Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
Powieść z gatunku płaszcza i szpady, w której nie brak intryg, niespodziewanych zabójstw, pojedynków na śmierć i życie oraz romansów. D'Artagnan, Atos, Portos i Aramis to czterej przyjaciele, muszkieterowie gwardii francuskiej za czasów panowania króla Ludwika XIII i kardynała Richelieu.
Dzieło odniosło światowy sukces — zostało przetłumaczone na wiele języków i wielokrotnie zekranizowane. Książka powinna spodobać się nie tylko wielbicielom klasycznej literatury francuskiej.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
D’Artagnan, pozostawszy sam, jął znowu odczytywać bilecik, obcałował każdą literkę, skreśloną ręką ślicznej swojej kochanki.
Położył się nareszcie i zasnął, snując sny złote.
O siódmej z rana zerwał się na równe nogi i zawołał Plancheta, który na powtórne wezwanie otworzył drzwi i zjawił się z twarzą, na której chmura niepokojów wczorajszych jeszcze zalegała.
— Planchecie, — rzekł doń d’Artagnan — wychodzę na cały dzień prawdopodobnie, jesteś więc do siódmej wieczorem wolny; lecz o tej godzinie bądź w pogotowiu i miej dwa konie.
— Masz tobie! znowu nam mają podziurawić skórę!
— Zabierzesz z sobą muszkiet i pistolety.
— A co? nie mówiłem? — wykrzyknął Planchet. — Byłem tego pewny! przeklęty list!
— Nie bój się, głupcze, idzie tu po prostu o przejażdżkę dla przyjemności.
— Zapewne! tak, jak tamta, gdzie kule gradem padały, a pułapki wyrastały z pod ziemi!...
— Zresztą, jeżeli tchórzysz, panie Planchecie — przerwał mu d’Artagnan — obejdę się bez ciebie; wolę podróżować sam, aniżeli mieć towarzysza, który trzęsie się ze strachu.
— Pan mi ubliża — rzekł Planchet — a o ile mi się zdaje, widział mnie pan w gorących wypadkach.
— Widziałem, lecz sądziłem, iż za jednym razem wyszafowałeś całą swoją odwagę.
— Zobaczy pan, że znajdzie się ona jeszcze w potrzebie; ale proszę pana, nie trwoń jej zbytecznie, jeżeli pan chce, aby wystarczyła na dłużej.
— A jak myślisz, czy masz jej jakikolwiek zapasik na dzisiejszy wieczór?
— Spodziewam się.
— A zatem liczę na ciebie.
— Będę gotów o oznaczonej godzinie, lecz ja myślałem, że pan jednego miał tylko konia w stajni gwardyjskiej.
— Być może, iż w tej chwili jeden jest tylko, lecz wieczorem będzie ich cztery — rzekł d’Artagnan i, skinąwszy Planchetowi głową, wyszedł.
Pan Bonacieux stał w drzwiach swego mieszkania. D’Artagnan chciał go ominąć, nie mówiąc nic do niego, lecz małżonek Konstancji tak mu się słodko i dobrodusznie ukłonił, że w ten sposób zniewolił swego lokatora nie tylko do odwzajemnienia się, lecz i do zawiązania rozmowy.
Jakże tu wreszcie nie mieć choć odrobiny pobłażania dla męża, którego żona wyznaczyła schadzkę.
Zbliżył się więc do niego z miną jak najbardziej uprzejmą.
Rzecz prosta, iż rozmowa zeszła na uwięzienie biedaka.
Bonacieux, nie wiedząc, że d’Artagnan wysłuchał jego rozmowę z nieznajomym z Meung, opowiedział młodemu lokatorowi o prześladowaniach tego potwora, pana de Laffemas, którego nie przestawał tytułować katem kardynalskim, przyczem rozwodził się obszernie o Bastylji, ryglach, zasuwkach, okienkach, kratach i przyrządach torturowych.
D’Artagnan słuchał z przykładną uwagą, nareszcie, gdy właściciel domu skończył mówić, odezwał się:
— A czy wiesz pan już, kto porwał panią Bonacieux? nie zapomniałem bowiem, iż tej właśnie przykrej okoliczności zawdzięczam szczęście poznania pana.
— O!... — odrzekł Bonacieux — mieli się oni dobrze na baczności i nie powiedzieli mi tego, a żona przysięga się na wszystkie świętości, że nic o tem nie wie. Ale cóż to się działo z panem tych dni ubiegłych — ciągnął dalej Bonacieux z miną najdobroduszniejszą — nie widywałem ani pana, ani przyjaciół pańskich, a sądzę, iż nie na bruku paryskim zebrałeś ten kurz, który wczoraj wieczorem Planchet z butów pańskich omiatał.
— Masz słuszność, drogi panie Bonacieux, przyjaciele moi i ja, odbyliśmy maleńką podróż.
— Daleko?
— O! mój Boże! czterdzieści mil zaledwie, odprowadziliśmy pana Athosa do wód w Forges, gdzie przyjaciele moi zostali.
— A pan powróciłeś, nieprawdaż? — mówił dalej Bonacieux, przybierając wyraz twarzy, jak mógł najzłośliwszy. — Taki piękny chłopiec, jak pan, nie dostaje długiego urlopu od kochanki. Z wielką niecierpliwością byliśmy oczekiwani w Paryżu nieprawdaż?
— Słowo daję, nie przeczę — odparł młodzieniec ze śmiechem — a mówię to tembardziej, bo widzę, że nic się przed panem nie ukryje. Tak, byłem oczekiwany, i bardzo niecierpliwie, zaręczam.
Lekka chmurka przemknęła po czole kramarza, lecz tak lekka, że d’Artagnan jej nie dostrzegł.
— I zostaniemy sowicie wynagrodzeni za pośpiech? — ciągnął kramarz z lekkiem wzruszeniem w głosie, wzruszeniem, którego także nie zauważył d’Artagnan, jak i poprzedniej chmury, która zaciemniła oblicze godnego człowieka.
— A!... bodajbyś pan był dobrym prorokiem! — zawołał d’Artagnan wesoło.
— E!... ja pytam tylko dlatego, aby wiedzieć, czy późno pan wrócisz?
— A na co ci to pytanie, gospodarzu drogi? — podchwycił d’Artagnan — czy chcesz czekać na mnie?
— Nie, ale od czasu uwięzienia mojego i kradzieży, spełnionej w mym domu, gdy kto otworzy drzwi, strach mnie przejmuje, a szczególniej w nocy. Cóż chcesz, u licha!... nie jestem żołnierzem!...
— Nie przestraszaj się pan więc, jeżeli wrócę o pierwszej, drugiej lub trzeciej nad ranem; a jeżeli wcale się nie zjawię, nie przerażaj się także.
Zapowiedź ta przyprawiła pana Bonacieux o taką bladość, że d’Artagnan nie mógł już jej nie spostrzedz i spytał o przyczynę.
— Nic, nic — odrzekł Bonacieux. — Widzisz pan, ja, od czasu moich nieszczęść, ulegam nagłym osłabieniom, a w tej chwili właśnie uczułem dreszcze. Nie zważaj pan na to i zajmij się raczej swojem szczęściem.
— Nie brak mi tego zajęcia, bo jestem szczęśliwy.
— Jeszcze nie, zaczekaj trochę, sam przecież mówiłeś że to dopiero wieczorem.
— Da Bóg, wieczór ten nadejdzie, może i pan oczekujesz go z równą niecierpliwością. Może pani Bonacieux ma odwiedzić gniazdo małżeńskie?
— Pani Bonacieux będzie dzisiejszego wieczora zajęta — odparł małżonek z powagą — zatrzymuje ją w Luwrze jej obowiązek.
— Tem gorzej dla ciebie, drogi gospodarzu, tem gorzej; ja, gdy jestem szczęśliwy, chciałbym świat cały takim widzieć, ha! widocznie to niemożebne.
I, śmiejąc się na całe gardło z żartu, który, jak sądził, sam tylko rozumie, pożegnał kramarza.
— Przyjemnej zabawy! — odezwał się głosem grobowym Bonacieux.
D’Artagnan był za daleko, aby mógł usłyszeć, a choćby nawet i usłyszał, nie zwróciłby na te słowa uwagi, tak miał rozpromieniony umysł na myśl o tem, co go czekało.
Poszedł prosto do pałacu pana de Tréville; przypominamy sobie, iż wczorajsze odwiedziny trwały krótko i nie dały żadnego wyjaśnienia.
Zastał pana de Tréville wielce rozradowanego.
Na balu król i królowa uprzejmi byli dla niego nad wyraz. Kardynał zaś kwaśny był okrutnie.
Richelieu, pod pozorem niedyspozycji, wymknął się z balu o pierwszej. Ich Królewskie Moście bawili się do szóstej z rana.
— A teraz — odezwał się pan de Tréville zniżonym głosem i, rozglądając się po wszystkich kątach pokoju, dla przekonania, czy sami są zupełnie — a teraz o tobie pomówmy, mój drogi. Jasnem jest, iż powrót twój szczęśliwy przyczynił się do rozradowania króla, triumfu królowej i pognębienia kardynała. Otóż musisz się mieć na baczności.
— A czegóż mam się lękać — odparł d’Artagnan — dopóki będę miał szczęście cieszyć się łaską Ich Królewskich Mości?
— Wszystkiego, wierzaj mi. Kardynał nie jest człowiekiem, któryby zapomniał, że wywiedziono go w pole i nie omieszka załatwić rachunków z winowajcą, a zdaje mi się, że jest nim pewiem znajomy mój, gaskończyk.
— Czy pan sądzisz, że kardynał również wie tyle, co i pan, że wiadomo mu o bytności mojej w Londynie?
— Do djabła!... w Londynie byłeś? Czyż to stamtąd wywiozłeś ten piękny djament, błyszczący na twoim palcu? Strzeż się, drogi d’Artagnanie, dar nieprzyjaciela to rzecz niedobra; opiewają to pewne wiersze łacińskie... Poczekaj no...
— Tak, niezawodnie — odparł d’Artagnan, który nigdy był nigdy w stanie wpakować sobie do głowy najpierwszych zasad łaciny, czem do rozpaczy przywodził nauczyciela swego — tak, zapewne, muszą być jakieś wiersze, które się do tego stosują.
— Z pewnością, że są — odparł pan de Tréville, który miał pociąg do literatury — cytował mi je niedawno pan de Beuserade... Zaraz, zaraz... poczekaj... A! wiem już:
...Timeo Danaos et dona ferentes.
Co ma znaczyć: „Nie dowierzaj nieprzyjacielowi, nawet gdy cię obdarza”.
— Djament ten nie od nieprzyjaciela, lecz od królowej pochodzi — rzekł na to d’Artagnan.
— Od królowej! o! o!... — odezwał się Tréville. — W istocie to klejnot prawdziwie królewski, wart tysiąc pistolów, jak jeden grosz. Przez kogóż kazała ci go doręczyć?
— Sama mi go dała.
— Gdzie?...
— W gabinecie przyległym do pokoju, w którym zmieniała ubranie.
— W jaki sposób?
— Podając mi rękę do pocałowania.
— Pocałowałeś w rękę królowę!... — wykrzyknął Tréville, wpatrując się w d’Artagnana.
— Jej Królewska Mość zrobiła mi zaszczyt, wyświadczając mi tę łaskę.
— I to przy świadkach? niebaczna!... po trzykroć niebaczna!...
— Uspokój się, panie, nikt tego nie widział — rzekł d’Artagnan.
I opowiedział jak się to stało.
— O kobiety! o kobiety!... — zawołał stary żołnierz — znam ja waszą wyobraźnię romantyczną; wszystko, co na tajemnicę zakrawa, zachwyca was; a zatem nie widziałeś nic więcej prócz ramienia i mógłbyś, spotkawszy królowę, nie poznać jej, a ona także, zobaczywszy ciebie, nie wiedziałaby kto jesteś.
— Zapewne, lecz dzięki temu klejnotowi... — podjął młodzieniec.
— Słuchaj — rzekł pan de Tréville — czy chcesz, abym ci dał radę, dobrą radę przyjacielską?
— Zaszczyt mi pan zrobi — odpowiedział d’Artagnan.
— Słuchaj więc: idź do pierwszego lepszego jubilera i sprzedaj ten djament za cenę, jaką ci ofiaruje, a choćby żydem był nawet, dostaniesz zawsze ośmset pistolów za niego. Pieniądze są bez nazwy, a pierścień ten posiada ją i to straszną, która zdradzić może tego, co go nosi.
— Sprzedać go?... pierścień od monarchini mojej?... nigdy! — zawołał d’Artagnan.
— Obróć go więc kamieniem pod spód, biedny szaleńcze, wiadomo bowiem, iż kadet gaskoński nie znajduje podobnych klejnotów w skarbcu swojej matki.
— Myślisz więc, panie, iż mam się czego obawiać?... — zagadnął d’Artagnan.
— Możnaby powiedzieć, młodzieńcze, że ten, co zasypia na minie, której lont jest zapalony, uważać może się za bezpieczniejszego w porównaniu z tobą.
— Do djabła! — rzekł d’Artagnan, którego przekonywająca mowa pana de Tréville zaczęła niepokoić — do djabła! co tu począć?...
— Przede wszystkiem mieć się bezustanku na baczności. Kardynał ma pamięć zawziętą, a rękę, sięgającą daleko; wierzaj mi, że on ci wypłata figla.
— Ale jakiego?...
— E, czy ja wiem!... posiada on wszystkie sztuczki djabelskie, któremi się posługuje! co najmniej spotkać cię to może, że cię uwiężą.
— Jakto! poważonoby się uwięzić człowieka, zostającego w służbie Jego Królewskiej Mości?
— O! przecież z Athosem nie robiono ceremonji. W każdym razie wierzaj człowiekowi, który trzydzieści lat spędził u dworu; nie zasypiaj spokojny, albo jesteś zgubiony. Przeciwnie, ja ci to mówię, wszędzie wroga upatruj. Gdy będzie szukał z tobą zaczepki, unikaj go, choćby to było dziecię dziesięcioletnie; jeżeli zostaniesz napadnięty czy w nocy, czy w dzień, bez żadnego wstydu rejteruj; gdy przez most przechodzić będziesz, pilnuj desek, aby się pod tobą nie zapadły; gdy iść będziesz koło budującego się domu, patrz w górę, aby cegła nie spadła ci na głowę; jeśli późno będziesz powracał, każ iść za sobą służącemu i uzbrój go, jeżeli pewnym go jesteś. Nie ufaj nikomu, przyjacielowi, bratu, kochance, a nade wszystko tej ostatniej.
D’Artagnan spochmurniał.
— Kochance! — powtórzył machinalnie — a czemuż jej więcej, niż komu innemu?
— Bo kochanka jest jednym z najulubieńszych środków kardynała, jednym z najskuteczniejszych. Kobieta sprzeda się za ośm pistolów, dowodem Dalilla. Znasz pewnie Stary Testament, co?
D’Artagnan pomyślał o dzisiejszem spotkaniu z panią Bonacieux; lecz, na pochwałę bohatera naszego, przyznać musimy, iż złe wyobrażenie pana de Tréville o kobietach w ogólności, nie natchnęło go najmniejszem podejrzeniem co do jego pięknej gosposi.
— Ale, ale — mówił dalej pan de Tréville — a co się stało z trzema twoimi towarzyszami?
— Chciałem właśnie zapytać pana, czy nie ma jakiej o nich wiadomości?
— Żadnej a żadnej.
— Ja zostawiłem ich po drodze: Porthosa w Chantilly, z pojedynkiem na karku; Aramisa w Crevecoeur z kulą w ramieniu; Athosa na koniec w Amiens, pod ciężarem zarzutu o fałszerstwo pieniędzy.
— A widzisz! — odezwał się pan de Tréville — a jakżeś ty tego uniknął?
— Cudem, przyznać to muszę, przy pomocy pchnięcia szpadą w piersi i przygwożdżenia na drodze do Calais, jak motyla do ściany, hrabiego de Wardes.
— A co, jeszcze jeden dowód! de Wardes, to stronnik kardynała a krewny Rocheforta. Słuchaj, mój drogi, przychodzi mi pewna myśl.
— Niech pan mówi, słucham.
— Będąc na twojem miejscu, jedną bym rzecz zrobił.
— Jaką?
— Skoro jego eminencja każe cię szukać w Paryżu, ja po cichu wróciłbym do Pikardji i postarałbym się dostać języka o trzech moich przyjaciołach. Cóż u djabła! przecie zasługują na ten dowód troskliwości z twej strony.
— Dobra rada pańska, jadę jutro.
— Jutro! a czemu nie dzisiaj?
— Dzisiaj zatrzymuje mnie sprawa nader ważna.
— A! młokosie! młokosie! miłostki pewno jakie?... Powtarzam ci, strzeż się: kobieta zgubiła nas wszystkich co do jednego, i gubi nas jeszcze tak samo. Wierzaj mi, jedź dzisiaj.
— Niepodobna.
— Dałeś więc tam słowo.
— Tak, panie.
— Ha! to już trudno; lecz przyrzeknij mi, że jeżeli nie zostaniesz zabity tej nocy, jutro wyjedziesz.
— Przyrzekam.
— Czy potrzebujesz pieniędzy?
— Chyba, że nie, mam pięćdziesiąt pistolów, tyle ile mi właśnie potrzeba.
— A twoi towarzysze?
— Myślę, że im także nie zbywa. Każdy z nas wyjeżdżając z Paryża, miał w kieszeni po siedemdziesiąt pięć pistolów.
— Czy zobaczę cię jeszcze przed wyjazdem?
— Pewnie już nie, chybaby zaszło coś nowego...
— Zatem szczęśliwej drogi!
— Dziękuję panu.
I pożegnał Trévilla, więcej wzruszony, niż kiedykolwiek jego prawdziwie ojcowską pieczołowitością dla muszkieterów.
Zaszedł jeszcze do Athosa, Porthosa i Aramisa. Żaden z nich nie powrócił. Służących nie było także i nic nie wiedziano ani o jednych, ani o drugich.
Mógłby wprawdzie dowiedzieć się czegoś od ich kochanek, lecz nie znał damy Porthosa, a tem bardziej Aramisa; Athos zaś nie miał jej wcale.
Mijając koszary gwardyjskie, zajrzał do stajen: trzy konie już były na miejscu.
Planchet osłupiały czyścił je zgrzebłem.
— A! panie — odezwał się Planchet, zoczywszy d’Artagnana — jakże się cieszę, żem pana zobaczył!...
— A to dlaczego, Planchetku?... — zagadnął młodzieniec.
— Czy pan dowierza naszemu gospodarzowi, panu Bonacieux?
— Ja? ani odrobinę.
— O! to bardzo dobrze!...
— Ale skąd to pytanie?
—
Uwagi (0)