Darmowe ebooki » Powieść » Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Marcel Proust



1 ... 26 27 28 29 30 31 32 33 34 ... 60
Idź do strony:
którego nie prowadzi żaden Wirgiliusz — że musi przebywać piekło siarki i smoły, rzucać się w ogień spadający z nieba, aby wyłowić zeń paru mieszkańców Sodomy! Niema żadnego uroku w jego dziele; w życiu zaś jego włada ta sama surowość co w życiu zbiegłych mnichów, przestrzegających najściślejszego celibatu, aby nie można było zrzucenia sutanny przypisać czemu innemu niż utracie wiary.

P. de Charlus udawał, że nie widzi plugawego osobnika, który mu deptał po piętach. (Kiedy się puszczał na bulwary lub wchodził do poczekalni dworca Saint-Lazare, na tuziny liczyli się natręci, którzy, w nadziei załapania paru franków, nie odstępowali go na krok). Bojąc się aby drab nie odważył się doń przemówić, baron nabożnie spuszczał poczernione rzęsy, które, przez kontrast z upudrowanemi policzkami, czyniły go podobnym do Inkwizytora z obrazu El Greco. Ale ten rzekomy ksiądz robił straszliwe wrażenie i wyglądał na wyklętego księdza, kompromisy bowiem, do których zmuszała go konieczność usprawiedliwiania swoich gustów i chronienia ich tajemnicy, wydobyły na jego twarz właśnie to, co starał się ukryć; plugawe życie streszczone w upadku moralnym. Upadek ten, bez względu na przyczynę, łatwy jest do odczytania, bo niebawem materjalizuje się i rozlewa na twarzy, zwłaszcza na policzkach i koło oczu, tak samo konkretnie, jak chora wątroba barwi te miejsca kolorem ochry, a choroby skóry odrażającą czerwienią. Zresztą nietylko w policzkach, a raczej fałdach uszminkowanej twarzy, w tłustej piersi, w obfitem siedzeniu zwiotczałego i zalanego tłuszczem ciała, widniała teraz, rozlana jak oliwa, przywara wtłaczana niegdyś przez p. de Charlus tak dyskretnie w głąb jego istoty. Teraz przelewała się w słowach.

— A, to tak, Brichot, spaceruje pan po nocy z pięknym młodzieńcem — rzekł baron podchodząc do nas, gdy zawiedziony drab pierzchał. — Ładne rzeczy. Powie się pańskim uczniom w Sorbonie, że z pana taki numer. Zresztą towarzystwo młodych służy panu, profesorze, wygląda pan świeżo jak róża. Przeszkodziłem panom; robiliście wrażenie dwóch rozbawionych pensjonarek, nic wam po takiej jak ja babuni przyzwoitce. Ale nie mam co sobie wyrzucać, skoro już byliście prawie na miejscu.

Baron był w wybornym humorze; nie wiedział nic o popołudniowej scenie, gdyż Jupien uznał za celowsze zabezpieczyć siostrzenicę przed nową napaścią, niż uprzedzić pana de Charlus. Toteż baron wciąż wierzył w małżeństwo Morela i cieszył się niem. Zdaje się że pociechą dla tych wielkich samotników jest dawać swemu tragicznemu celibatowi balsam urojonego ojcostwa.

— Ale słowo honoru, profesorze, dodał baron, zwracając się ku nam; mam skrupuły, widząc pana w tak miłem towarzystwie. Wyglądaliście jak para gołąbków. Tak sobie pod ramię, słuchaj-no profesorciu, puszczasz się pan na całego.

Czy mamy szukać przyczyn takich słów w starzeniu się tej myśli, mniej już panującej nad odruchami? Czy, w chwilach automatyzmu, myśl pozwala się wymknąć sekretowi, troskliwie pochowanemu przez czterdzieści lat? Może przyczyną była wzgarda dla opinji plebsu wspólna w gruncie wszystkim Guermantom. (Inną formę tej wzgardy przedstawiał brat pana de Charlus, książę Błażej, kiedy, nie troszcząc się o to że moja matka może go widzieć, golił się w rozpiętej nocnej koszuli przy oknie). Może p. de Charlus, w czasie swoich płomiennych wędrówek między Doncières a Doville, nabył niebezpiecznego zwyczaju folgowania sobie, i jak odsuwał w tył słomkowy kapelusz aby ochłodzić ogromne czoło, tak samo przywykł rozluźniać, z początku tylko na chwilę, maskę od nazbyt dawna ściśle przymocowaną do jego prawdziwej twarzy? Małżeńskie maniery pana de Charlus z Morelem słusznie zdziwiłyby kogoś, ktoby je znał całkowicie. Ale wynikło to stąd, że jednostajność rozkoszy, jakie nastręcza jego przywara, znużyła pana de Charlus. Szukał instynktownie nowych wyczynów, a zmęczywszy się przygodnymi nieznajomymi, przerzucił się na przeciwny biegun, w to czem się spodziewał brzydzić zawsze, w imitację „stadła” lub „ojcostwa”. Czasem nawet i to mu nie wystarczało; trzeba mu było czegoś nowego; wówczas szedł spędzić noc z kobietą, tak jak normalny mężczyzna może raz w życiu chcieć się przespać z chłopcem, przez podobną ciekawość, w obu wypadkach porówni przewrotną i niezdrową. Egzystencja barona jako „wiernego”, żyjącego, z powodu Morela, jedynie w małej „paczce”, zniweczyła jego długotrwałe wysiłki, mające na celu zachowanie kłamliwych pozorów; podobnie jak podróż lub pobyt w kolonjach działa na wielu Europejczyków, tracących w tych warunkach zasady, jakiemi rządzili się we Francji. Z tem wszystkiem, wewnętrzna przemiana człowieka zrazu nieświadomego swojej anormalności, później przerażonego jej odkryciem, w końcu oswojonego z nią aż do utraty poczucia że nie można bezkarnie przyznać się przed drugimi do tego do czego się w końcu przyznał bez wstydu przed sobą, jeszcze więcej niż pobyt u Verdurinów przyczyniła się do zniweczenia w panu de Charlus ostatnich hamulców socjalnych. W istocie, żadne wygnanie na biegun południowy lub na szczyt Mont Blanc nie oddali człowieka tak bardzo od innych ludzi, jak długi pobyt w atmosferze zboczenia, to znaczy w atmosferze myśli odmiennej od myśli ogółu; zboczenia (tak określał niegdyś p. de Charlus swoją przywarę), w którem baron widział teraz dobroduszną fizjognomję pospolitej wady, bardzo rozpowszechnionej, raczej sympatycznej i prawie zabawnej, jak lenistwo, roztargnienie lub łakomstwo. Czując ciekawość, jaką budziły swoiste jego cechy, p. de Charlus znajdował przyjemność w tem aby zaspokajać tę ciekawość, aby ją podsycać, podtrzymywać. Tak jak jakiś publicysta żydowski występuje codnia jako szermierz katolicyzmu, zapewne nie poto aby go brano na serjo, ale aby nie zawieść oczekiwania przyjaznych kpiarzy, tak p. de Charlus piętnował jowialnie w „paczce” podejrzane obyczaje, ot tak jakby przedrzeźniał angielszczyznę lub imitował Mouneta-Sully, nie czekając aż go poproszą, płacąc z miłą chęcią „cechę” swoim talentem. Tak oto p. de Charlus groził Brichotowi zdenuncjowaniem profesora przed Sorboną że się „puszcza z młodymi”, podobnie jak obrzezany publicysta mówi przy każdej okazji o „starszej córze kościoła” i o „przenajświętszem sercu Jezusa” — bez cienia obłudy ale z odcieniem kabotyństwa. I byłoby ciekawe znaleźć wytłumaczenie nie tylko dla zmiany samych słów, tak odmiennych od dawniejszej konwersacji barona, ale także dla zmiany intonacji, gestów. Były one teraz szczególnie podobne do tego, co p. de Charlus najostrzej piętnował niegdyś: wydawał teraz mimo woli prawie te same piski i okrzyki (u niego mimowolne i przez to tem głębsze), jakie wydają dobrowolnie zboczeńcy, wołający się między sobą „szelmutko”; tak jakby świadome mizdrzenie się, którego p. de Charlus był tak długo przeciwieństwem, było w istocie genialnem i wiernem naśladownictwem wzięcia, jakie mimo wszystko przybierają w końcu Charlusowie, kiedy weszli w pewną fazę choroby, tak jak paralityk lub tabetyk zdradzają w końcu nieuchronnie pewne objawy. Owo czysto wewnętrzne mizdrzenie się dowodziło w istocie, że między surowym, ubranym czarno Charlusem, z włosami na jeża, którego znałem niegdyś, a uszminkowanymi młodymi ludźmi noszącymi mnóstwo klejnotów zachodziła jedynie ta pozorna różnica, jaka istnieje między osobą podnieconą, mówiącą szybko i rzucającą się ciągle, a neuropatą, który mówi wolno, zachowuje stałą flegmę, ale jest takim samym neurastenikiem w oczach psychiatry, świadomego że i jeden i drugi typ podlega podobnym lękom i dotknięty jest podobnemi skazami.

To, że p. de Charlus się zestarzał, widać było zresztą po całkiem odmiennych oznakach, jak np. nadzwyczaj bujne plenienie się w jego rozmowie pewnych zwrotów powracających teraz co chwilę (naprzykład: „splot okoliczności”) o które-to zwroty słowa barona wspierały się raz po raz jak o nieodzownego opiekuna.

— Czy Charlie już jest? — spytał Brichot pana de Charlus, kiedyśmy dochodzili do bramy.

— Och, nie wiem — rzekł baron podnosząc ręce i przymykając oczy z miną człowieka który nie chce aby go pomawiano o niedyskrecję, tem bardziej że cierpiał zapewne wyrzuty Morela za jakieś odezwanie się, które skrzypek uznał za ważne, mimo że było w gruncie nieznaczące. Bo Morel był równie tchórzliwy jak próżny, i wypierał się pana de Charlus równie chętnie jak chętnie się w niego stroił.

— Niech sobie pan wyobrazi, ja nie mam pojęcia co on robi!

O ile rozmowy dwojga osób które żyją z sobą są pełne kłamstwa, niemniej naturalnie rodzi się kłamstwo w rozmowach kogoś trzeciego z kochankiem na temat kochanej przezeń osoby, bez względu na jej płeć.

— Czy dawno go pan widział? — spytałem pana de Charlus, aby okazać równocześnie że się nie boję z nim mówić o Morelu i że nie przypuszczam aby z nim żył całkowicie.

— Zaszedł do mnie przypadkiem na pięć minut dziś rano, gdy jeszcze spałem; usiadł na mojem łóżku tak jakby mnie chciał zgwałcić.

Natychmiast powziąłem myśl, że p. de Charlus widział się z Morelem przed godziną, bo kiedy spytać kobietę kiedy widziała mężczyznę, o którym wiemy że jest jej kochankiem — i co do którego ona sama może przypuszcza, że świat widzi w nim jej kochanka — wówczas, jeżeli jadła z nim dopiero co podwieczorek, kobieta ta odpowiada: „Widziałam go na chwilę, przed śniadaniem”. Pomiędzy temi dwoma faktami zachodzi tylko ta różnica, że jeden jest zmyślony a drugi prawdziwy, ale oba są równie niewinne, lub jeśli kto woli, równie występne. Toteż nie rozumielibyśmy, czemu kochanka (w danym wypadku p. de Charlus) podaje zawsze fakt kłamliwy, gdybyśmy nie wiedzieli, że owe odpowiedzi kształtuje — bez wiedzy danej osoby — suma czynników, na pozór będąca w takiej dysproporcji z błahością faktu, iż wypadnie tu autorowi przeprosić że je bierze w rachubę. Ale dla fizyka, miejsce, jakie zajmuje najmniejsza kulka bzowa, określa się zgodnością, zderzeniem lub równowagą praw przyciągania lub odpychania — praw, rządzących o wiele większemi światami. Wspomnijmy tu jedynie dla pamięci chęć okazania się naturalnym i śmiałym, odruchową chęć ukrycia tajemnej schadzki, połączenie wstydliwości i popisu, potrzebę wyznania tego co jest tak miłe i pokazania że się jest kochanym, odgadywania tego co interlokutor wie i przypuszcza, a czego nie mówi; przenikliwość, która, przewyższając bystrość partnera lub nie dosięgając jej, każe ją to przeceniać to niedoceniać; wreszcie mimowolne pragnienie igrania z ogniem i chęć przeszkodzenia jego szerzeniu się. Tyleż różnych praw, działających w przeciwnym kierunku, dyktuje bardziej ogólnikowe odpowiedzi dotyczące niewinności, „platonizmu”, lub przeciwnie fizycznej konkretności czyichś stosunków z osobą, którą ów ktoś widział rzekomo rano, kiedy ją naprawdę widział wieczorem. Bądź co bądź, powiedzmy ogólniej, p. de Charlus, mimo pogorszenia jego choroby, popychającej go ustawicznie do odsłaniania, insynuowania, czasem poprostu zmyślania kompromitujących szczegółów, starał się w tym okresie życia twierdzić, że Charlie nie jest z tego gatunku ludzi co on sam i że łączy ich tylko przyjaźń. Mimo że to była może prawda, nie przeszkadzało to, że baron popadał czasami w sprzeczność (naprzykład co do godziny, o której widział Morela), czy że zapomniał prawdy, czy że kłamał aby się pochwalić, albo przez sentymentalizm, albo bawiąc się tem że zmyli interlokutora. „Pan wie, że on jest dla mnie — ciągnął baron — sympatycznym młodym koleżką, do którego jestem bardzo przywiązany, tak jak jestem pewny (czy dlatego że wątpił o tem, lubił powtarzać że jest tego pewny?) że on jest bardzo przywiązany do mnie; ale nie ma między nami nic więcej, rozumie pan ani tycio — mówił baron, równie naturalnie co gdyby mówił o kobiecie. Tak, przyszedł dziś rano wyciągać mnie z łóżka. A przecie wie, że ja nie cierpię, żeby mnie widziano w łóżku. Pan nie? Och! to jest okropne tak kogoś zaskoczyć, człowiek jest wtedy taki brzydki... Wiem, że nie mam dwudziestu pięciu lat i nie pozuję na dziewicę, ale i tak człowiek ma swoją kokieterję.

Możebne jest, iż baron był szczery, nazywając Morela dobrym koleżką i że mówił prawdę bardziej niż sam przypuszczał, powiadając: „Ja nic nie wiem co on robi, nie znam jego życia”.

Przerwijmy na chwilę opowiadanie, aby je podjąć zaraz po tym nawiasie, który otwieramy w chwili gdy p. de Charlus, Brichot i ja zbliżamy się do siedziby pani Verdurin, i powiedzmy, że w istocie niedługo przed tym wieczorem pogrążył barona w boleści i zdumieniu list, który p. de Charlus otworzył przez nieuwagę, list zaadresowany do Morela, ów list, który rykoszetem miał znów mnie zadać okrutne cierpienia, pisany był przez aktorkę Leę, sławną ze swego wyłącznego gustu do kobiet. P. de Charlus nie podejrzewał nawet, że Morel ją zna: otóż, jej list do Morela pisany był w tonie wręcz namiętnym. Plugastwo tego listu nie pozwala go tu przytoczyć, zaznaczmy tylko, że Lea, mówiąc do Morela, posługiwała się stale rodzajem żeńskim, pisząc: „och, ty świntuszko!” albo: ukochana, cudna, ty przynajmniej jesteś nasza, jesteś z tych co etc. I była w tym liście mowa o wielu innych kobietach, najwidoczniej równie zażyłych z Morelem jak z Leą. Z drugiej strony, drwiny Morela na temat pana de Charlus, a Lei na temat oficera, który ją utrzymywał a o którym mówiła: „Błaga mnie w listach, żebym mu była wierna! Ty coś wiesz o tem, moja ty kotuśko”, odsłaniały panu de Charlus rzeczywistość równie przez niego niepodejrzewaną jak stosunki Morela z Leą — tak specjalne. Wstrząsnęły zwłaszcza barona słowa: „jesteś z tych...”. Długo nie mając o tem pojęcia, dowiedział się wreszcie (już od dawna), że on sam był „z tych”. Otóż teraz, owo przez niego nabyte pojęcie stawało pod znakiem zapytania. Kiedy odkrył że był „z tych”, rozumiał przez to, że jego gusty, jak powiada Saint-Simon, nie zwracały się w stronę kobiet. Otóż tutaj, wyrażenie „z tych”, nabijało rozpiętości, której p. de Charlus nie znał; u Morela, o tem że był „z tych”, świadczyć miał fakt że miał ten sam gust do kobiet co same kobiety. Z tą chwilą, zazdrość pana de Charlus nie miała już powodu ograniczyć się do męskich znajomych Morela, ale miała się rozciągnąć i na kobiety. Tak więc, „z tych” były nietylko te osoby które on przypuszczał, ale

1 ... 26 27 28 29 30 31 32 33 34 ... 60
Idź do strony:

Darmowe książki «Uwięziona - Marcel Proust (gdzie czytac ksiazki .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz