Kunigas - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖
Młody Jerzy wychowuje się w Malborku na Zamku Krzyżackim. Pewnego dnia, usłyszawszy kilka słów w języku litewskim, zaczyna sobie przypominać wczesne dzieciństwo.
Wtedy odkrywa prawdę o swojej przeszłości — dowiaduje się, że jako dziecko został porwany przez Krzyżaków i tak naprawdę jest litewskim księciem o imieniu Marger. Postanawia wrócić do rodzinnego kraju. Poznaje dwoje innych Litwinów, których w dzieciństwie spotkał podobny los — Rymnasa i Baniutę. Przy pomocy tajemniczego Szwentasa podejmują próbę powrotu na Litwę.
Powieść Kunigas powstała w 1881 roku, w wyniku fascynacji Józefa Ignacego Kraszewskiego Litwą i jej historią. Kraszewski był jednym z najważniejszych — i najpłodniejszych — pisarzy XIX wieku. Wciągu 57 lat swojej działalności napisał 232 powieści, głównie o tematyce historycznej, społecznej i obyczajowej. Zasłynął przede wszystkim jako autor Starej baśni.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kunigas - Józef Ignacy Kraszewski (gdzie czytac ksiazki .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Kunigas? Kunigas?
— Aha! tak u nas najstarszych panów zowią — odparł chłopak.
— Ja dobrze pamiętam — rzekł Jerzy, bijąc się w czoło — że mnie dzieckiem na ręku piastująca kobieta tym imieniem uspokajała i wołała.
Słuchający parobczak obie ręce podniósł do góry i, jednę20 z nich prędko kładąc na ustach, nakazał milczenie mówiącemu. Wstał aż, przestraszony.
— Na Boga! na Boga! — szeptał — cicho! cicho! Po mnie już dreszcze przechodzą. Gdyby oni doszli, że wy się o tym przeze mnie dowiedzieliście, żyw bym nie został, a i z wami co by było... któż wie? Cicho, panuniu! cicho!
Jerzy dumał na ręku podparty. Ze zmarszczonego czoła wnosić było można, iż myśl w nim pracowała, aby z mroków przeszłości dobyć dawne wspomnienia. Pot kroplami okrywał mu skronie.
— Litwa! Litwa! — począł powtarzać. — Mów ty mi o niej. Ty ją musisz lepiej pamiętać... widziałeś ją, chodziłeś na nią z nimi. Mnie oni mało kiedy za wrota wypuszczali; a na dalsze wycieczki, chociaż się im prosiłem, nim się odkryło, kto ja jestem... brać mnie nie chcieli.
Mówili mi, żem za młody, i czekać kazali. Litwa! — powtórzył, wlepiając w pachołka oczy, który drgał, słysząc ten wyraz, i cała poczciwa twarz jego okryła się cieniem tęsknoty. — Litwa! mów o Litwie!
Parobczak się zadumał rzewnie, w obie ręce ujął głowę i kołysał nią długo, nim z jękiem wychodzącym z duszy mówić począł:
— Litwa! oj, Litwa! inny to kraj, obyczaj inny, świat i ludzie inni.
Mnie ona jeszcze w oczach stoi, w snach się roi! Tyle lat, a jakby wczoraj, czuję postronek, na którym mnie przywlekli. Litwa, Kunigasie mój, gdzież taka jest? taka, kędy nie dosiągł miecz krzyżacki, jak ją przed wiekami nasi Bogowie stworzyli?
Tu, na zamkach, co zobaczysz, wszystko robota człowieka, który psuł dzieło boże; a tam inaczej. Bóg nie w kościele siedzi — wszędzie ich pełno... Pełno bogów, pełno boga. Rosną sobie nietrzebione lasy, puszcze ogromne, a po nich dziki źwierz buja razem z dzikim człowiekiem. Źwierz i ptak, człowiek i drzewo, wszystko bracia rodzeni. Niedźwiedź gada do ludzi, pies z ptakiem rozmawia, rozumieją się. Zabijają się, jak bracia, ale jak swoi z sobą gadają.
Łoś z myśliwcem się łaje, kukułka dziewczętom pieśni śpiewa, których one od niej się uczą. Wiatr nawet i burza mowę dla nas mają zrozumiałą... Jak dąb Perkunów zaszumi, Wejdaloci21 słuchają i tłumaczą.
Wszystko tam takie, jak ten wielki Bóg, który małych ma pod sobą tysiące, stworzył, aby ziemia pustą nie była, kiedy jeszcze księżyc ze słońcem się żenił. W każdym drzewie i pniaku siedzi duch, co go strzeże; w każdym strumieniu mieszka bogini, co przez szklane wody patrzy, pilnując ludzi i stworzeń. Diwy rozkazują źwierzętom, one wprost umieją do serca mówić człowiekowi, tak, że on nie wie, skąd mu głos przychodzi, a czuje, że to boży... We śnie, na jawie, z góry, spod ziemi szepcą do niego, bo Bogów wszędzie pełno, nawet w ziarnach piasku.
O! panuniu mój! Jakie to tam życie, jakie życie! a swoboda po lasach i polach! Jakie tam pieśni płyną i srebrny śmiech się rozlega, gdzie Krzyżaków nie było! Bo gdzie oni przeszli, śmierć przeszła z nimi.
Prawda! nie ma szat takich, ani sprzętu takiego, ani domostw z kamieni, ani kościołów, w których Boga na klucz zamykają. Tam wszystko otworem, drzwi chat na oścież, ziemia — ludziom cała. Wszędy Bóg lata swobodny i mieszka, kędy chce, a człowiek też, Ziemia wszystka, jak szeroka, nie krajana, lasy bezpańskie. Kunigas siedzi na gródku, na wysokim, ale po to tylko, aby z daleka patrzył, gdy wróg nadciąga, a panuje, aby bronił od niego. Za to mu osyp22 dają i daninę.
Zadumał się parobczak i dodał jeszcze:
— Na Litwie nie ma, jak tu, ludzi, którym nie wolno spojrzeć w oczy kobiecie i do dziewki się uśmiechnąć. Nasi Wejdaloci i dziewice Wejdalotki chodzą swobodnie; a choć im się żenić nie wolno, żyć i śmiać się, i śpiewać nie bronią. W wiankach chodzą boże sługi, wesoło uśmiechają się sobie i światu.
My tu jak bydło w oborze siedzimy zamknięci; na gród nawet starej baby nie puszczą, żeby im dziewczyny nie przypominała. Oj! Litwa! — westchnął. — Kunigasie mój, świat inny a lepszy... tylko dla nas on zamknięty!
Jerzy się zasępił i spytał:
— Ale oni przecież jedynego, prawdziwego Boga znają, ci Krzyżacy, a myśmy się go od nich znać i chwalić nauczyli.
Parobczak, głowę spuściwszy, wzrokiem wylękłym potoczył po celi.
— Straszny ten ich Bóg! — zamruczał — wojuje i zabija! Prawda! i nasz piorunami ciska, ale tylko na winnych, a oni krew leją, nie pytając jaką. Widziałem niemowlęta pomordowane po chatach, a czym one zawiniły? Ich Bóg nienasycony, bo mu całej ziemi potrzeba, a nasze panowały u siebie w domu i cudzego nie pożądały.
Jerzy słuchał bacznie, brwi mu się ściągały i powieki opadały na oczy. Nic nie mówiąc, głową potrząsał.
Parobek odważył się dodać:
— Oni przecie sługami bożymi się mianują i powiadają, że pełnią wolę Jego. Naszym Wejdalotom miecza nie wolno tknąć, ani innej krwi, nad bydlęcia ofiarnego, przelewać. Ich Bóg krwi pożąda.
Jerzy siedział milczący; wzdychali oba.
— Pamiętasz Litwę? — wtrącił chory.
— Ja? lepiej od was — prawił drugi — mnie już sporego porwali z lasu, od trupa ojca i matki, kiedym już po ziemi chodził sam i na drzewa jak kot się wspinał. Byłbym zbiegł, ale gdy mi powrozu popuścili za późno było. Knecht na pętlę wziął i ciągnął mnie za sobą, okrwawionego, zbitego, choć jak wilk wyłem z bólu i strachu. Zamknęli potem do szopy z innymi, a myśmy ją podpalili, aby uciec. Nie pomogło; pochwytali. Bili potem i męczyli, abyśmy zapomnieli mowy i pieśni, a uczyli się ich szwargotu. Alem ja pochował tak głęboko, co tu wyniósł z lasu, że mi ten skarb z życiem odbiorą. Nie oduczyli mnie kochać, co swoje, ale kłamać nauczyli.
Uśmiechnął się chytrze i dziko.
— Popytajcie ich teraz! Mówią, że lepszego pachołka nie ma nade mnie, ani posłuszniejszego. A co? kłaniam się im do ziemi, rąbek szaty całuję, sławię ich, dziękuję, śmieję się, żeby myśleli, żem taki szczęśliwy. A co u mnie w duszy — to moje!
I na pół nucąc, pół mrucząc, dodał:
— Któż to wie? kto wie! Są Kunigasy jeszcze, ludu siła. Przyjdzie może i na Litwę godzina i dzień na litewskie dzieci!
Jerzy nie odpowiadał. Kunigas! Kunigas! chodziło mu po głowie i szumiało.
Wtem lampka przygasać zaczęła, sycząc; pachołek się porwał nagle, przestraszony, że się opóźnił. Zbliżył się do zamyślonego, pochylił się przed nim z pokorą i czułością.
— Kunigasie mój! — szepnął, usiłując za rękę go pochwycić — nie zabijacie się wy tęsknotą. To nie męska rzecz kwilić. Mężowi przystoi gniew, a niewieście smutek. Ona go wyśpiewa i wyleje z siebie, gdy jej duszę naciśnie; my z nim jak z trucizną chodzić musimy. Trzeba żyć. Któż wie? kto wie? — powtórzył — I na nas przyjdzie godzina i dzień na litewskie dzieci.
Jerzy spojrzał nań i z lekka go po ramieniu uderzył.
— Idź! — rzekł — tobie czas. Szpitalnik nigdy nie śpi, i po nocy nawet śledzi. Nuż by cię tu zastał. Wracaj; a jutro, gdy się wymknąć potrafisz, przyjdź mi mówić o Litwie. Tyś mi pierwszy objawił krew moję23 — i coś się we mnie zbudziło. Czy to sen? czy spominki? czy pokusy szatańskie?
— Szatańskie? — rozśmiał się parobek z niedowierzaniem. — Na Litwie, u nas, szatanów nie ma, tylko bogi, sługi wielkiego Boga, raz dobre, drugi raz złe, jak on im przykaże. To oni szatana sobie zmyślili. Nasz Perkunas by go nie zniósł i wnet piorunem by go wgniótł w ziemię, a nie dałby mu przeciw sobie gospodarować! Ho! ho!
— Cicho, nierozumny! — zawołał Jerzy. — Spraw bożych z ludzkimi nie mieszaj; co ty wiesz?
I bojaźliwie, ukradkiem, krzyż zakreślił na piersi. Ale ruchu tego nie dojrzał już Rymos, bo się co prędzej przez drzwi na pół otwarte wymknął i jak mysz cicho do izby chorych, na swój barłóg pusty prześlizgnął.
Zamek Marienburski (Malborski), w owym czasie, choć do niego jeszcze dobudowywano wiele, choć go kończono i powiększano, stał już tak wspaniale zarysowany, jakim później widzieliśmy go w majestatycznych ruinach, nim niesmaczna restauracja z nich go do trupiego życia jakiegoś nie dźwignęła.
Na szczycie pagórka piętrzył się Wysoki Zamek, Hochburg, najstarszy z gmachów, zawierający kościół, groby i salę kapitulną; niżej, oddzielone od niego głębokim przekopem, wznosiło się Średnie Zamczysko, w którym życie powszednie rycerzy krzyżowych się skupiało; niżej jeszcze, ku łęgom24 i Nogatowi, Dolny Zamek zawierał gospodarskie budowle i mieszkania knechtów i czeladzi.
Mówiono naówczas, że te trzy obronne grody, które się stały stolicą Zakonu, co się już wyrzekł walki z niewiernymi na Wschodzie, połączone z sobą były, na wypadek niebezpieczeństwa, podziemnymi schody25, kryptoportykami, o których wnijściu26 i tajemnicach wiedziała tylko starszyzna.
Na codzienne narady, w których uczestniczyli Wielki Mistrz, Wielki Komtur, Marszałek, Podskarbi, a czasem kilku starszych rycerzy, zbierano się zwykle na Średnim Zamku, w sali zwanej rycerską, której sklepienie jeden granitowy słup podtrzymywał.
Tu też nazajutrz o schyłku dnia znajdujemy starszyznę na kamiennych ławach dokoła siedzącą, przy ogniu na wielkim kominie rozpalonym.
Same płaszcze białe, same postacie rycerskie, ostre, ponurego wyrazu z brwiami najeżonymi, z pooranymi policzki, o szerokich ramionach, o piersiach rozrosłych, stworzone do noszenia zbroi i nawykłe do nich. Niemal braterskie rysów ich podobieństwo tłumaczyło się i jednością pochodzenia — bo naówczas nikogo jeszcze oprócz Niemców nie przyjmowano do Zakonu — i szlachecką krwią, i rodzajem życia, który jednakowo piętnował wszystkich.
Każde jednak z tych męskich oblicz, prawie książęcą jakąś dumą i wyrazem siły naznaczonych, miało odrębny charakter, gdy życie w nich zagrało.
Wielki Mistrz, najbliżej stał komina. Był to mąż poważny, lecz nieprzyjemnego wyrazu twarzy. Oko jego biegało niespokojne, usta gryzł, czoło marszczył i choć był pomiędzy swoimi, między najzaufańszymi, zdawał się niedowierzająco na nich spoglądać.
Nieodstępny, od niedawnego czasu, od zabicia Mistrza v. Orselen przez mściwego Endorfa, Kompan, dodany Wielkiemu Mistrzowi, stał z dala u drzwi, z salki tej do mieszkania jego wiodących.
Był to najmłodszy ze zgromadzenia, z bystrym wejrzeniem, pięknej rycerskiej postaci chłopak, który trzymał się na uboczu, jak gdyby na starszyznę nie zwracając uwagi, bo do jej narad nie miał prawa należeć. Postawiony na straży, nie mógł opuścić stanowiska. Zwano go hrabią v. Henneberg.
Mistrz Luder, oprócz niespokojnego oblicza i dumy, jaką mu książęce urodzenie dawało, nie odznaczał się niczym.
Twarze Wielkiego Komtura, Marszałka i Podskarbiego, dygnitarzy, składających radę tajemną, więcej miały wyrazu i dozwalały się domyślać, że władza wprawdzie była w ręku Mistrza, ale siła kierownicza w głowach tej starszyzny, spokojnej, pełnej siły i wiary w siebie, przejętej wielkim posłannictwem, jakie spełniała.
Oprócz Wielkiego Komtura i wymienionych, rycerz Bernard, któregośmy już widzieli wczoraj, tak odziany jak w kaplicy, tak niby mało znaczący i bez urzędowego stanowiska, jak wprzódy, w ciemnym kącie siedział na ławie, niby świadek niemy i obojętny.
Na twarzy Mistrza Ludera malowało się, oprócz niepokoju, znudzenie i znużenie, jakby go na tę naradę wyrwano, gdy potrzebował wytchnienia.
Rozmowa, cicho prowadzona, była niby przygotowaniem do ogólnej.
Komtur parę razy, nim ją rozpoczął, spojrzał na Kompana Mistrza, Henneberga; a widząc, że skazówki, dawane mu oczyma, nie starczyły, zbliżył się doń, poszeptał, i — Kompan za próg się z wolna wysunął.
Mistrz Luder niecierpliwie nogą popchnął głownią27, która się wytoczyła z komina, obejrzał się i zamruczał:
— Mówcie; poczynajcie; słucham!
— Najlepiej pono będzie, gdy Wam tę sprawę tajemną, która dla Zakonu wielkiej wagi być może, opowie i objaśni brat Bernard — odezwał się Wielki Komtur, spoglądając ku niemu.
Mistrz, namarszczywszy się, oczyma groźnymi rzucił na siedzącego w kącie. Z wyrazu twarzy domyślać by się było można, że tego brata Bernarda nie lubił.
Powołany powstał z wolna, zdając się o to niewiele troszczyć, i krokiem mierzonym przybliżył się do zgromadzonych u komina.
Milczano, on się namyślał, ale bez troski, zimno; a przystąpienie do Wielkiego Mistrza, którego oblicze niechęć mu zwiastowało, nie zdało się go nic kosztować.
Dziwnie był pewny siebie.
— Mówcie, bracie Bernardzie! — potwierdził Marszałek.
— Sprawa ważna — odezwał się Bernard — nikt lepiej jej nie zna ode mnie. Trzeba coś postanowić, czas jest wielki. Idzie o tego chłopaka, książątko litewskie, któreśmy lat temu dziesięć przeszło porwali z rąk matki i chowali nie bez celu. Jam ocalił go i za moją radą daliśmy mu tu urosnąć, aby z niego, swojego czasu, zrobić narzędzie dogodne, które nam krwi przelewu oszczędzi. Chłopak...
Wielki Mistrz przerwał opowiadającemu ruszeniem ramion i głowy.
— Niewielką macie zasługę, żeście to wilczę dzikie hodowali. Co nam po nim? Było mu łeb rozbić o sosnę.
Rozśmiał się pogardliwie brat Bernard, jakby nie poczuł szyderstwa.
— Przydać się może — rzekł obojętnie. — Matka, wdowa, włada kawałkiem kraju na granicy i ma twierdzę mocną, którą zdobyć nam trudno. Przywiązaną jest do dziecka. Któż wie?... Dziecko wychowało się w wierze chrześcijańskiej i przywiązało się do nas; sprzymierzeńca gotowego mamy i lennika. Wszystko to jużci warte kawałka chleba, który kosztowało...
Mistrz powtórnie ramionami ruszył i rozśmiał się.
— Wolałbym mieć kilkuset rycerzy i kilka tysięcy ludu na ten gródek niż takiego zakładnika. Matka miała czas odboleć i zapomnieć o nim; on — zawsze niepewny. Nuż się tam krew odezwie. Cała ta rachuba dziesięciu kopii nie warta.
Błysnął oczyma. Bernard stał nieporuszony. Wtem Marszałek przemówił, spoglądając na przemian, to na Mistrza, to na brata Bernarda. W starszyźnie widać było wielkie poszanowanie dla skromnego owego brata; tylko Mistrz
Uwagi (0)