Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖
Jest pierwsza połowa siedemnastego wieku, do Gdańska przybywaporucznik marynarki królewskiej, Kazimierz Korycki. W okniejednej z kamienic dostrzega śliczną dziewczynę.
Dowiaduje się,że dom należy do mistrza Schulza, bogatego rzemieślnika handlującego wyrobami z bursztynu, co daje pretekst do wstąpieniado środka pod pozorem zakupów i dowiedzenia się czegoś więcejo tajemniczej pannie.
Romans przygodowy z klasycznymi elementami powieści gatunkupłaszcza i szpady: rodzinna zagadka, miłość, zazdrość, intryga,ucieczka i pościg, szczęśliwe zbiegi okoliczności i nieoczekiwanezwroty akcji. Fabuła rozgrywa się na plastycznie odmalowanymhistorycznym i obyczajowym tle epoki, z bogatymi w szczegółyopisami strojów, budynków, wnętrz i przedmiotów.
Czytasz książkę online - «Panienka z okienka - Deotyma (darmowa biblioteka internetowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Deotyma
Rzekł więc tylko:
— Już nic. Bóg wam zapłać, mój Grubasku.
— Sługa pokorny — odpowiedział tamten, przy czym, zdjąwszy swój szafirowy beret, nisko się pokłonił i odszedł powoli, pobrzękując kluczami.
Pan Kazimierz klasnął w dłonie.
— Wiwat! Jest asumpt! Pójdziem134 po bursztyny. Co prawda, mieszek135 już okrutnie chudy, aleć potargować zawdy wolno, za to na gardle nie karzą136. A więc do lin! I brać karawelę137.
Rzekł, przemierzył wszerz ulicę, skoczył na taras i, ująwszy pięknie rzeźbioną kołatkę, zaczął nią bić po kawalersku we drzwi Bursztynowego Domu.
Długo musiał czekać pode drzwiami. Przynajmniej naszemu gorączce138 wszelkie czekanie zawsze wydawało się długim.
Na koniec z wewnętrza139 zaszemrały kroki dosyć lekkie. „Oho! Jużem ściągnął140 mego ptaszka z poddaszka. A może to i nie ptaszek. Jakoś trocha141 ślamazarnie nóżki za sobą ciąga... ”
Warknął gruby rygiel i w szparze drzwi odchylonych ukazała się głowa, co prawda kobieca, dosyć nawet przyjemna, ale nic a nic niepodobna do tamtej. Musiała to być niewiasta służebna i dobrze już wysłużona; dobiegała co najmniej pięćdziesiątki. Ubrana była chędogo142 w kołnierz z muślinu, prawda że grubego, ale suto nakarbowanego (bo wtedy czy sługa, czy przekupka — żadna nie ruszyła się bez krezy), i w inderak, czyli spódnicę staroświecką, pękato wywatowaną koło bioder.
— Co to? — zapytała.
— Czy tutaj kram na bursztyny?
— Ja143 — odrzekła i rozwarła tak szeroko drzwi, że uderzenie ich o ścianę odbiło się przeciągłym echem po sieni nadzwyczaj długiej, wyłożonej piękną, polewaną cegłą. Pod sklepieniami wisiały rogi jelenie i różne obrazy, którym jednak trudno było się przypatrzeć, bo choć owo złoto-kraciaste okno wpuszczało tam sporo światła, jednak sień była taka głęboka, że już od połowy tonęła w półcieniu.
Na samej głębi, przez inne drzwi wpółotwarte, oczy mogły rozróżnić równie długą i głęboką kuchnię, zakończoną dwoma oknami wychodzącymi na mroczny dziedzińczyk. Że pora była poobiednia, więc wszystko tam stało we wzorowym porządku; z półokrągłych wnęk powyżłabianych w murze jakieś brzuchate kociołki mrugały miedzianymi połyskami, a skośnie oparte na półkach misy i talerze cynowe świeciły rzędem jakby tarcze.
Drzwi te zajmowały jeden z kątów sieni. W drugim kącie, wokoło grubego słupa, kręciły się ślimakiem schody obwite przejrzystą, z orzechowego drzewa toczoną poręczą, której tralki144 były powyginane w najśliczniejsze palmy i chimery145.
Tam niewiasta wskazała, mówiąc:
— Na pierwszym trepie146.
I znikła w głębiach kuchni.
Wszedłszy na kilka stopni, Kazimierz wydał przytłumiony wykrzyk147; o dwa zakręty wyżej, przechylona przez poręcz, zwieszała się ku niemu koronkowa stokrotka i wyglądająca z niej ciekawie złota główka. Puścił się szybko, ażeby ją dogonić, ale ona jeszcze szybciej mknęła i tylko jej błękitna suknia przerabiana w białe floresy migała za orzechowymi floresami kraty, wydając takie sztywne chrzęsty, jak gdyby drzewo tam szumiało.
Kiedy na koniec wybiegł na korytarz przecinający pierwsze piętro, już ona śmignęła poza majaczące przezrocza innych schodów, co nowym ślimakiem wywijały się w górę. Wielką miał ochotę i tam za nią popędzić, ale w tej chwili odemknęły się jedne ze drzwi korytarzowych i ukazała się w nich posępna głowa młodego człowieka, który spytał:
— Kto tutaj chodzi?
— To ja. Wedle148 bursztynów.
— A! To tam, wasza dostojność, naprzeciwko.
Więc Kazimierz skierował się do drzwi z naprzeciwka, i do jakich drzwi! Gdyby nie półciemność panująca w korytarzu, gdyby zwłaszcza nie gwałtowność, z jaką wszystko zwykł czynić, byłby mógł zgubić oczy w tej wikłaninie wstęg, powojów i skrzydlatych geniuszków149, co się tam roiły na tle z jasnego dębu. Ale za otworzeniem150 piękność drzwi gasła jeszcze przy piękności komnaty, zatrzęsionej także dębową snycerszczyzną151. Z misternych, czworobocznych przegródek sufitu wyglądały rzeźbione głowy (ozdoba ulubiona polskim budowniczym152). Przy ścianach ciągnęły się sławne gdańskie szafy o kulistych nogach, o wrotach bajecznie dłutowanych, o szeroko przysiadłych dachach, istne pałacyki dla driad153 i domowych larów154. Zastawiona takimi gmachami komnata wydawała się mocno ciemną, tym bardziej, że była wąska w stosunku do swojej wielkiej głębokości. Na samym jej końcu dopiero świeciły dwa okna, te właśnie, między którymi na zewnątrz stał Carolus Magnus, a pod którymi tutaj ciągnął się stół ogromny, zarzucony mnóstwem świderków, pilników, baniek i miseczek. Przy stole w dużym, poręczowym krześle siedział mistrz Johann Schultz. Miał na sobie kurtę z kasztanowatego falendyszu155 o małym, karbowanym kołnierzu i bufiastych rękawach, szare pludry156, zielone pończochy i trzewiki z pęczkami wstążek. Na długawych, szpakowatych włosach nosił mały, czarny birecik, bo wtedy i w domu nakrywano głowę.
Siedział pochylony do światła i pulchnymi rękami urabiał maleńkiego amorka z bursztynu. A nie tylko ręce, ale i twarz miał pulchną, i cała jego osoba jaśniała okazałą tuszą, tak że Kazimierz pomyślał sobie:
„Jeśli ci tamten Grubasek, to ten cały grubas”.
Ale ta grubość była przejrzystsza, wykwintniejsza. Rysy nawet musiały być niegdyś bardzo ładne, dopóki długie lata siedzącego życia i długa zażyłość z kuflem nie zaokrągliły ich zbytecznie.
Podczas gdy Kazimierz czynił w duchu takie uwagi, mistrz Johann oddawał pięknym za nadobne. Spostrzegłszy świetny wygląd wojskowego, pomyślał sobie:
„Oho! Może jakowy157 utracjusz? Będzie zeń dojny kundman158”.
Przy czym wstawszy powolutku, skłonił się z powagą i patrzył na gościa w postawie wyczekującej, bo wielcy kupcy owych czasów byli tacy, jakimi są jeszcze dziś na Wschodzie: uprzejmi, ale małomówni i nienarzucający się z towarem. Wszelką sztukę „reklamy”, wszelkie przechwałki z bębnami pozostawiali krzykaczom jarmarcznym, a sami twierdzili, że czego kto naprawdę potrzebuje, to sobie zawsze znajdzie. Nie wiedzieli, prostoduszni, że można ludzi kusić i na to, czego im nie trzeba!
Toteż i w ich składach nic nie stało na pokaz, nic się nie uśmiechało spoza szyb kryształowych. I tutaj oto któż byłby mógł odgadnąć, co ta surowa komnata ukrywa w swoich szczelnie pozamykanych tajnikach!
Kazimierz pierwszy zaczął:
— Jutro wyjeżdżam, chcę zawieźć doma159 gościniec160, z tej racji161 przyszedłem do waści162, panie kupiec.
— Toś wasza miłość richtig163 trafił. U nas grasuje przysłowie:
— A! Paradnieś166 to waść przycytował167 — rzekł gość, któremu bardzo się podobała krotochwilność168 gospodarza. — Obaczmyż169, co ja mam nasypować do onej rękawicy, chociażby do jednego palca w gantelecie170.
Kupiec tedy zaczął jedną po drugiej otwierać owe zaczarowane szafy. Tam, na głębokich policach171, stały rzędami bursztynowe posążki, czarki, kropielniczki, solniczki, ampułki. Były i przedmioty niby innego porządku, jako to: srebrne puchary i talerze, kryształowe szklenice172 i nalewki173, ale wszystko nasadzane maskaronami174 albo figurkami z bursztynu; były i krucyfiksy hebanowe ze słonecznym Panem Jezusem, i świątyńki z kości słoniowej, gdzie bawiły się różne żółciuchne osóbki.
Potem kupiec wyciągnął płaskie szuflady, gdzie leżały rzeczy drobniejsze, ale niemniej kosztowne, bo z najbielszego bursztynu wycinane i złotymi oprawami niewidzialnie podszyte. Spoczywały tam na czarnych aksamitach naszyjniki, krzyżyki, zausznice175, alszbanty176 i wszelkie inne figle177 białogłowskie, wyrobione tak cieniuchno, jakby z wosku. Gdzie indziej znów guzy do żupanów178, spinki do kitek i kołnierzy, kule i różne wisiory do rzędów końskich, kameryzowane179 gdzieniegdzie upstrzeniami z pereł i drogich kamyczków. Tu już pan Kazimierz zaczął tracić głowę. Mieszek jego — co prawda — piszczał srodze180 na haniebne ceny, jakie mistrz Johann obojętnie wymieniał, ale Kazimierz nie okazywał żadnego zmieszania ani się owym cenom dziwował; a czynił tak dla dwóch powodów: najprzód chciał koniecznie przedłużyć rozmowę, w nadziei, że panienka z okienka zajrzy na koniec do komnaty; po wtóre, chciał się nasycić, jeżeli nie posiadaniem, to przynajmniej oglądaniem tylu przecudności, bo nasza młodzież wojenna zawsze kochała się w splendorze. Więc wszystko po kolei brał do ręki, najdroższe rzeczy targował, a jeśli nie sypał zlotem, to sypał hojnie i szczerze pochwałami, czym niezmiernie sobie ujął gospodarza, bo majster Johann był jeszcze więcej kunsztmistrzem niż kupcem.
Widząc, że młodzieniec najpilniej ogląda figurki niewieście, odezwał się z uśmiechem:
— He, he! Mam ja tu coś echt181 dla pana oficyjera, jeno tam jeszcze grubszy koszt, bo to mój Meisterstück182.
Tu wysunął na środek pokoju swoje wielkie krzesło (z dębu rzeźbione jak wszystkie inne sprzęty, a wybite skórą z Korduby183, o tle dereniowym184 i złotych wyciskach). Potem z kieszeni wyjął kluczyk, a wtedy Kazimierz spostrzegł nie bez podziwu, że pod siedzeniem jest ukryta szuflada z misternym zameczkiem.
— Przebóg185! Czego też te Niemcy nie wymyślą?! — zawołał. — A to, bez urazy, można by o waści powiedzieć, co się zawdy o sknerze powiada, że „siedzi na swoich skarbiech186”.
— Ja, ja. Siedzi. Czego nie ma siedzieć, kiedy skarby są? — odparł bez urazy gospodarz i, wyciągnąwszy szufladę, zaczął przeglądać jej różne przegrody. W jednych, na kształt kiełbasek, wiły się długie sakiewki, przez których dziergankę przeglądały rulony holenderskich dukatów. Gdzie indziej były drobne łańcuszki i paciorki.
— To — mówił — różne andenkieny187 po mojej nieboszczce.
— Waść wdowiec?
— A wdowiec. Już dwie lecie188 z górą minęło, jak my ją pogrzebli.
Na koniec, z najgłębszej skrytki wyjął długie puzderko, gdzie na szafirowym atłasie ukazał się bursztynowy sztuciec189. Trzonki u wszystkich trzech narzędzi były wyrobione w kształcie mitologicznych posążków, a przy tym obmyślone z podwójnym dowcipem: i tak, po jednej stronie bożek Mars190, gorejącej barwy, trzymał nad ramieniem wzniesiony mieczyk złoty, który zarazem tworzył i klingę noża. Po drugiej stronie Neptun191, trochę szarawy, trzymał trójzęb, którego złote szpikulczyki tworzyły widelec. Najwięcej panu Kazimierzowi podobała się łyżka; była to stubarwna, okrągło-wklęsła muszla, z której wychodziła bogini Wenus192; a bursztyn, użyty na tę postać, przeświecał taką mleczną białawością, że wydawała się naprawdę istotą z morskiej piany.
Pan Kazimierz przyglądał się tej niebiance z iście pogańskim nabożeństwem. Niemniej pilnie jej się przyglądał i własny jej twórca, a nawet w tym jego patrzeniu była jakaś lubość, taka daleka od czystego artyzmu, że młodzieniec, spostrzegłszy jego usta lekko rozchylone jak u ryby, pomyślał sobie:
„Ej, ty niemiecki Sylenusie193! Mimoć194 latek ona bogini, jak widzę, dobrze cię jeszcze za łeb dzierży”.
Jednak uwagę tę schował dla siebie, a na głos powtarzał:
— Mirabilia195! Godne królewskiego stołu!
— A ja zawdy powiedam, że to stworzone dla was, panie oficyjerze, bo jako się widzi z moderunku196, wasza miłość służysz i Marsowi, i Neptunowi, a jako się patrzy z oczu, to takoż197...
— ...i Wenerze198 — dokończył pan Kazimierz. — Co prawda, to prawda. Służęć199 ja tej bogini z ferworem200 i zabrałbym waszecin201 sztuciec jeszcze dzisia, cóż, kiedy w sepecik202 nie wlezie.
Mówiąc to, wziął jedną ze swoich rękawic i chciał niby wsunąć w nią puzdro, które oczywiście nie mogło się tam zmieścić.
Obaj się roześmieli, a podczas kiedy kupiec zamykał na powrót szufladę, Kazimierz mówił z niekłamanym zachwyceniem:
— Wielki z waści magister203 w tym rzemieśle204. Wie to cała Hanza i cała Korona205. Mnie nawet gadano, co król jegomość206 nieboszczyk do waści pisywał. Czy to może być?
— A może być, kiedy było. Ho! Nasz pan miłościwy to nie tylko był mądry König207, ale i mądry Kunstmeister208. Inne królowie, kiedy się sfatygują, to wyprawiają sobie turniery209, szlichtady210 i różne lusztyki211. A król Zygmunt nie — jeno siadał wonczas212 do warsztatu i dłubał sobie we złocie albo srybrze213 to kubeczki, to łańcuchy, to monstrancyje, i to nie dla żartu, ale rzeczy fein214, coby się ich i prawy215 Meister216 nie powstydał. Owóż217 jednego dnia przyszła mu takowa chęć, aby sobie zrobić Trinkbecher218 z czystego bernsztejnu, jeno nie wiedział, skąd wziąć tej substancji ani jak to się robi? Kazał tedy pisać do mnie, abym ja mu przysłał kawały, jakie mam najlepsze, i takoż w piśmie zapytował o nasze niektóre majsterskie sekreta. Jam tedy posłał i z sekretów onych się spuścił219, jako wierny sługa i poddany.
— I cóż król, zrobił ten kielich?
— Gadali mi panowie, co płynęli ode Warszawy, że zrobił i że tam wygrawował swój osobisty konterfekt
Uwagi (0)