciało jest w baszcie. Napadli na nas zeszłego tygodnia i zabili jego i siedmiu ludzi. Oblegają nas już pięć dni. Zdaje mi się, że przepuścili was do mnie, żeby móc was złapać. Cały kraj już powstał. Doprawdy dziwne, żeście się dali w ciągnąć w tę choleryczną pułapkę.
On się śmiał, ale ani Tertius, ani ja nie widzieliśmy w tym nic komicznego. Nie mieliśmy zupełnie żywności dla swoich ludzi, a Stalky miał dla swoich żarcia zaledwie na cztery dni. A zawinili w tym wszystkim, Kiciuniu moja, tylko wasi matołkowaci politycy, którzy zapewniali nas, że ludność jest dla nas jak najżyczliwiej usposobiona.
Żeby nam dodać ducha, Stalky zaprowadził nas do baszty i pokazał nam trupa biednego Everetta, leżącego w kupie nawianego śniegu. Everett wyglądał jak piętnastoletnia panna — ani jednego włoska na twarzyczce. Był trafiony w skroń, ale Maloci mimo to naznaczyli jego ciało swym piętnem. Stalky rozpiął mundur i pokazał nam je — ranę w kształcie sierpa na piersiach. Przypominasz sobie, Tertius, śnieg na rzęsach i jak zdawało się, że żyje, kiedy Stalky ruszał lampą?
— Pamiętam! — rzekł Tertius, wzdrygnąwszy się. — A przypominasz sobie ten okrutny wyraz twarzy Stalky’ego, z latającymi nozdrzami, taki sam, jaki miał, kiedy znęcał się nad mikrusem. Był to przyjemny wieczór!
— Tam, nad ciałem Everetta, odbyliśmy naradę wojenną. Stalky poinformował nas, że przeciw nam wystąpili zarówno Maloci, jak i Khye-Kheenowie, którzy w tym celu zawarli ze sobą rozejm i zaprzestali krwawej zemsty. Draby, widziane przez nas po drugiej stronie wąwozu, to byli Khye-Kheenowie. Było od nich do nas pół mili prosto jak strzelił i oni porobili sobie tam, tuż poniżej grzbietu góry, okopy, w których spali i przy pomocy których spodziewali się wziąć nas głodem. Powiedział nam też, że Malotów mamy przed sobą mnóstwo, że nie ma za fortecą jednej kryjówki, w której by Maloci nie siedzieli. Ale Khye-Kheenów Stalky cenił dwa razy więcej niż Malotów. Twierdził, że Maloci to haniebni zdrajcy. Czego zupełnie nie mogłem pojąć, to czemu, u diabła, obie bandy nie połączą się i nie uderzą na nas. Musiało ich być najmniej pięćset głów. Stalky twierdził, że oni sobie wzajemnie nie dowierzają, ponieważ w normalnych czasach z dziada pradziada są z sobą w stanie wojny i kiedy pewnego razu spróbowali wspólnego ataku, on wysadził między nimi dwie miny, co ich trochę ochłodziło.
Kiedyśmy skończyli, było już ciemno, a wówczas Stalky, wciąż z zupełnie pogodną miną, rzekł: „Teraz ty dowodzisz. Myślę, że nie będziesz się sprzeciwiał żadnej mojej akcji mającej na celu zaprowiantowanie fortecy”. Odpowiedziałem: „Pewnie, że nie!” — i lampa naraz zgasła. Wobec tego Tertius i ja powlekliśmy się na powrót schodami baszty (nie chcieliśmy zostać razem z Everettem) i wróciliśmy do naszych ludzi. Stalky zniknął — sądziłem, że poszedł liczyć zapasy żywności. Na wszelki wypadek Tertius i ja czuwaliśmy na zmianę do rana, spodziewając się ataku. Nawiasem mówiąc, ostrzeliwano forteczkę przez cały dzień.
Zrobił się dzień. Po Stalky’m ani śladu. Zrobiłem naradę z jego starszym oficerem-krajowcem — ogromnym chłopem z siwizną na skroniach — nazywał się Rutton Singh, a pochodził z Dżallander. Uśmiechał się tylko, twierdząc, że wszystko będzie dobrze. Według tego, co on mówił, Stalky dwa razy już wychodził, nie wiadomo dokąd. Twierdził, że Stalky wróci z całą pewnością cało i dał mi do zrozumienia, że Stalky jest czymś w rodzaju nietykalnego Guru. Na wszelki wypadek wziąłem cały oddział na pół porcji i kazałem ludziom bić w murach strzelnice.
Około południa zerwała się taka śnieżyca, że nieprzyjaciel zaprzestał strzelaniny. Odpowiadaliśmy z rzadka tylko, ponieważ mieliśmy strasznie mało amunicji. Dawaliśmy najwyżej pięć strzałów na godzinę, ale za to przeważnie celnych. Naraz, kiedy rozmawiałem z Rutton Singhiem, ujrzałem Stalky’ego, wychodzącego z wieży, z oczami obrzękłymi i w burce oblepionej lodem, czerwonym jak wino.
— Nie można ufać tym śnieżycom! — wołał. — Skoczcie czym prędzej i porwijcie, co się da. Między Khye-Kheenami i Malotami jest w tej chwili strzelanina.
Wysłałem Tertiusa z dwudziestu Pathanami. Brnęli przez jakiś czas w głębokim śniegu, aż wreszcie, w odległości jakichś ośmiuset łokci natrafili na coś w rodzaju obozu bronionego zaledwie przez paru ludzi i z pół tuzinem owiec przy ogniu. Ludzi natychmiast dokończyli104, zabrali owce i tyle zboża, ile mogli unieść, i wrócili szczęśliwie. Nikt do nich nie strzelał. Zdawało się, jak gdyby w pobliżu nie było psa z kulawą nogą, a śnieg padał wciąż dość gęsto.
— To się udało! — mówił Stalky, kiedy zasiadłszy do obiadu, pożeraliśmy barana upieczonego na stemplu od karabina. — Nie ma sensu narażać ludzi. Khye-Kheenowie i Maloci tłuką się teraz u wejścia do wąwozu. Ja nie przywiązuję wielkiego znaczenia do tych tak zwanych sojuszów.
Wiecie, co ten wariat zrobił? Ja i Tertius wyciągnęliśmy to z niego po kawałku. Pod basztą znajdował się podziemny spichlerz na zboże i Stalky, wysadziwszy w powietrze jeden głaz, uzyskał w ten sposób dostęp na drogę. Ponieważ to był Stalky, więc, oczywiście, nikomu o tym nic nie powiedział, lecz zachował sobie to wyjście dla swego własnego użytku, umieściwszy ciało biednego Everetta nad zejściem prowadzącym do piwnicy. Ile razy wychodzili, musieli usuwać ciało, a potem znów kłaść je na dawnym miejscu. Za to Sikhowie za żadne skarby świata nie byliby się do tego miejsca zbliżyli. Otóż, wydostawszy się przez tę dziurę w fortecy, stanął na drodze. Następnie w nocy i zawierusze przedostał się na drugi brzeg khudu, spuścił się aż na dno wąwozu, przeszedł w bród przez na wpół zamarznięty strumień, wydostał się na drugi brzeg ścieżką, którą przypadkiem znalazł, i w ten sposób stanął na prawym skrzydle Khye-Kheenów. Następnie — słuchajcie tylko! — poszedł dalej grzbietem, który się ciągnął równolegle do ich pozycji, zrobił jeszcze pół mili i stanął na ich lewej flance w miejscu, gdzie wąwóz nie jest tak głęboki i gdzie znajdowała się prawdziwa droga, wiodąca z obozu Malotów do obozu Khye-Kheenów. Wszystko to stało się około godziny drugiej w nocy i wówczas przypadkiem jeden człowiek go zobaczył — Khye-Kheen. Wobec tego Stalky sprzątnął go po cichu i rzucił na drodze — z piętnem Malotów na piersiach, takim samym, jakie miał Everett.
— Zrobiłem tylko to, co było konieczne! — mówił Stalky. — Gdyby był krzyknął, rozsiekano by mnie. Nie używałem tego przedtem, tylko raz jeden, kiedy po raz pierwszy szukałem tej drogi. Piechota śmiało może przejść tą drogą, wiecie?
— A jak to było z tym twoim pierwszym zabitym? — odezwałem się.
— Ach, to było w nocy po zabiciu Everetta, kiedy wyszedłem szukać dla siebie i swoich ludzi linii odwrotu. Jeden człowiek mnie zauważył. Sprzątnąłem go — privatim105 — udusiłem. Ale jak zacząłem się nad tym zastanawiać, przyszło mi na myśl, że gdybym mógł znaleźć ciało — strąciłem je ze skał — i udekorować je na sposób Malotów, Khye-Kheenowie wyciągnęliby z pewnością z tego konsekwencje. Toteż następnej nocy zrobiłem tak. Khye-Kheenowie wściekają się na Malotów z powodu tych dwu podstępnych zamachów mimo zawarcia rozejmu. Wczesnym rankiem leżałem za ich okopami i obserwowałem ich. Wszyscy poszli na naradę do wejścia do wąwozu. Byli strasznie oburzeni. Nic dziwnego! — Wiecie, jak Stalky cedzi słówka powoli, jedno po drugim.
— Mój Boże! — wybuchnął naraz Dzieciuch, zaczynając rozumieć całą głębię tej strategii.
— Byyczy mąż! — potwierdził z głębi płuc M’Turk.
— Stalky polował z zasiadki106 — rzekł Tertius. — Oto wszystko.
— Nieprawda! — zaprzeczył Dick IV. — Nie pamiętasz, jak tłumaczył nam stale, że skorzystał tylko ze szczęśliwego zbiegu okoliczności? Nie pamiętasz, jak Rutton Singh obejmował go za nogi i czołgał się po śniegu i jak nasi ludzie wrzeszczeli?
— Ani jeden z naszych Pathanów nie wierzył, aby to mogło być tylko szczęście — mówił Tertius. — Przysięgali, że Stalky powinien się był urodzić Pathanem — a przypominasz sobie, omal że się nie pobili, jak Rutton Singh powiedział, że Stalky jest Sikh. Jakże się ten stary poczciwina rzucał na mego pathańskiego dżemadara! Ale wystarczyło, żeby Stalky palcem kiwnął, a wszystko siedziało cicho.
— Ale stary Rutton Singh już dobywał szabli i przysięgał, że spali każdego ubitego Khye-Kheena i Malota. To znów do wściekłości doprowadziło dżemadara, bo chociaż nie robił sobie nic z tego, że walczy z ludźmi tej samej wiary co on, nie chciał jednakże współwyznawców-mahometan pozbawiać możliwości dostania się do raju. Wtedy Stalky zaczął im prawić kazanie na przemian w pusztu i w pendżabi. Gdzie on się nauczył pusztu, Beetle?
— Mniejsza już o jego język, Dick! — odezwałem się. — Podaj nam treść jego przemówienia.
— Pochlebiam sobie, że sam potrafię się dogadać z chytrym Pathanem, ale, do diabła, nie potrafię robić kalamburów w pusztu ani też na zakończenie przemówienia używać, jako ostatecznego argumentu, sprośnych dykteryjek! Stalky grał na tych dwu starych psach bojowych, jak... jak na katarynce. Oświadczył — a obaj oficerowie-krajowcy potwierdzili jego znajomość duszy wschodniego człowieka — że Khyee-Kheenowie i Malotowie umówili się na dowód dobrej wiary i woli poprowadzić na nas skombinowany atak, że jednak mimo wszystko, zbyt uparcie atakować nie będą, ponieważ, z powodu pewnych — jak je Rutton Singh nazwał — drobnych wypadków, wzajemnie sobie nie
Uwagi (0)