Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
Powieść z gatunku płaszcza i szpady, w której nie brak intryg, niespodziewanych zabójstw, pojedynków na śmierć i życie oraz romansów. D'Artagnan, Atos, Portos i Aramis to czterej przyjaciele, muszkieterowie gwardii francuskiej za czasów panowania króla Ludwika XIII i kardynała Richelieu.
Dzieło odniosło światowy sukces — zostało przetłumaczone na wiele języków i wielokrotnie zekranizowane. Książka powinna spodobać się nie tylko wielbicielom klasycznej literatury francuskiej.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Z tego wynikło, że nieustannie chwytał za kapelusz, czem ściągał na siebie surową naganę ze strony d’Artagnana, który się lękał, aby dzięki tej grzeczności zbytecznej nie wzięto go za chudopacholskiego sługę.
Czy przejezdnych wzruszała owa uprzejmość Plancheta, czy też nie było czatów, rozstawionych na ich drodze, dość, że podróżni nasi dostali się bez najmniejszego wypadku do Chantilly i zatrzymali się w hotelu Grand-Saint-Martin, tam, gdzie stali za pierwszej podróży.
Oberżysta, zoczywszy młodzieńca z pachołkiem, prowadzącym dwa luźne konie, wyszedł pełen szacunku na spotkanie.
D’Artagnan, upaliwszy kilkanaście mil odrazu, uznał za stosowne wypocząć i dowiedzieć się, czy znajdzie tu jeszcze Porthosa.
Zresztą niezbyt roztropnie byłoby pytać od razu, co się stało z muszkieterem. Po namyśle, d’Artagnan, o nic nie pytając, zsiadł z konia i polecił go swemu służącemu; wszedł do niewielkiego pokoju, przeznaczonego dla tych, co sami być chcieli, i zażądał butelki najlepszego wina oraz śniadania, jak można najwykwintniejszego, co spotęgowało jeszcze bardziej dobre pojęcie gospodarza o podróżnym, powzięte z pierwszego wejrzenia.
Obsłużono go z cudowną szybkością.
Do pułku gwardji zaciągano najpierwszą szlachtę z królestwa, d’Artagnan więc, mający przy sobie służącego i cztery przepyszne konie, nie mógł, pomimo skromnego munduru, nie wywrzeć wrażenia.
Oberżysta sam pragnął mu usłużyć, co widząc, d’Artagnan rozkazał podać dwa kieliszki i rozpoczął następującą rozmowę:
— Na honor, drogi mój gospodarzu — rzekł, napełniając kieliszki — zażądałem najlepszego, jakie masz, wina, a jeżeli mnie oszukałeś, sam będziesz ukarany tem, czem zgrzeszyłeś, bo nie cierpię pić sam i musisz mi dotrzymać kompanji. Pijmy zatem! No, dalej! za czyje zdrowie pić będziemy, aby nie zranić niczyjej miłości własnej? Niechaj będzie za pomyślność twojego zakładu.
— Wasza dostojność zaszczyt mi czyni — odrzekł oberżysta — serdecznie dziękuję za dobre życzenia pańskie.
— Lecz nie chcę w błąd cię wprowadzać i z góry wyznaję, iż więcej w tem jest egoizmu, niż przypuszczasz: jedynie te zakłady mają powodzenie, w których goście są dobrze przyjmowani, w hotelach, gdzie wszystko bezładnie idzie, podróżny pada ofiarą wad i niedostatków gospodarza. Ja, co dużo podróżuję, szczególnie tą drogą, chciałbym, ażeby wszyscy oberżyści robili majątki.
— Istotnie, zdaje mi się, że nie po raz pierwszy mam szczęście pana oglądać.
— Ba! przejeżdżałem tędy do Chantilly conajmniej dziesięć razy, a trzy lub cztery zatrzymałem się u pana. Zaraz... byłem tu dziesięć czy dwanaście dni temu, odprowadzałem przyjaciół muszkieterów, a właśnie jeden z nich pokłócił się z jakimś nieznajomym człowiekiem, który, nie wiadomo dlaczego, szukał zaczepki.
— A tak! prawda, przypominam sobie. Czy nie o panu Porthosie wasza dostojność chce mówić?
— Tak właśnie nazywa się mój towarzysz podróży. Boże! drogi gospodarzu, powiedz mi, miałożby spotkać go jakie nieszczęście?
— Wasza dostojność pamięta zapewne, że nie mógł się puścić w dalszą drogę.
— Rzeczywiście, przyrzekł podążyć za nami i nie widzieliśmy go więcej.
— Zaszczycił nas, pozostając tutaj.
— Jak to? zrobił wam ten zaszczyt?
— Tak, panie, w tym oto zajeździe; i nawet jesteśmy mocno zaniepokojeni pod pewnemi względami.
— Pod jakiemi?
— Pod względem porobionych kosztów.
— Cóż znowu! on je wszystkie zapłaci...
— A! panie, balsam pociechy wlewasz mi w serce! Dużo już dotąd daliśmy naprzód, a jeszcze dzisiaj felczer nam oznajmił, że ponieważ pan Porthos nie płaci, na nas będzie poszukiwał należności, bo to ja po niego posyłałem.
— Czyż Porthos raniony?
— Nie wiem, jak mam powiedzieć.
— Jak to, nie wiesz pan?... powinieneś lepiej wiedzieć o tem, niż ktokolwiek.
— Zapewne, lecz w naszym stanie nie można wszystkiego, o czem się wie, rozpowiadać, nade wszystko, gdy nam zastrzeżono, iż uszy nasze odpowiadać będą za język.
— A czy ja mogę widzieć się z Porthosem?
— I owszem, wejdź pan na piętro, zapukaj do numeru I-go. Proszę tylko oznajmić, że to pan.
— Dlaczego?
— Bo mogłoby pana nieszczęście spotkać.
— Jakie?
— Pan Porthos mógłby przypuszczać, że to ktoś z domowników i w przystępie złości, przeszyłby pana szpadą lub w łeb palnął, broń Boże!
— Cóżeście mu zawinili?
— Żądaliśmy zapłaty.
— A! do licha, rozumiem; żądanie podobne on bardzo źle widzi, gdy nie jest przy pieniądzach; lecz o ile wiem, powinien je mieć.
— Takie i nasze było zdanie; a ponieważ w domu naszym panuje porządek i rachunki zamykamy co tydzień, przedstawiliśmy mu spis wydatków, lecz na złą chwilę trafiliśmy widocznie, gdyż za pierwszem słowem odesłał nas do wszystkich djabłów; co prawda, grał dnia poprzedniego.
— Jak to, z kim?
— A! mój Boże, albo ja wiem?... z jakimś panem przejezdnym, któremu zaproponował partję lancknechta.
— A! biedak, musiał wszystko przegrać.
— Wszystko, i konia nawet, bo gdy tamten miał się już ku odjazdowi, przekonaliśmy się, że lokaj jego siodłał konia pana Porthosa. Zrobiliśmy mu wtedy uwagę, lecz nam odpowiedział, że się mieszamy nie do swoich rzeczy, że nam nic do tego, ponieważ ten koń jest jego własnością. Daliśmy znać natychmiast panu Portbosowi o tem, co się dzieje, a on kazał nam odpowiedzieć, że trzeba być błaznami, aby wątpić w słowo szlacheckie, i że skoro tamten szlachcic mówi, że koń do niego należy, tak musi być i basta.
— Zawsze ten sam — mruknął d’Artagnan.
— Wtedy — mówił dalej gospodarz — kazałem mu powiedzieć, że skoro porozumieć się nie możemy co do zapłaty, nie tracę nadziei, że zechce przynajmniej wyświadczyć łaskę mojemu koledze z pod „Złotego orła” i jemu także da co zarobić. Ale pan Porthos odpowiedział mi, że moja oberża jest najlepsza i życzy sobie w niej pozostać. Odpowiedź ta była zbyt dla mnie pochlebna, więc nie mogłem nalegać, ażeby się wyniósł; poprzestałem tylko na prośbie, aby ustąpił mi swego pokoju, który jest najładniejszy ze wszystkich, a zadowolił się milutkim gabinecikiem na trzeciem piętrze. Na to pan Porthos odpowiedział mi, że oczekuje lada chwila przybycia swojej kochanki, jednej z najznakomitszych dam dworu, powinienem więc zrozumieć, że pokój, zaszczycony jego pobytem, aż nadto mierny jest dla takiej osoby. Pomimo całkowitego uznania dla prawdziwości słów jego, czułem się w obowiązku obstawać przy swojem. Ale nie mogło być o tem ani mowy. Położył pistolet przy łóżku, oświadczając, iż za pierwszem słowem o jakichkolwiek przenosinach, palnie w łeb temu, kto poważy się wtrącać. I odtąd już nikt nie postał u niego, prócz jego pachołka.
— Jest tu więc i Mousqueton?
— Jest, panie.... w pięć dni po wyjeździe powrócił, mocno skwaszony, widocznie i on miał w podróży nieprzyjemności. Na nieszczęście, żwawszy jest od swego pana i dla niego to wszystko do góry nogami przewraca, a przypuszczając, że gdyby prosił, mógłby doznać odmowy, więc bez proszenia bierze, co mu się podoba.
— Tak, zawsze ja widziałem w Mousquetonie wierność i przebiegłość niepospolitą — odpowiedział d’Artagnan.
— Być może, ale jeżeli z taką wiernością i przebiegłością będę miał cztery razy do roku do czynienia, sam pójdę z torbami.
— Bynajmniej, przecie Porthos zapłaci.
— Hm!... — mruknął z powątpiewaniem oberżysta.
— Jest on ulubieńcem wielkiej pani, która nie pozostawi go w kłopocie o taką drobnostkę, jaką jest panu dłużny.
— Gdybym śmiał powiedzieć, co myślę o tem wszystkiem...
— Jak to, co myślisz?
— Co wiem, raczej.
— A cóż pan wiesz?
— I czego jestem nawet pewny.
— Czego?... doprawdy ciekawym.
— Powiedziałbym, że znam tę wielką panią.
— Pan?
— Tak, ja.
— Skądże ją poznałeś?
— O!... panie, gdybym mógł zaufać pańskiej dyskrecji.
— Mów pan, o słowem szlacheckiem ci ręczę, że nie będziesz żałował zaufania.
— Pojmuje pan, że niepokój do wielu rzeczy popycha.
— Jakżeś pan postąpił?
— O!... najpierw nic takiego nie zrobiłem, do czego nie miałby prawa wierzyciel.
— Więc?
— Pan Porthos dał nam list do owej księżnej i kazał wrzucić go do skrzynki pocztowej. Pachołka jego jeszcze nie było. Ponieważ nie wychodził z pokoju, zmuszony był obarczać nas swojemi zleceniami.
— Cóż dalej?
— Zamiast wrzucić ów list do skrzynki, co niezbyt pewne bywa, skorzystałem z tego, że jeden z moich posługaczy jechał do Paryża i rozkazałem wręczyć bilecik samej księżnej. Było to spełnieniem życzeń pana Porthosa, który nam list ten tak polecał; nieprawdaż?
— Niby...
— I czy wie pan, kto jest owa wielka dama?
— Nie, słyszałem o niej tylko od Porthosa.
— Wie pan, kto jest ta niby księżna?
— Mówiłem przecie, że nie znam jej wcale.
— To stara prokuratorowa, niejaka pani Coquenard, mająca lat pięćdziesiąt conajmniej, a udaje jeszcze zazdrosną. Ja od razu się dziwiłem, że jakaś księżniczka mieszka przy ulicy Niedźwiedziej.
— Skądże pan wiesz?
— Bo, gdy odebrała list, wpadła w gniew okrutny, wykrzykując, że pan Porthos jest wietrznikiem i że pewnie o jaką kobietę bił się i został raniony.
— Więc on raniony?
— A! Boże!... tom się wygadał!...
— Powiedziałeś pan, że Porthos jest ranny?
— Tak, ale mówić o tem srodze mi zabronił!...
— Czemuż to?
— Ha!... bo się przechwalał, że nadzieje na rożen tego jegomościa, z którym go pan w kłótni zostawił, a pomimo całej jego junakierji, jegomość ów od razu go z nóg zwalił. Pan Porthos więc, człowiek pełen pychy, tylko swoją księżnę chciał rozczulić opowieścią o przygodzie, ale przed nikim nie chce się przyznać, że został pokłuty rapierem.
— Więc to rany przykuły go do łóżka?
— Mistrzowskie pchnięcie, zaręczam panu. Rogatą duszę ma pański przyjaciel.
— Byłeś pan przy tem obecny?
— O!... wszystko to trwało zaledwie chwilę, może mi pan wierzyć. Stanęli naprzeciw siebie. Nieznajomy szybko się zwinął i natarł tak niespodzianie, że zanim pan Porthos odbić zdołał, żelazo przeciwnika utkwiło mu w piersi na trzy cale. Upadł na wznak. Korzystając z tego, nieznajomy oparł mu na gardle koniec rapiera; pan Porthos, widząc się na łasce przeciwnika, uznał się za pokonanego. Wtedy nieznajomy spytał go o nazwisko, a dowiedziawszy się, że ma z Porthosem, a nie z d’Artagnanem do czynienia, pomógł mu dźwignąć się, odprowadził do oberży, sam wsiadł na konia i odjechał.
— To on miał do d’Artagnana urazę?
— Widocznie.
— A czy wiesz, co się z nim stało?
— Nie... widziałem go po raz pierwszy i odtąd nie pokazał się więcej.
— Wybornie... wiem już, co wiedzieć chciałem. Mówiłeś pan, że pokój Porthosa znajduje się na pierwszem piętrze, numer I?
— Tak, panie, najpiękniejszy w całej oberży; pokój, który miałbym sposobność dziesięć razy wynająć.
— Ba!... nie kłopocz się pan — odezwał się z uśmiechem d’Artagnan — Porthos się uiści pieniędzmi księżnej Coquenard.
— O!... panie, prokuratorowa, czy księżna, byle tylko rozluźniła supły swego worka, wszystko to dla mnie jedno; ale ona dala tu odpowiedź stanowczą, że dosyć już ma tych wymagań i wiarołomstwa pana Porthosa i że mu złamanego szeląga nie przyśle.
— A czy powtórzyłeś tę odpowiedź swemu gościowi?
— Boże uchowaj!... byłby się dowiedział w jaki sposób wywiązaliśmy się z jego zlecenia.
— Więc on ciągle jeszcze czeka na pieniądze?
— Tak!... Wczoraj jeszcze pisał, ale tym razem służący oddał list na pocztę.
— Powiadasz pan, że prokuratorowa brzydka jest i stara?
— Conajmniej pięćdziesięcioletnia i wcale nie piękna, jak mówił mi Pathaud.
— W takim razie możesz być spokojny, da się ona zmiękczyć; a zresztą, nie wielkie rzeczy musi ci być Porthos dłużny.
— Jak to nie wielkie! Dwadzieścia pistolów, jak dotąd, nie licząc doktora. Niczego on sobie nie żałuje, widać przyzwyczajony do wygód.
— To chociaż go ona opuści, znajdą się jeszcze przyjaciele, zaręczam. Pozbądź się wszelkich obaw, gospodarzu drogi i nie ustawaj w pieczołowitości, jakiej stan jego wymaga.
— Obiecał mi pan pary z ust nie wypuścić o prokuratorowej i o ranie.
— Masz na to moje słowo.
— Bo widzi pan, on gotówby mnie zabić!
— Nie lękaj się; nie taki on straszny, jak się wydaje.
To powiedziawszy, poszedł d’Artagnan na górę, pozostawiając gospodarza, uspokojonego pod dwoma względami, o które najmocniej mu chodziło: o dług i swoje życie.
Zapukał do drzwi, najpokaźniej się przedstawiających, a oznaczonych wielkim czarnym numerem.
Gdy odpowiedziano, wszedł.
Porthos, leżąc na łóżku, grał z Mousquetonem w lancknechta, aby nie wychodzić z wprawy, a przed ogniem obracał się rożen, obładowany kuropatwami, po dwóch zaś rogach wielkiego komina, na rozżarzonych węglach wrzały dwa tygle, z których wydobywała się łechcąca powonienie para potrawy z ryb i królika.
Prócz tego stół do pisania i komoda zastawione były wypróżnionemi butelkami.
Na widok przyjaciela, Porthos krzyknął radośnie, a Mousqueton, powstawszy z uszanowaniem, ustąpił miejsca i poszedł zajrzeć do tygli, nad któremi zdawał się mieć osobliwszy nadzór.
— A! na Boga! to ty?... — zawołał Porthos do d’Artagnana — witaj mi i wybacz, że nie wstaję na twoje spotkanie. Ale nie wiem, czy wiesz, co mi się przytrafiło? — dodał niespokojnie, patrząc na d’Artagnana.
— Nie wiem.
— Nie mówił ci gospodarz?
— Zapytałem go o ciebie i prosto przychodzę.
Porthos odetchnął swobodniej.
— A cóż ci się przytrafiło, drogi Porthosie? — kończył d’Artagnan.
— Nacierałem na przeciwnika, któremu już trzy pchnięcia rapierem zadałem i chciałem czwartem z nim skończyć, gdy w tem nastąpiłem na kamień i zwichnąłem nogę w kolanie.
— Doprawdy?
— Słowo honoru! Szczęście tego łajdaka, by byłbym go ubił na miejscu.
— I cóż się z nim stało?
— Alboż ja wiem?... miał już dosyć, nie czekając reszty odjechał... Lecz z tobą, co się stało, drogi d’Artagnanie?
— Zatem zwichnięcie nogi zatrzymuje cię w łóżku, drogi Porthesie?... — ciągnął dalej d’Artagnan.
— A! Boże mój, nie wielkie to rzeczy; za kilka dni już wstanę.
— Czemuż nie kazałeś przenieść się do Paryża? Tutaj okrutnie ci nudno być musi.
— Miałem ten zamiar, lecz muszę ci coś wyznać, drogi kolego.
— Co takiego?
— Widzisz, jak ci mówiłem, nudziłem się straszliwie, a w kieszeni miałem owe siedemdziesiąt pięć pistolów, przypadłe mi z podziału, dla rozrywki więc kazałem poprosić do siebie przejezdnego szlachcica i zaproponowałem mu partyjkę gry w kości. Nie wzdragał się, a siedemdziesiąt pięć
Uwagi (0)