Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
Powieść z gatunku płaszcza i szpady, w której nie brak intryg, niespodziewanych zabójstw, pojedynków na śmierć i życie oraz romansów. D'Artagnan, Atos, Portos i Aramis to czterej przyjaciele, muszkieterowie gwardii francuskiej za czasów panowania króla Ludwika XIII i kardynała Richelieu.
Dzieło odniosło światowy sukces — zostało przetłumaczone na wiele języków i wielokrotnie zekranizowane. Książka powinna spodobać się nie tylko wielbicielom klasycznej literatury francuskiej.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
— Ty służysz kardynałowi?
— Tak pani, i jako wierny sługa jego, nie pozwolę, abyś mieszała się do spisków przeciw rządowi i abyś służyła intrygom kobiety, która nie jest francuzką, a serce ma hiszpańskie. Na szczęście, jest wielki kardynał, a jego czujne oko strzeże i przenika aż do głębi serca.
Bonacieux powtarzał słowo w słowo frazes, zasłyszany od hrabiego de Rochefort; lecz biedna kobieta, która liczyła na swego męża, i w tej nadziei zaręczyła za niego królowej, zadrżała na myśl o niebezpieczeństwie, w jakie o mało co nie wpadła.
Znając jednak słabość, a nade wszystko chciwość małżonka swego, nie traciła jednak nadziei, iż trafi z nim do ładu.
— A! jesteś kardynalistą, mój panie? — zawołała — to tak? służysz stronnictwu, które poniewiera twoją żonę i lży twoją królowę.
— Interesa prywatne niczem są wobec interesów ogółu. Trzymam z tymi, którzy zbawiają państwo — odparł z przesadą Bonacieux.
Był to inny frazes hrabiego de Rochefort, który to frazes Bonacieux zapamiętał i teraz zużytkował go przy sposobności.
— A czy wiesz, co to jest państwo, o którem rozprawiasz? — odezwała się pani Bonacieux, wzruszając ramionami. — Ciesz się, że jesteś zakutym mieszczaninem i zwróć się w tę stronę, skąd cię większą korzyścią obdarzą.
— E! e!... — rzekł Bonacieux, uderzając się po trzosie zaokrąglonym, który wydał dźwięk metaliczny — a cóż ty na to, pani kaznodziejko?
— Skąd masz te pieniądze?
— Nie domyślasz się?
— Od kardynała?
— Od niego i od mego przyjaciela hrabiego de Rochefort.
— Hrabiego de Rochefort?... ależ to on mnie porwał.
— Być może, moja pani.
— I ty przyjmujesz pieniądze od tego człowieka?
— A czyś mi nie powiedziała, że porwanie twoje było czysto polityczne?
— Nie przeczę, lecz miało ono na celu zmusić mnie do zdradzenia mojej pani, za pomocą tortur wydrzeć mi zeznania, które mogłyby narazić cześć, a może i życie mojej dostojnej władczyni.
— Moja pani — odparł Bonacieux — dostojna władczyni twoja jest przewrotną Hiszpanką, a co kardynał robi, to dobrze robi!...
— Mój panie — rzekła młoda kobieta — znałam cię, jako tchórza, skąpca i głupca, lecz nie wiedziałam, że jesteś nikczemny!
— Pani! — rzekł Bonacieux, który nigdy nie widział żony tak rozzłoszczonej, a unikał kłótni małżeńskiej— pani!... co ty mówisz?
— Mówię, że jesteś nędznikiem! — ciągnęła pani Bonacieux, widząc, że bierze przewagę nad mężem. — A!... więc ty się zajmujesz polityką, ty! i do tego kardynalistowską. A! sprzedajesz się czartowi za pieniądze, z duszą i ciałem?...
— Wcale nie czartowi, bo kardynałowi.
— To wszystko jedno! — krzyknęła młoda kobieta — Richelieu to szatan!...
— Cicho bądź, pani, milcz!... mógłby cię jeszcze kto usłyszeć.
— Tak, masz słuszność i musiałabym się wstydzić za twoje tchórzostwo.
— Czegóż więc ode mnie żądasz? zobaczymy!
— Mówiłam ci już, abyś natychmiast pojechał i uczciwie spełnił zlecenie, którem raczę cię obarczyć, a pod tym warunkiem zapomnę i przebaczę ci wszystko; co więcej — wyciągnęła rękę do niego — zwrócę ci moją przyjaźń.
Bonacieux był tchórzem i skąpcem, lecz kochał swoją żonę, rozczulił się.
Mężczyzna pięćdziesięcioletni nie może długo chować urazy do dwudziestoletniej żony. Pani Bonacieux dostrzegła to wahanie.
— I cóż, namyśliłeś się? — zapytała.
— Ależ, droga moja, zastanów się, czego żądasz ode mnie; Londyn bardzo daleko od Paryża, a kto wie, czy ze zleceniem, jakie mi powierzasz, nie łączy się niebezpieczeństwo!
— Mniejsza o to, jeżeli go unikniesz.
— Słuchaj, pani Bonacieux, słuchaj, ja stanowczo odmawiam: przerażają mnie intrygi. Ja widziałem Bastylję. Brrrrr! straszna ta Bastylja! Dość o niej pomyśleć, a dostaję gęsiej skórki. Torturą mi grożono. Czy ty wiesz, co to są tortury? Kliny drewniane, które ci między nogi wbijają, dopóki nie potrzaskają kości! Nie, nie pojadę stanowczo. A czemuż do licha, sama tam nie pojedziesz? bo, doprawdy, zdaje mi się, że myliłem się co do twojej płci! ty jesteś mężczyzną; to najzapamiętalszym!
— A ty jesteś babą, babą nikczemną, głupią i zbestwioną. A! tchórzysz! Więc dobrze, jeżeli nie jedziesz natychmiast, każę cię z rozkazu królowej aresztować i wpakować do Bastylji, której się tak lękasz.
Bonacieux pogrążył się w głębokiem zamyśleniu, a w umyśle swym wziął na szalę te dwa gniewy, kardynała i królowej: pierwszy przeważał ogromnie.
— Każ mnie aresztować w imieniu królowej — rzekł — a ja powołam się na jego eminencję.
Pani Bonacieux przerażona spostrzegła od razu, iż zagalopowała się zanadto.
Ze strachem wpatrzyła się przez chwilę w to oblicze głupie, pełne stanowczości niezwalczonej, jak zwykle u ludzi ograniczonych, którzy się boją.
— Ha! niech i tak będzie — rzekła. — Wreszcie może masz słuszność; mężczyzna zawsze więcej, niż kobieta, zna się na polityce, a ty, panie Bonacieux szczególniej, ty, który rozmawiałeś z kardynałem... A jednak — dodała — bardzo to bolesne, iż mąż mój, na którego przywiązanie liczyłam, tak mało uprzejmości ma dla mnie i nigdy nie chce zadowolić moich życzeń.
— Bo te życzenia zbyt daleko zaprowadzić mogą — odrzekł Bonacieux triumfująco — więc im nie dowierzam.
— Ha! to zrzekam się ich — rzekła z uśmiechem — dobrze, nie mówmy już o tem.
— Gdybyś mi powiedziała przynajmniej, co ja tam będę robić w Londynie — odezwał się Bonacieux, który przypomniał sobie, lecz trochę za późno, iż Rochefort zalecił mu podchwytywać tajemnice żony.
— Na cóż ci ta wiadomość — rzekła młoda kobieta, którą nieufność instynktowna zaczęła powstrzymywać — chodziło tu o rzecz małej wagi, jak zwykle, o zachcianki kobiece, o pewien sprawunek, na którym możnaby grubo zarobić.
Im więcej jednak stawała się skryta, tem bardziej dawała mu do myślenia, iż kryła przed nim ważną tajemnicę.
Postanowił więc udać się natychmiast do hrabiego de Rochefort, aby mu powiedzieć, iż królowa poszukuje posłańca do Londynu.
— Wybacz, że cię zostawiam, droga pani — rzekł — lecz, nie wiedząc, że do mnie przyjdziesz, umówiłem się z jednym z przyjaciół moich; powrócę za chwilkę i jeżeli pól minutki poczekać na mnie zechcesz, to skoro tylko się tam załatwię, przyjdę, ażeby odprowadzić cię do Luwru, gdyż już zaczyna się ściemniać.
— Dziękuję panu — odparła pani Bonacieux — nie dość odważny jesteś, abyś mi był przydatny, i sama potrafię powrócić do Luwru.
— Jak się pani podoba — odpowiedział jej kramarz. — Kiedyż cię znowu ujrzę?
— Niedługo; mam nadzieję iż w przyszłym tygodniu będę wolniejsza od służby, skorzystam więc z tego, aby powrócić, dla zaprowadzenia ładu w gospodarstwie naszem, które musi być nieco nadwyrężone.
— To dobrze: będę cię oczekiwać. Czy nie masz do mnie urazy?
— Ja! bynajmniej.
— Do widzenia zatem...
— Do widzenia.
Bonacieux pocałował żonę w rękę i popędził jak strzała.
— No, tego tylko brakowało, aby ten błazen został kardynalistą! — powiedziała do siebie pani Bonacieux, skoro się drzwi za jej mężem zamknęły. — A ja zaręczyłam królowej, obiecałam pani mojej... A! Boże mój, Boże! weźmie mnie za jedne z tych nędznic, od których roi się w pałacu, a które pomieszczono przy niej, aby ją szpiegowały! Ha! mój panie Bonacieux!... nie kochałam cię nigdy zbytecznie; a teraz nienawidzę! i daję słowo, że mi za to zapłacisz!
W chwili, gdy to mówiła, pukanie w suficie zmusiło ją do spojrzenia w górę, a głos z nad sufitu odezwał się do niej:
— Droga pani Bonacieux, otwórz mi drzwiczki od schodów, abym mógł do ciebie przyjść.
— A! pani — rzekł d’Artagnan, wchodząc drzwiami, które mu otworzyła młodziutka kobieta — pozwól powiedzieć sobie, iż nieosobliwego masz męża.
— Więc pan słyszałeś naszą rozmowę? — żywo spytała pani Bonacieux, patrząc z niepokojem na d’Artagnana.
— Caluteńką.
— Ale w jakiż sposób, mój Boże?
— Za pomocą środka mnie tylko znanego, dzięki któremu słyszałem wprzód rozmowę daleko bardziej ożywioną, jaką pani miałaś z kardynalskimi zbirami.
— A cóżeś pan sobie pomyślał o tem, co mówiliśmy?
— Różne rzeczy. Najpierw, że mąż pani jest, na szczęście, ciemięgą i głupcem, następnie, że pani jesteś w kłopocie, z czego mocno się cieszę, bo mi to daje sposobność oddania się na twoje usługi, a Bogu wiadomo, czy nie jestem gotów rzucić się w ogień dla ciebie; na koniec, że królowa potrzebuje człowieka odważnego, przytomnego i oddanego sobie, któryby odbył podróż do Londynu. Z trzech tych żądanych rzeczy, dwie co najmniej posiadam, i czekam na rozkazy.
Pani Bonacieux nic nie odpowiedziała, lecz serce jej biło z radości i nadzieja ukryta zabłysła w jej oczach.
— A jaką mi pan dasz pewność — rzekła — gdybym przystała na powierzenie ci tego posłannictwa?
— Miłość moją dla pani! Dalej, mów, rozkazuj: cóż należy czynić?
— Boże mój! Boże!... — szepnęła młoda kobieta — czyż mogę powierzyć panu taką tajemnicę? Jesteś prawie dzieckiem!
— Ha, widocznie potrzeba pani kogoś, coby za mną zaręczył.
— Przyznaję, iż bardzoby mnie to upewniło.
— Znasz pani Athosa?
— Nie.
— Porthosa?
— Nie.
— Aramisa?
— Nie. Któż są ci panowie?
— Muszkieterowie królewscy...
— A czy znasz pani pana de Tréville, ich kapitana?
—O! tak, tego znam, nie osobiście, lecz ze słyszenia, i nieraz mówiono o nim królowej, jako o dzielnym i zacnym szlachcicu.
— I nie obawiasz się, pani aby on cię dla kardynała zdradził, wszak prawda?
— O! nie, nie!
— To daj mu pani poznać swoje tajemnicę, i zapytaj go, czy choćby była najważniejsza i najstraszniejsza, może mi być powierzoną.
— Ależ tajemnica nie do mnie należy i odkrywać mu jej nie mogę.
— A o mało co nie zwierzyłaś się panu Bonacieux — odezwał się d’Artagnan ze złością.
— Tak, jak się powierza list wydrążeniu w drzewie, skrzydłu gołębia, lub psiej obroży.
— A jednak, wiesz pani doskonale, że cię kocham.
— Tak pan mówisz przynajmniej.
— Jestem człowiekiem prawym.
— Wierzę.
— Odważnym!
— O! tego jestem pewna.
— Zatem wystaw mnie pani na próbę.
Pani Bonacieux spojrzała na młodzieńca, powstrzymywana resztą lękliwego wahania.
Lecz tyle w oczach jego było zapału, głos tak był przekonywujący, iż uczuła odwagę zaufać mu zupełnie.
Wreszcie w takich się znajdowała okolicznościach, w jakich stawka równa się wygranej.
Królowa mogła być zgubiona tak dobrze przez zbytnią ostrożność, jak i wskutek zbytniego zaufania.
Przyznajmy też, iż mimowolne uczucie, którego doznawała dla tego opiekuńczego młodzieńca, skłoniło ją na koniec do omówienia.
— Posłuchaj pan — rzekła — powierzam się pańskiemu honorowi, zapewnienia twoje skłaniają mnie do tego. Lecz przysięgam przed Bogiem, który nas słyszy, że jeżeli zdradzisz mnie, a nieprzyjaciele moi zostawią mnie przy życiu, zabiję się, a ciebie obwinię o moją śmierć.
— A ja przysięgam przed Bogiem — rzekł d’Artagnan — że jeśli zostanę ujęty, spełniając twoje rozkazy, umrę wpierw, zanim zrobię lub powiem coś, coby kogokolwiek mogło narazić.
Wtedy młoda kobieta powierzyła mu straszliwą tajemnicę, której cząstkę odkrył mu przypadek na moście, przy latarni Samarytanki.
Było to dla nich wspólnem wyznaniem miłości.
D’Artagnan promieniał radością i dumą.
Posiadana tajemnica i kobieta ukochana przez niego, jednem słowem zaufanie i miłość czyniły go olbrzymem.
— Jadę — rzekł — jadę natychmiast!...
— Jak to! jedziesz pan — zawołała pani Bonacieux — a pułk twój, a dowódca?...
— Na honor, o wszystkiem przez ciebie zapomniałem, ukochana Konstancjo. Tak! masz słuszność, muszę mieć urlop.
— Jeszcze jedna przeszkoda — wyszeptała z goryczą pani Bonacieux.
— O! co do tej — rzekł po chwilowym namyśle d’Artagnan — bądź spokojna, usunę ją.
— Jakim sposobem?
— Jeszcze dziś wieczorem pójdę do pana de Tréville i zobowiążę go, aby wyjednał dla mnie tę łaskę, od swojego szwagra, pana Desessarts.
— A teraz druga rzecz jeszcze.
— Jaka? — zagadnął d’Artagnan, widząc, że pani Bonacieux waha się z wypowiedzeniem swej myśli.
— Może nie masz pieniędzy?
— Nie mylisz się pani — rzekł uśmiechając się d’Artagnan.
— Otóż — odparła pani Bonacieux, wyjmując z szafy trzos, który przed pół godziną mąż jej z taką miłością pieścił — weź to.
— Pieniądze kardynalskie — zawołał d’Artagnan, wybuchając śmiechem, wiemy bowiem, iż dzięki wyjętej tafli w posadzce, ani słówka nie stracił z rozmowy kramarza z żoną.
— Kardynalskie — odparła pani Bonacieux — widzisz przecie, że trzos ten przedstawia się dość przyzwoicie.
— Jak mi Bóg miły! — wykrzyknął d’Artagnan — to będzie ucieszna historja, pieniędzmi jego eminencji ocalę królowę!
— Miły i zachwycający z ciebie chłopiec — rzekła pani Bonacieux. — Wierzaj mi, iż Jej Królewska Mość nie okaże się dla ciebie niewdzięczną.
— O! jestem już wynagrodzony wspaniale — zawołał d’Artagnan. — Pozwalasz mi powiedzieć, iż cię kocham; to większe szczęście, niż mogłem się spodziewać.
— Cicho! — odezwała się pani Bonacieux, zadrżawszy.
— Co takiego?
— Słyszę na ulicy rozmowę.
— To głos...
— Mojego męża. Tak, to on!
D’Artagnan rzucił się do drzwi i zasunął rygiel.
— Nie wejdzie, dopóki ja stąd nie wyjdę — rzekł otworzysz mu, kiedy mnie już nie będzie.
— Lecz i ja tu być nie powinnam. Jeżeli zostanę, jak usprawiedliwię zniknięcie pieniędzy?
— Słusznie, trzeba wyjść.
— Wyjść, a jak nas zobaczy?
— To trzeba wejść do mnie.
— A! mówisz to takim tonem, że mnie przerażasz — zawołała pani Bonacieux.
Słowa te wyrzekła ze łzami w oczach.
Dostrzegł jej d’Artagnan i pomieszany, zmiękczony, rzucił się jej do kolan.
— U mnie — rzekł — będziesz bezpieczna, jak w świątyni, słowem szlacheckiem ci ręczę.
— Idźmy — rzekła — ufam ci, mój drogi.
D’Artagnan odsunął ostrożnie rygiel, i oboje, jak dwa lekkie cienie, przesunęli się przez drzwi wewnętrzne do korytarza, bez szelestu przebyli schody i weszli do pokoju d’Artagnana.
Znalazłszy się u siebie, młodzieniec, dla wszelkiego bezpieczeństwa zabarykadował drzwi.
Podeszli tu do okna i przez szparę w okiennicy ujrzeli pana Bonacieux, rozmawiającego z mężczyzną w płaszczu.
Na widok tego ostatniego, d’Artagnan skoczył jak oparzony i, chwytając rękojeść szpady rzucił
Uwagi (0)