Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖
Historia młodej dziewczyny, która w pogoni za wolnością i w poszukiwaniu samorealizacji postanawia zostać aktorką.
Janka Orłowska z Bukowca, bohaterka powieści „Komediantka” (1896), ma dość życia w małym, szarym miasteczku i podporządkowywania się decyzjom ojca. Chcąc odmienić swoje życie, odchodzi z domu i wstępuje do grupy teatralnej. Praca na scenie wydaje się być spełnieniem jej marzeń, ale rzeczywistość ma niewiele wspólnego z wyobrażeniami. Okazuje się, że bez wybitnego talentu i znajomości w środowisku nie da się wiele osiągnąć. W wyniku niepowodzeń Janka dochodzi do punktu krytycznego. Powieść powstała na podstawie osobistych doświadczeń teatralnych Reymonta oraz prowadzonych przez niego obserwacji.
- Autor: Władysław Stanisław Reymont
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Komediantka - Władysław Stanisław Reymont (biblioteka darmowa online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Władysław Stanisław Reymont
— Żeby były tańce, śpiewy i muzyka, to ręczę, że gralibyśmy do końca sezonu — rzekł Cabiński.
— Umrzyj dyrektor, spal się, zapij, ale mi nie mów bredni — krzyczał Głogowski. — Z pewnością przyleci tutaj restaurator i będzie mi wymyślał, że z tych samych przyczyn mniej sprzedał piwa i wódek, bo publiczność, która musi słuchać i rzadko się śmieje, przekłada gorącą herbatę.
— Panie, przecież nikt sztuk nie pisze dla siebie, tylko dla ludzi.
— Tak, dla ludzi, ale nie dla Syngalezów...
Kotlicki znowu przyszedł i coś mu długo mówił. Głogowski się skrzywił i rzekł:
— Po pierwsze: nie mam na to, bo toby kosztowało grubo, a po drugie: nie chcę być żadnym „naszym znanym i cenionym”; to prostytucya!...
— Mogę panu służyć moją kasą... sądzę, że nasze dawne stosunki koleżeńskie...
— Dajmy temu pokój!... — przerwał mu gwałtownie Głogowski. — Ale to dało mi pewną myśl... Urządźmy sobie kolacyjkę, ale tak, w parę osób, co?...
— Dobrze, trzeba zaraz ułożyć listę.
Cabińscy, Majkowska i Topolski, Mimi i Wawrzecki, Glas na bawiciela, pan ma się rozumieć. Kogoby tu jeszcze?...
Kotlicki chciał podać Jankę, ale krępował się odezwać z tem głośno.
— Aha! wiem... Orłowska... Filipka! Widziałeś pan, jak ją pysznie zagrała...
— Rzeczywiście, dobrze... — odpowiedział, spoglądając na niego podejrzliwie, bo pomyślał, że i Głogowski musi mieć na nią jakieś plany.
— Idź-no pan zamówić wszystkich... ja zaraz przyjdę.
Kotlicki poszedł na ogródek, a Głogowski pobiegł na górę do garderoby chórzystek i zawołał przeze drzwi:
— Panno Orłowska!
Janka wychyliła głowę.
— Niech-no się pani prędko ubiera; pójdziemy na kolacyę całą bandą, tylko bez najmniejszego protestu.
W pół godziny siedzieli już w gabinecie jednej z większych restauracyj na Nowym-Świecie.
Energicznie rzucono się na wódkę i przekąski, bo to kilkogodzinne denerwowanie się zaostrzyło niezmiernie apetyty. Mówiono mało, ale pito wiele.
Janka nie chciała pić, ale Głogowski prosił i wykrzykiwał:
— Masz pani pić i basta! Na takim zacnym pochówku, jak dzisiejszy musisz pani pić...
Wypiła jeden na próbę, ale potem musiała pić dalsze; zresztą czuła, że to ją dobrze usposabia, bo miała w sobie jeszcze resztki tremy i drżenia o los sztuki.
Po rozmaitych daniach, garsoni ustawili całą bateryę butelek wina i likierów.
— Będzie czem walczyć!... zawołał wesoło Glas, uderzając nożem w butelkę.
— Padniesz ofiarą własnego zwycięstwa, zobaczysz, jeżeli z takim zapałem będziesz dalej atakował.
— Mówcie sobie, a my pijmy! — zawołał Kotlicki, podnosząc kieliszek. — Za zdrowie autora!
— Udław się, Syngalezie!.. — mruknął Głogowski, podnosząc się i trącając ze wszystkimi.
— Niech żyje i niech co rok pisze nowe arcydzieło! — krzyknął Cabiński, już dobrze podchmielony.
— Dyrektor także co rok prawie tworzysz arcydzieła, a nikt ci przecież tego nie wymawia.
— Bożą i ludzką pomocą, panowie, tak, tak! — rzekł Cabiński.
Zarzecka wybuchnęła śmiechem, a za nią wszyscy.
— Niech-że cię uścisnę!... przynajmniej raz nie kłamiesz! — krzyczał Glas.
Cabińska aż się pokładała ze śmiechu.
— Zdrowe dyrektorstwa! — zawołał Wawrzecki.
— Niech żyją i z Bożą i ludzką pomocą tworzą więcej arcydzieł.
— Zdrowie całego towarzystwa!
— A teraz wypijmy na cześć publiczności.
— Za pozwoleniem. Ponieważ ja tu jestem jedynym jej przedstawicielem, więc mnie oddajcie hołd. Przystępujcie do mnie z uszanowaniem, pijcie do mnie... możecie mnie nawet całować i prosić o jaką łaskę; rozważę i co będę mógł dać, dam! — wołał rozbawiony Kotlicki.
Wziął kieliszek ze stołu, stanął przed lustrem — i czekał.
— Pycha, jak Boga kocham! Ja pierwszy idę na ogień! — zawołał Głogowski.
I z pełnym kieliszkiem, trochę się już potaczając, podszedł do Kotlickiego.
— Szanowna i miłościwa pani!... Daję ci sztuki, pisane krwią i sercem; zrozum je tylko i oceń sprawiedliwie! — wołał patetycznie, całując go w twarz.
— Jeżeli je, mistrzu, będziesz pisać dla mnie, jeżeli mnie nie będziesz obrażać brutalstwami i będziesz się liczył ze mną i pisał tylko dla mnie, żebym się mogła bawić i rozrywać, dam ci powodzenie!
— Kopnę cię pierwej i zdechnij! — szepnął gorzko Głogowski.
Podszedł Cabiński.
— Szanowna publiczności! Ty jesteś słońcem, ty jesteś pięknem, ty jesteś wszechmocą, ty jesteś mądrością, ty jesteś znawstwem! Dla ciebie żyje, gra, śpiewa i twoją jest ta Melpomeny dziatwa!... Powiedz, wielmożna pani, czemu nie jesteś łaskawą na nas?... Proszę cię, jaśnie oświecona, daj codziennie pełny teatr!...
— Kochanku! Miej trochę pieniędzy, jak przyjeżdżasz do Warszawy, duży repertuar, a towarzystwo dobrane, chóry piękne, no i grywaj to, co ja lubię, a kasy twoje będą się łamać pod ciężarem złota.
— Szanowna publiczności! — zawołał z komicznym patosem Glas, całując w brodę Kotlickiego.
— Mów! — rzekł Kotlicki.
— Szanowna niewiasto!... Daj mi mamony i każ sobie łeb ogolić, w żółty kaftan ubrać, w zielony papier okleić, a my cię już sami wyślemy tam, gdzie potrzeba.
— Dostaniesz synku, ale... delirium tremens...
— Topolski! kolej na ciebie!
— Dajcie mi spokój!... mam dosyć waszych szopek.
Dyrektorowa także nie chciała; ale Zarzecka dygnęła komicznie i pogłaskała Kotlickiego po twarzy.
— Moja droga!... moja złota!... — prosiła pieszczotliwie. — Niech się Wawrzek nie kocha coraz w innej i... widzisz... przydałaby mi się bransoletka, potem kostyum zielony na jesień, futerko jakie na zimę i... żeby tylko dyrektor płacił...
— Dostaniesz, czegoś chciała, boś szczerze chciała, a oto adres.
Podał jej swój bilet wizytowy.
— Pysznie! Brawo!
— Panna Majkowska może przystąpić, bo już z góry obiecuję wiele.
— Jesteś pani stara obłudnica!... obiecujesz ciągle, ale nigdy nic nie dajesz! — powiedziała Mela.
— Dam ci... za rok debiut w warszawskim teatrze i zaangażuję cię z pewnością.
Majkowska wzruszyła niedbale ramionami i usiadła.
— Panna Orłowska...
Janka wstała; kręciło się jej trochę w głowie ale było jej tak wesoło i tak komiczną się jej wydawała ta heca, że podeszła i zawołała proszącym głosem:
— Tylko jednego chcę: żebym mogła grywać... proszę tylko o role...
— Pomówimy o tem z dyrektorem i dostaniesz.
— Dajcie pokój, bo to już nudne... Kotlicki! chodź pan, zaczniemy drugą seryę.
Zaczęto pić na dobre. Pokój przepełnił się gwarem i dymem z papierosów. Każdy czegoś z osobna dowodził i przekonywał, a wszyscy krzyczeli głupstwa, bo wszyscy byli już dobrze pijani.
Majkowska oparła się na stole i wybijając na butelce od szampana takt nożem, śpiewała.
Dyrektorowa sprzeczała się głośno z Zarzecką i nieustannie gryzła suchą malagę.
Topolski milczał i pił sam do siebie. Wawrzecki opowiadał różne dykteryjki Jance, a Głogowski, Glas i Kotlicki kłócili się o publiczność.
— Ja wam coś zaśpiewam na ten temat — zawołał Glas.
Nie słyszeli go, zajęci dyskusyą.
Janka śmiała się, sprzeczała z Wawrzeckim, ale już nie wiedziała dobrze, co się z nią dzieje. Pokój zaczynał z nią wirować, świece się wydłużały do wielkości pochodni; miała szaloną ochotę tańczyć, to butelkami puszczać kaczki, bo się jej olbrzymie zwierciadła zaczęły wydawać wodą; to znowu koniecznie chciała zrozumieć Głogowskiego, który czerwony, pijaniuteńki, z rozczochraną głową i krawatem na plecach, krzyczał najgłośniej, wymachiwał rękami, bił pięścią zamiast w stół, w brzuch Glasa i spluwał na kolana Cabińskiego, który obok drzemał na krześle i tylko mruczał:
— Za pozwoleniem!...
Ale Głogowski tego nie słyszał i krzyczał dalej:
— Za drzwi ze znawstwem publiki! Sztuka jest zła, ja to wam mówię!... A że inni krzyczeli... że wy mówicie, to właśnie racya, że tylko ja mam racyę... Było was tysiąc, więc tem trudniej w tysiąc zdobyć się na prawdę... Jednostka jest człowiekiem, ale tłum stadem, które nic nie wie...
— „Hromada wełykij czołowik!” powiada przysłowie... — szepnął sentencyonalnie Kotlicki.
— I mówi głupstwo! Gromada, to tylko wielki krzyk, wielkie złudzenie, wielka halucynacya.
— Pan, mój mistrzu, jesteś arystokrata i indywidualista.
— Ja jestem Głogowski... Głogowski, panie, od kolebki aż poza trumnę.
— To znaczy?...
— Możesz pan sobie tłumaczyć, jak ci się podoba.
— Zostawiasz pan bardzo szerokie pole przypuszczeniom.
— A cóż ty myślisz, filistrze jeden, że ja mam dusz jednokomórkową, którą można wziąć w garść, ścisnąć, obejrzeć i stwierdzić, że jest z tego lub owego gatunku!?... Bez etykietowania, panie Kotlicki. Precz z klasyfikacyą! Wy już nie umiecie nic, tylko gatunkować!
— Mistrzu, jesteś dyablo pewnym siebie.
— Dyletancie, jestem tylko świadomym.
— Psia twarz!... tyle waryactw w takim marnym futerale! — szeptał Glas, obmacując Głogowskiemu piersi.
— Geniusz nie siedzi w mięsie... Tłusty człowiek, to tylko tłuste bydlę. Dusza wyższa nie znosi tłuszczu. Zdrowy żołądek, normalność, to przeciętność, a przeciętność, to pastuchy.
— A takie paradoksy, to są tylko żytnią sieczką.
— Dla osiołków i innych inteligentników.
— Dixi, bracie! Reńskie mówi przez twoje usta.
— Zacznijcie na nowo! — przerwał im Glas, chwytając obu za szyje.
— Jeśli pić, zgoda; jeśli mówić, idę spać! — wrzeszczał Kotlicki.
— Więc pijmy!
— Wawrzek, psia twarz! weź-no Mimi i jaką drugą bakalię i zrobimy mały chórek.
Zaśpiewali zaraz jakąś wesołą piosenkę; tylko Głogowski nie śpiewał, bo oparł się na Cabińskim i usnął w najlepsze, a Janka nie mogła wydobyć z siebie głosu.
Piosenka brzmiała coraz weselej, a Janka czuła, że ją chwyta nieprzeparta senność, że się chwieje na krześle, a później, że ją ktoś podtrzymuje, okrywa, prowadzi... jedzie jakby doróżką.
Czuje przy sobie coś, z czego nie może zdać sobie sprawy, jakiś gorący oddech ją owiewa, jakieś ręce ją obejmują; słyszy turkot kół i jakiś głos szepcący...rozróżnia słabo, prawie go powtarza: „Kocham cię, kocham!” ale nic nie rozumie...
Zadrżała, uczuwszy gorące, namiętne pocałunki na ustach... Rzuciła się gwałtownie naprzód i, oprzytomniała.
Kotlicki siedział obok niej, trzymał ją wpół i całował, chciała go odepchnąć od siebie, ale jej opadły ręce; chciała krzyknąć gwałtownie, ale zabrakło jej sił... senność obezprzytomniła ją znowu i rzuciła prawie w letarg.
Dorożka zatrzymała się, i ta raptowna cisza przebudziła ją.
Zobaczyła, że stoi na trotuarze, a Kotlicki dzwoni do bramy jakiegoś domu.
— Boże! Boże! — szeptała zdziwiona, nie mogąc pojąć gdzie jest.
Zrozumiała dopiero błyskawicznie wtedy, gdy Kotlicki przysunął się do niej i szepnął słodko:
— Chodźmy!
Wyrwała mu się z siłą niezmiernego strachu. Chciał ją ująć, ale tak go odepchnęła, że potoczył się na mur... a ona pobiegła prosto, ku rogatce mokotowskiej.
Biegła jak nieprzytomna, bo jej się zdawało, że ją goni, że już dobiega i chwyta... serce biło jej jak młotem, twarz paliła wstydem i przerażeniem.
— Boże! Boże! — szeptała, uciekając coraz prędzej.
Na ulicach były pustki; przestraszały ją odgłosy własnych kroków, dorożki spotykane na rogach ulic, cienie pod domami i ta kamienna, okropna cisza miasta uśpionego, w której zdawały się drgać jakieś akcenty płaczów, łkań, chichoty jakieś wstrząsające rozpustne śmiechy, krzyki pijackie... Przystawała w cieniu bram i trwożnie rozglądała się dokoła i przypominała sobie powoli wszystko: przedstawienie, kolacyę, potem, że piła... śpiewy... i znowu ją ktoś zmuszał do picia, a wśród tych okruchów wspomnień, wyjrzała długa, końska twarz Kotlickiego, jazda dorożką i jego pocałunki!...
— Podły! podły! — szeptała, oprzytomniawszy zupełnie i aż zacisnęła pięści, taka ją zalała fala gwałtownego gniewu i nienawiści...
Dławiły ją łzy bezsilności i takiego upokorzenia, że z płaczem spazmatycznym wracała do domu.
Dzień się już robił.
Otworzyła jej Sowińska.
— Trzeba już było wrócić w dzień, a nie budzić ludzi po nocy! — szepnęła stara zirytowana.
Janka nie odezwała się, pochylając głowę, jak pod uderzeniem.
— Podli! podli!... — miała tylko ten jeden krzyk w sercu, przejętem buntem i nienawiścią.
Nie czuła teraz wstydu, ani upokorzenia, tylko bezbrzeżną złość; biegała po pokoju, jak szalona, rozdarła sobie stanik bezwiednie i nie mogąc w żaden sposób pozbyć się irytacyi, upadła na łóżko w ubraniu.
Spała, męcząc się okropnie; zrywała się co chwila z krzykiem, chciała gdzieś biedź, uciekać, to znowu podnosiła rękę do góry, jakby z kieliszkiem i wołała przez sen: „Wiwat!” Zaczynała śpiewać, albo przez zgorączkowane usta wolała od czasu do czasu: „Podli! podli!”
W kilka dni po przedstawieniu Chamów, którzy nie schodzili z afisza, ale coraz mniej przyciągali widzów, Głogowski przybiegł do Janki.
— Co się z panem dzieje?... — zawołała, wyciągając przyjaźnie rękę do niego.
— Nic, tylko miałem mały „katzenjamer” przez kilka dni po tej bibce, no... i poprawiłem trochę sztukę... Czytałaś pani krytyki?...
— Czytałam trochę.
Zarumieniła się na przypomnienie tego wieczoru, bo do dzisiaj zapomnieć go nie mogła. Trapiła ją myśl, iż prawdopodopnie cały teatr wie już o tem, że pojechała razem z Kotlickim; ale nie myślała protestować, i objaśniać nikogo, tylko nosiła głowę jeszcze wyżej i mniej się odzywała do swoich koleżanek.
— Przyniosłem wszystkie pisma z recenzyami o mojej sztuce. Przeczytam, żebyś pani miała godzinę szczerej wesołości.
Zaczął czytać.
Jeden z poważnych tygodników twierdził, że: „Chamy” to sztuka bardzo dobra, oryginalna i przepysznie realistyczna, której autor ma talent wielki i świetną przyszłość przed sobą; że z Głogowskim zjawił się nareszcie prawdziwy dramaturg, który w stęchłą i anemiczną atmosferę naszej twórczości dramatycznej wpuścił prąd świeżego powietrza, dał prawdziwych ludzi i prawdziwe życie; szkoda tylko, że wystawienie było niżej krytyki, a gra, z małym wyjątkiem skandaliczna”.
Drugi tygodnik, niemniej poważny, twierdził: „Autor Chamów ma
Uwagi (0)