Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
Powieść z gatunku płaszcza i szpady, w której nie brak intryg, niespodziewanych zabójstw, pojedynków na śmierć i życie oraz romansów. D'Artagnan, Atos, Portos i Aramis to czterej przyjaciele, muszkieterowie gwardii francuskiej za czasów panowania króla Ludwika XIII i kardynała Richelieu.
Dzieło odniosło światowy sukces — zostało przetłumaczone na wiele języków i wielokrotnie zekranizowane. Książka powinna spodobać się nie tylko wielbicielom klasycznej literatury francuskiej.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
D’Artagnan i Planchet nie w ciemię bici, nie czekając na powtórny rozkaz, odwiązali konie, które stały przed bramą, skoczyli na nie, spięli ostrogami i popędzili cwałem.
— Czy ty wiesz, co się z Athosem stało? — zagadnął w pędzie d’Artagnan Plancheta.
— A! panie mój! — odparł Planchet — widziałem, jak dwa te strzały położyły dwóch ludzi i zdaje mi się, że widziałem także przez szyby, jak rąbał się z innymi.
— Dzielny Athos! — szepnął d’Artagnan. — Ciężko pomyśleć, że opuścić go muszę! Zresztą, kto wie, co nas tu niedługo czeka. Naprzód Planchet, naprzód! zuch z ciebie, mój chłopcze.
— Ja panu mówiłem — odrzekł tenże — że Pikardyjczycy, to taki naród, co go w potrzebie poznaje się dopiero, a teraz na swojej ziemi jestem, to mi ducha dodaje.
I obadwaj, sadząc, co koń wyskoczy, przybyli jednym tchem do Saint Omer.
Tam, zarzuciwszy cugle na ramię, dali wytchnąć koniom, sami przekąsili naprędce, stojąc na ulicy, i dalej pocwałowali.
O sto kroków od bram Calais koń d’Artagnana padł, z nozdrzy i oczu krew mu się rzuciła, i nie było sposobu ratować; był jeszcze wierzchowiec Plancheta, lecz i ten się rozparł i niepodobna było zmusić go do dalszej drogi.
Na szczęście, blisko już mieli do miasta, porzuciwszy więc wierzchowce swoje na środku drogi, pośpieszyli do portu.
Planchet zwrócił uwagę swego pana na jakiegoś szlachcica, idącego ze służącym, o jakie pięćdziesiąt kroków przed nim.
Zrównali się z nim czemprędzej; wyglądał na mocno zajętego, obuwie miał pyłem pokryte, i dopytywał, czy nie mógłby się natychmiast przeprawić na brzeg angielski.
— Nic łatwiejszego — odpowiedział właściciel statku, gotowego do odpłynięcia — lecz dziś z rana przyszedł rozkaz, aby nie przewozić nikogo, bez szczególnego pozwolenia kardynała.
— Ja też je posiadam — rzekł szlachcic, wyjmując papier z kieszeni — oto jest.
— Każ je pan poświadczyć przez naczelnika przystani — rzekł właściciel statku.
— Gdzież znajdę naczelnika?
— Na letniem mieszkaniu.
— A w której to stronie?
— O ćwierć mili od miasta, nawet widać stąd dom, ten dach, pokryty dachówką, pod wzgórzem.
— Bardzo dobrze! — rzekł młody szlachcic.
I, skinąwszy na służącego swego, poszedł w tamtą stronę.
D’Artagnan i Planchet udali się za nim, w odległości pięciuset kroków.
Wydostawszy się z miasta, d’Artagnan przyspieszył kroku i zrównał się ze szlachcicem przed samym laskiem.
— Panu, jak mi się zdaje, bardzo pilno? — zagadnął go d’Artagnan.
— Ogromnie, mój panie.
— Bardzo mi przykro — rzekł d’Artagnan — lecz i mnie pilno niezmiernie, chciałem więc prosić pana o wyświadczenie mi przysługi.
— Jakiej?
— Ażebym ja był pierwej od pana.
— Niepodobna — odparł młody szlachcic — przebyłem sześćdziesiąt mil w ciągu czterdziestu czterech godzin, a jutro w południe muszę być w Londynie.
— Tę samą drogę i ja przebyłem w ciągu czterdziestu godzin, a jutro o dziesiątej rano muszę być w Londynie.
— Mocno mnie to boli, lecz ja pierwszy przybyłem, i wyprzedzić się nie pozwolę.
— I mnie bardzo przykro, lecz przybyłem później, a pierwszy tam stanę.
— Sprawa królewska!... — odezwał się szlachcic.
— A moja sprawa osobista!... — odparł d’Artagnan.
— Ależ, o ile mi się zdaje, szukasz pan ze mną zaczepki?
— A cóż pan chcesz, żeby to było, u licha!...
— Czego więc pan żądasz ode mnie?
— Chcesz się pan dowiedzieć?
— Zapewne.
— Otóż żądam rozkazu, który pan masz przy sobie, bo ja go nie posiadam, a jest mi bardzo potrzebny.
— Żartujesz pan chyba?...
— Nie żartuję nigdy!...
— Ustąp mi pan z drogi!...
— Nie przejdziesz!
— Mój ty zuchu, chcesz, abym ci łeb roztrzaskał?... Hola! Lubin! podaj pistolety.
— Planchet — odezwał się d’Artagnan — zabierz się do sługi, ja pana biorę na siebie.
Ośmielony poprzedniem powodzeniem, Planchet rzucił się na Lubina, a ponieważ był krzepki, przewrócił go na wznak i ukląkł mu na piersiach.
— Rób pan, co do pana należy — rzekł Planchet — ja zrobiłem już swoje.
Szlachcic, widząc to, dobył szpady i uderzył na Artagnana, lecz trafił na silnego przeciwnika.
W ciągu trzech sekund d’Artagnan zadał mu trzy pchnięcia, mówiąc za każdem:
— To za Athosa, to za Aramisa, a to za Porthosa.
Za trzeciem pchnięciem, szlachcic padł, jak kłoda.
D’Artagnan sądził, że umarł, a co najmniej zemdlony. Schylił się, aby zabrać, mu rozkaz kardynalski, lecz w chwili, gdy sięgnął ręką, aby go zrewidować, ranny, który nie wypuścił z ręki szpady, pchnął go w same piersi, mówiąc:
— A to dla ciebie...
— To dla mnie?... zobaczymy, czyje na wierzchu!... — krzyknął wściekły d’Artagnan, przybijając go do ziemi czwartem pchnięciem w brzuch.
Teraz już szlachcic zamknął oczy i zemdlał.
D’Artagnan poszukał w jego kieszeniach, zabrał rozkaz wolnego przejazdu, wypisany na imię hrabiego de Wardes.
Następnie, spojrzawszy po raz ostatni na pięknego młodzieńca, liczącego zaledwie dwadzieścia pięć lat wieku, którego zostawić miał leżącego bez czucia, a może i bez życia, westchnął nad dziwnem przeznaczeniem, doprowadzającem ludzi do wzajemnego tępienia się na rzecz tych, którzy obcymi są im zupełnie, a często nie wiedzą nawet o ich istnieniu.
Lecz z tej zadumy wyrwał go Lubin, który wydawał chrapliwe krzyki, wzywające o pomoc.
Planchet ściskał go z całych sił za gardło.
— Panie — rzekł tenże — jak ja go tak trzymam, to nie krzyczy, ale niechno go popuszczę, zaczyna na nowo. Widzę, że to Normandczyk, a to naród uparty.
— Zaczekaj! — odezwał się d’Artagnan i, wziąwszy chustkę, zatkał Lubinowi usta.
— A teraz — rzekł Planchet — przywiążmy go do drzewa.
Skrępowali go sumiennie, hrabiego de Wardes złożyli przy nim, a ponieważ i pan i sługa leżeli w głębi lasku, a dzień miał się ku schyłkowi, nie ulegało wątpliwości, iż pozostaną tak do dnia następnego.
— A teraz — odezwał się d’Artagnan — do naczelnika.
— Ale pan ranny jest, o ile mi się zdaje? — rzekł Planchet.
— To nic, zajmijmy się tem, co ważniejsze; później pomyślimy o mojej ranie, która zresztą nie wydaje mi się zbyt niebezpieczna.
I puścili się wyciągniętym krokiem w kierunku siedziby urzędnika.
Oznajmiono mu hrabiego de Wardes.
D’Artagnan został wpuszczony.
— Pan masz rozkaz z podpisem kardynała? — zapytał naczelnik.
— Tak panie, oto jest — odrzekł tenże.
— A! tak, w zupełnym jest porządku — rzekł naczelnik.
— Rzecz prosta — odrzekł d’Artagnan — należę do jego najwierniejszych.
— Jego eminencja widocznie chce komuś przeszkodzić w wyjeździe do Anglji.
— Tak, niejakiemu d’Artagnanowi, szlachcicowi bearneńskiemu, który z Paryża wyjechał wraz z trzema swymi przyjaciółmi do Londynu.
— Znasz go pan osobiście? — zapytał naczelnik.
— Kogo?
— A tego d’Artagnana.
— Wybornie.
— Proszę zatem o jego rysopis.
— O! z przyjemnością.
I d’Artagnan podał co do joty rysopis hrabiego de Wardes.
— A miał kogo przy sobie?
— Tak, służącego Lubina.
— O! będziemy ich pilnowali, jeżeli tylko wpadną w nasze ręce. Jego eminencja może być spokojny, odstawimy ich do Paryża pod dobrą eskortą.
— O! panie naczelniku, dobrze się zasłużysz kardynałowi.
— Czy pan zobaczysz się z nim po powrocie?
— Bez najmniejszej wątpliwości.
— Powiedz mu, proszę, że jestem wiernym jego sługą.
— Nie omieszkam.
Uradowany tem zapewnieniem naczelnik poświadczył rozkaz wolnego przejazdu i wrócił go d’Artagnanowi.
Ten zaś, nie tracąc czasu na zbyteczne grzeczności, pożegnał naczelnika, dziękując mu, i odszedł.
Wydostawszy się stamtąd, obydwaj z Planchetem puścili się pędem, nakładając drogi dla ominięcia lasku, i powrócili inną bramą.
Statek stał jeszcze gotowy do drogi, właściciel zaś oczekiwał w porcie.
— I cóż?... — zagadnął, ujrzawszy d’Artagnana.
— Oto karta moja poświadczona — rzekł tenże.
— A ten drugi pan?
— Nie popłynie dzisiaj, lecz proszę być spokojnym, za nas obydwóch zapłacę.
— To ruszajmy — rzekł kapitan.
— Ruszajmy — powtórzył d’Artagnan.
I razem z Planchetem wskoczył do łodzi, a w pięć minut potem stał na pokładzie.
Było to w sam czas, gdyż zaledwie pół mili upłynęli od brzegu, d’Artagnan ujrzał błysk, a następnie strzał obił się o jego uszy.
Strzelano z armaty, na znak zamknięcia portu.
Teraz należało pomyśleć o ranie.
Nie mylił się d’Artagnan, na szczęście bynajmniej nie była ona groźna; ostry koniec szpady natrafił na żebro i wzdłuż niego się ześlizgnął, co więcej, koszula przywarła do rany, z której zaledwie kilka kropel krwi się wydobyło.
Czuł się tylko okrutnie strudzony, położono mu na pokładzie materac, padł na niego i zasnął.
Nazajutrz, skoro świt, znalazł się o cztery mile najwyżej od brzegów Anglji; w nocy wiatr był słaby i płynęli wolno.
O dziesiątej z rana, statek zarzucił kotwicę w porcie Douvres.
O wpół do jedenastej, d’Artagnan stanął na ziemi angielskiej, mówiąc:
— Jestem nareszcie!
Nie koniec na tem; trzeba było dostać się do Londynu.
W Anglji poczta była dobra. D’Artagnan z Planchetem wzięli po podjezdku, pocztyljon popędził przed nimi; w cztery godziny stanęli u bram stolicy.
Gaskończyk nasz nie znal ani miasta ani języka; napisał wszakże na kawałku papieru nazwisko Buckinghama, a każdy mógł wskazać drogę do pałacu księcia.
Książę był w Windsorze na polowaniu z królem.
D’Artagnan zażądał widzenia się z zaufanym księcia pokojowcem, który, podróżując ze swoim panem, wybornie mówił po francusku; powiedział mu, iż przybywa z Paryża w sprawie, w której idzie o życie lub śmierć, i że zmuszony jest natychmiast mówić z jego panem.
Stanowczość, z jaką się d’Artagnan wyrażał, przekonała Patrycego — takie było imię tego pokojowca.
Kazał osiodłać dwa konie i podjął się przewodniczyć młodemu gwardziście. Plancheta zaś zsadzono z siodła, zesztywniałego, jak kij.
Biedny chłopak, gonił już ostatkami sił; d’Artagnan wydawał się żelaznym.
Przybywszy do zamku, rozpytywano się; król i Buckingham polowali z sokołami o milę stamtąd. W pół godziny niespełna znaleźli się w miejscu oznaczonem.
Patrycy posłyszał głos pana swego, przywołujący sokoła.
— Kogo mam oznajmić jego książęcej mości? — zapytał d’Artagnana.
— Młodego człowieka, który pewnego wieczora szukał z nim zaczepki na Nowym Moście przy latarni Samarytanki.
— Dziwna rekomendacja!
— Przekonasz się pan, że taka dobra, jak inna.
Patrycy puścił konia galopem, dotarł do księcia i oznajmił mu w słowach powyższych, że oczekuje go jakiś wysłaniec.
Buckingham poznał d’Artagnana od razu i domyślając się, że coś zaszło we Francji, o czem chcą mu dać wiadomość, zapytał tylko, gdzie jest ten, który nowiny przynosi, a ujrzawszy z daleka mundur gwardji królewskiej, spiął konia ostrogami i prosto do niego popędził.
Dyskretny Patrycy, pozostał na uboczu.
— Czy nie zdarzyło się królowej jakie nieszczęście? — zawołał Buckingham, całą myśl i uczucie swoje w pytanie to przelewając.
— Nie sądzę; przypuszczam jednak, iż w niebezpieczeństwie wielkiem się znajduje, z którego Wasza Miłość jedynie może ją wybawić.
— Ja?... — zawołał Buckingham — byłżebym tyle szczęśliwym, iżbym mógł stać się jej przydatnym w czemkolwiek! Mów! mów! proszę!...
— Oto list — rzekł d’Artagnan.
— List! od kogo?...
— Od Jej Królewskiej Mości, jak mi się zdaje.
— Od królowej — rzekł Buckingham, blednąc tak straszliwie, że d’Artagnan sądził, iż mdleje.
I złamał pieczęć.
— Co znaczy to miejsce przetarte? — zapytał, pokazując d’Artagnanowi w liście dziurę na wylot.
— A! a! — odparł tenże — nie widziałem tego; to szpada hrabiego de Wardes przedziurawiła list, przy pchnięciu mnie w piersi.
— Jesteś pan raniony? — zapytał Buckingham, zrywając pieczęć.
— O! nic to — rzekł d’Artagnan — lekkie draśnięcie.
— Boże sprawiedliwy! o czem ja się dowiaduję! wykrzyknął książę. — Patrycy! pozostań tutaj, a raczej towarzysz królowi wszędzie i powiedz, że błagam go pokornie, aby mi wybaczył, lecz sprawa wielkiej wagi powołuje mnie do Londynu. Jedźmy, panie, jedźmy!
I puścili się obaj galopem drogą do stolicy.
Przez drogę książę kazał opowiadać sobie wszystko, o czem wiedział d’Artagnan.
Porównywując to, to słyszał z ust młodzieńca, ze wspomnieniami własnemi, mógł sobie wytworzyć dokładne pojęcie o ważności położenia, którego wreszcie list królowej, jakkolwiek krótki i niejasny, dawał niemylną miarę.
Lecz to go dziwiło najmocniej, że kardynałowi, pomimo wszelkich zabiegów, nie udało się młodzieńca zatrzymać w drodze. Gdy objawił zdziwienie swoje, wtedy d’Artagnan opowiedział mu o przedsięwziętych ostrożnościach i jak, dzięki poświęceniu trzech przyjaciół, których pozostawił skrwawionych po drodze, dostał się nareszcie do Anglji kosztem pchnięcia szpadą, które list królowej przebiło, a które oddał panu de Wardes z procentem lichwiarskim.
Słuchając tego opowiadania, pełnego prostoty, książę ze zdziwieniem spoglądał na młodzieńca, jakgdyby pojąć nie mógł, aby tyle roztropności, odwagi i poświęcenia mogło się łączyć z twarzą, mającą lat najwyżej dwadzieścia.
Konie pędziły, jak wicher, tak że w kilka minut jeźdźcy stanęli u bram Londynu.
Myślał d’Artagnan, iż, wjeżdżając do miasta, książę zwolni biegu swego wierzchowca, lecz on pędził, co koń wyskoczy, nie troszcząc się o tych, których, znalazłszy na drodze, niemiłosiernie tratował.
W istocie, kiedy przejeżdżali przez starą część miasta, zdarzyło się parę takich wypadków; Buckingham jednak nie obejrzał się nawet za tymi, których roztratował w przejeździe. D’Artagnan podążał za nim wśród krzyków, bardzo podobnych do złorzeczeń.
Wjechawszy w dziedziniec pałacowy, Buckingham zeskoczył z siodła i, nie troszcząc się o konia, zarzucił mu cugle na szyję i pędem wbiegł na ganek.
D’Artagnan poszedł za jego przykładem, z pewnym niepokojem jednak o te szlachetne zwierzęta, których wartość miał już sposobność ocenić; uspokoił się przecie, zobaczywszy, że z kuchni i stajni wypadło kilku służących, aby końmi zaopiekować się natychmiast.
Książę biegł tak szybko, że d’Artagnan z trudnością mógł za nim zdążyć.
Przebył kilka salonów tak wspaniałych, o jakich panowie francuscy pojęcia nawet nie mieli i dostał się na koniec do sypialni, będącej wytworem najwyższego gustu i bogactwa.
We framudze tego pokoju znajdowały się drzwi, przybrane draperją, które książę otworzył złotym kluczem, zawieszonym u szyi na złotym łańcuszku.
D’Artagnan przez dyskrecję pozostał w tyle, Buckingham zaś w chwili, gdy miał próg przestąpić, odwrócił się i, widząc wahanie młodzieńca, rzekł doń:
— Pójdź, a skoro będziesz miał szczęście stanąć przed królową, opowiedz jej, co tu widziałeś.
Ośmielony wezwaniem, poszedł d’Artagnan za księciem, który zamknął drzwi za nim.
Znaleźli się w kapliczce, wybitej
Uwagi (0)