Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
Powieść z gatunku płaszcza i szpady, w której nie brak intryg, niespodziewanych zabójstw, pojedynków na śmierć i życie oraz romansów. D'Artagnan, Atos, Portos i Aramis to czterej przyjaciele, muszkieterowie gwardii francuskiej za czasów panowania króla Ludwika XIII i kardynała Richelieu.
Dzieło odniosło światowy sukces — zostało przetłumaczone na wiele języków i wielokrotnie zekranizowane. Książka powinna spodobać się nie tylko wielbicielom klasycznej literatury francuskiej.
- Autor: Aleksander Dumas (ojciec)
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Trzej muszkieterowie - Aleksander Dumas (ojciec) (literatura naukowa online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Aleksander Dumas (ojciec)
Jestem szlachcicem i krew mam burzliwą, jak to zauważyć mogłeś, drogi d’Artagnanie; obelga była straszna, jakkolwiek nieznana światu, i czułem, jak rozdzierała mi serce w kawały. Oświadczyłem przełożonym moim, że nie czuję się przygotowanym godnie do przyjęcia święcenia, i, na moje żądanie, odłożono ceremonję do roku. Udałem się do najlepszego fechmistrza w Paryżu, zrobiłem z nim umowę o lekcje fechtunku codzień i przez rok cały je brałem. Potem, w rocznicę dnia, kiedy zostałem znieważony, zawiesiłem na kołku sutannę, ubrałem się i jak skończony kawaler i udałem się na bal, który wydawała jedna z przyjaznych mi dam, gdzie wiedziałem, że zastanę mojego jegomościa. Było to przy ulicy Francis-Bourgeois, tuż przy la Force. Rzeczywiście, mój oficerek był tam; podszedłem ku niemu, gdy śpiewał pieśń żałośliwie miłosną, czule spoglądając na jedną z kobiet, i przerwałem mu w samym środku drugiej strofki.
— Mój panie — rzekłem — czy zabronisz mi jeszcze powrócić do pewnego domu przy ulicy Payenne i czy obiłbyś mnie kijem, gdyby mi przyszła fantazja nie być ci posłusznym?
Oficer spojrzał na mnie zdziwiony, a potem rzekł:
— Czego pan chcesz ode mnie, nie znam cię wcale.
— Jestem księżulkiem, który czytuje Żywoty Świętych i tłumaczy Judytę rymami.
— A! a!... przypominam sobie — rzekł drwiąco oficer — czego chcesz ode mnie, mój panie?
— Chcę, byś znalazł chwilkę swobodną na niewielką przechadzkę.
— Jutro z rana i to z całą przyjemnością, jeżeli żądasz.
— Nie jutro rano, lecz natychmiast, jeżeli łaska.
— Kiedy wymagasz koniecznie...
— Rozumie się, że wymagam.
— To chodźmy!... a wam, łaskawe panie — przemówił oficer — niech to wcale nie przeszkadza. Za chwilę tego pana wyprawię na tamten świat i powrócę dokończyć ostatniej strofki.
Wyszliśmy.
— Zaprowadziłem go na ulicę Payenne, w to miejsce, gdzie przed rokiem, o tej samej godzinie, powiedział mi grzeczne słówko, które ci powtórzyłem. Księżyc świecił przecudnie. Ujęliśmy za szpady i po pierwszem posunięciu lewej nogi przed prawą, położyłem go trupem.
— Do djabła!... — mruknął d’Artagnan.
— Potem — ciągnął dalej Aramis — ponieważ damy nie mogły doczekać się śpiewaka, a znaleziono go na ulicy Payenne, przebitego na wylot, domyślono się, że to ja go tak urządziłem i wynikł z tego skandal. Byłem zmuszony zrzec się sutanny na pewien czas. Athos, którego poznałem w tej epoce, i Porthos, który poza lekcjami fechtunku nauczył mnie kilku pchnięć znakomitych, skłonili mnie do postarania się o kaftan muszkieterski. Król bardzo kochał mojego ojca, zabitego podczas oblężenia Arras, udzielono mi więc łaski. Otóż pojmujesz, że teraz przyszła chwila powrotu mojego na łono Kościoła.
— A czemuż to teraz, bardziej niż wczoraj, lub jutro? Cóż ci się przytrafiło takiego dzisiaj, że ci podobne myśli ponure przychodzą do głowy?
— Rana ta, drogi d’Artagnanie, stała się dla mnie przestrogą niebios.
— Rana? ba! wszak zagoiła się już nieledwie i przekonany jestem, że dzisiaj nie ona jest sprawczynią twojego cierpienia.
— A cóżby innego być mogło?... — zapytał Aramis, czerwieniąc się.
— Ty, Aramisie, masz ranę, lecz w sercu, jest ona dotkliwsza i krwawiąca, a zadała ci ją kobieta.
W oczach Aramisa błysnęły ognie.
— A!... — odezwał się, pokrywając lekceważeniem wzruszenie — nie wspominaj mi o takich rzeczach: ja miałbym o tem myśleć! cierpieć z miłości! Vanitas vanitatum! Miałżebym, jak przypuszczasz, zawrócić sobie głowę i dla kogo? dla jakiejś tam gryzetki, pokojówki, której nadskakiwałem, stojąc na kwaterze, pfe!
— Wybacz, drogi Aramisie, lecz zdawało mi się, iż mierzyłeś wyżej.
— Wyżej, a czemże jestem, abym się miał o to kusić? biednym muszkieterem, nędznym, nieznanym i zbytecznym na świecie?
— Aramisie, Aramisie — zawołał d’Artagnan, patrząc z powątpiewaniem na przyjaciela.
— Z prochu powstałem i w proch się obracam. Życie jest pełne poniżeń i bólu — chmurząc się, mówił dalej — wszystkie nici, łączące je ze szczęściem, rwą się jedna po drugiej w ręku człowieka, a najsłabszemi są nici złote. O! drogi mój — prawił Aramis z odcieniem goryczy — wierzaj mi, ukrywaj rany, jeśli mieć je kiedykolwiek będziesz. Milczenie jest ostatnią rozkoszą nieszczęśliwych. Strzeż się, aby ktokolwiek miał wpaść na ślad twoich cierpień, ciekawi wyciągają na zewnątrz łzy nasze, jak muchy wysysają krew z ranionego łosia.
— Niestety!... drogi mój! — rzekł d’Artagnan, wzdychając głęboko — to, o czem mówisz, jest moją historją.
— Co takiego?
— Tak, kobietę kochaną, uwielbianą przeze mnie, porwano mi przemocą. Nie wiem, gdzie się znajduje, dokąd ją zabrano; może uwięziono, może już nie żyje.
— Ale masz przynajmniej tę pociechę, iż możesz powiedzieć, że nie porzuciła cię dobrowolnie. Jeśli nie daje znaku życia, zapewne dlatego jedynie, że wszelkie porozumiewanie się z tobą jest jej wzbronione, gdy tymczasem...
— Gdy tymczasem?...
— Nic — odparł Aramis — nic!
— A więc wyrzekasz się świata na zawsze; postanowienie twoje jest nieodwołalne?
— Na zawsze. Dziś jesteś mi druhem; jutro cieniem tylko będziesz dla mnie, a nawet przestaniesz istnieć zupełnie. Świat to grób, nic więcej.
— Do djabła! to, co mi prawisz, jest wcale niewesołe.
— Cóż chcesz, powołanie pociąga mnie, porywa.
D’Artagnan uśmiechnął się i milczał.
Aramis mówił dalej:
— A jednak, dopóki wiąże mnie jeszcze coś z ziemią, chciałbym pomówić o tobie, o naszych przyjaciołach.
— A ja — rzekł d’Artagnan — wolałbym pomówić o tobie, lecz widzę cię oderwanego od wszystkiego: miłość ci obrzydła; przyjaźń cieniem się stała, a świat w grób się zamienił.
— Niestety! i ty tak będziesz myślał — rzekł z westchnieniem Aramis.
— Nie mówmy więc o tem i spalmy ten list, który na pewno oznajmia ci nowe wiarołomstwo jakiejś tam gryzetki, czy pokojówki.
— Jaki list? — żywo zapytał Aramis.
— List, który przysłano dla ciebie w twojej nieobecności i oddano mi go dla ciebie.
— Od kogo?
— A!... pewnie od jakiej zrozpaczonej pokojówki lub gryzetki nieszczęsnej; może to służebna pani de Chevreuse, która musiała z panią do Tours powrócić i dla zadania szyku użyła papieru wyperfumowanego i zapieczętowała list koroną książęcą.
— Co ty wygadujesz?...
— Masz tobie! musiałem go zgubić — rzekł żartobliwie młodzieniec, udając, że szuka. — To całe szczęście, że świat jest grobem, ludzie, a rozumie się i kobiety tylko cieniem, a miłość uczuciem, które wstręt tylko budzi.
— O! d’Artagnanie, d’Artagnanie! — zawołał Aramis — zabijasz mnie!...
— A! jest, nareszcie! — wykrzyknął d’Artagnan i wyjął list z kieszeni.
Aramis skoczył, porwał, przeczytał, pochłonął go raczej; twarz mu jaśniała szczęściem.
— Piękny styl ma widocznie służebna — zauważył od niechcenia oddawca.
— Dziękuję ci, d’Artagnanie! — zawołał oszalały z radości Aramis. — Ona musiała do Tours powrócić; nie jest mi niewierną, kocha mnie niezmiennie. Chodź, niech cię uściskam, przyjacielu: szczęście mnie przygniata!
I poczęli tańczyć obydwaj wokół Świętego Chryzostoma, tratując kartki rozprawy, które pospadały na podłogę.
W tej chwili wszedł Bazin ze szpinakiem i jajecznicą.
— Wynoś się, pókiś cały — krzyknął Aramis ciskając w niego swoją okrągłą czapeczką — wracaj, skąd przyszedłeś, zabieraj te obrzydliwe jarzyny! każ podać zająca szpikowanego, kapłona tłustego, pieczeń baranią z czosnkiem i cztery butelki starego burgunda.
Bazin, nie rozumiejąc, co to ma znaczyć, tak się na pana swego zagapił, że w tem jego zdziwieniu ponurem jajecznica zsunęła mu się na szpinak, a następnie wszystko razem na podłogę.
— Nadszedł właśnie czas, abyś poświęcił istność swoją królowi królów — odezwał się d’Artagnan — jeżeli chcesz zrobić mi grzeczność: Non inutile desiderium in oblatione.
— Idź do djabła z twoją łaciną! Drogi mój d’Artagnanie, pijmy zdrowo, pijmy, co się zmieści, i opowiadaj mi, co tam słychać u naszych.
— Teraz pozostaje nam tylko dowiedzieć się czegoś o Athosie — odezwał się d’Artagnan do skaczącego z radości Aramisa, gdy mu opowiedział, co zaszło w stolicy od czasu ich wyjazdu, bo po sutym obiedzie zapomnieli, jeden o rozprawie, drugi o przebytych trudach.
— Czy sądzisz, że go nieszczęście jakie spotkało? — zapytał Aramis. — Athos jest rozważny, dzielny i zręcznie włada szpadą.
— Tak, i nikt tak, jak ja, nie może ocenić jego odwagi i zręczności; lecz wolę ja iść ze szpadą na lance, aniżeli na kije i obawiam się, aby Athos nie został zbity przez gawiedź. Ten motłoch wali mocno i nieprędko przestaje. Dlatego właśnie chciałbym jaknajprędzej w dalszą drogę wyruszyć.
— Ja radbym ci towarzyszyć — rzekł Aramis — chociaż nie czuję się na siłach, aby konia dosiąść. Próbowałem się biczować wczoraj dyscypliną, którą tu widzisz na ścianie, ale ból srogi przeszkodził mi w tem ćwiczeniu pobożnem.
— Bo też, mój drogi, kto widział leczyć postrzał uderzeniami rzemienia; ale ty chory byłeś, a choroba osłabia umysł; dlatego uniewinniam cię, mój drogi.
— Kiedyż myślisz odjechać?
— Jutro, skoro świt; odpocznij sobie tej nocy, a jutro, jeżeli będziesz w stanie, pojedziemy razem.
— Dobranoc więc — rzekł Aramis — bo, jakkolwiek żelazne masz siły, czujesz zapewne potrzebę spoczynku.
Nazajutrz, gdy d’Artagnan wszedł do pokoju Aramisa, zastał go, wyglądającego oknem.
— Czemuż się tak przypatrujesz? — zapytał go d’Artagnan.
— Na honor! podziwiam te trzy wspaniałe konie, które chłopcy stajenni trzymają za cugle; wszak to rozkosz królewska podróżować na takich wierzchowcach.
— Będziesz używał tej rozkoszy, drogi Aramisie; jeden z tych koni do ciebie należy.
— Co mówisz? a któryż?
— Którego sobie wybierzesz: żadnemu z nich nie daję pierwszeństwa.
— A ten czaprak bogaty na nim, czy także mój?
— Rozumie się.
— Żartujesz chyba d’Artagnanie.
— Przestałem żartować, odkąd mówisz po francusku.
— Więc to moje te strzemiona złocone, czaprak aksamitny, to siodło wykładane srebrem?
— Twoje własne, jak ten koń, który grzebie ziemię jest mój, a ten, który się wspina, do Athosa należy.
— Niech cię djabli!... wspaniałe bestyjki!...
— Rad jestem, że ci się podobały.
— Czy to od króla ten dar pochodzi?
— Pewno, że nie od kardynała; lecz co masz się głowić, od kogo pochodzą, dość, że jeden z nich należy do ciebie.
— Biorę tego, którego trzyma rudy parobek.
— Pysznie!
— Boże wielki!... — wykrzyknął Aramis — z radości nie czuję bólu; wsiadłbym na tego konia choćby z kulami za skórą. A! co za strzemiona!... Hola! Bazin, chodź tu natychmiast!
Bazin milczący i ponury stanął na progu.
— Szpadę moją do pochwy wpakować, wyprostować kapelusz, płaszcz oczyścić, nabić pistolety! — zawołał Aramis.
— Ostatnie rozporządzenie zbyteczne — przerwał mu d’Artagnan — w olstrach są pistolety nabite.
Bazin ciężko westchnął.
— Cóż tam, mości Bazinie, uspokój się — rzekł d’Artagnan — w rozmaitych warunkach zdobywa się królestwo niebieskie.
— Mój pan był już takim dobrym teologiem!... — wyszlochał Bazin — byłby został biskupem, a może kardynałem!...
— Słuchaj, biedny mój Bazinie, zastanów się troszeczkę! na co się zdało być księdzem, proszę? wojny się przez to nie unika; widzisz przecież, że kardynał ma odbyć pierwszą kampanję z szyszakiem na głowie i halabardą w ręku; pan de Nogaret de La Valette jest także kardynałem, a zapytaj lokaja jego, ile razy skubał dlań szarpie?
— Niestety! — westchnął Bazin — wiem ja, panie, o tem; wszystko na świecie przewróciło się do góry nogami.
Tak rozmawiając, wszyscy trzej zeszli na dziedziniec.
— Potrzymaj mi strzemię, Bazinie — zawołał Aramis.
I wskoczył lekko na siodło z właściwą sobie zręcznością, lecz gdy szlachetne zwierzę wspięło się kilka razy i krok zmieniło, odnowił się nieznośny ból Aramisa, muszkieter zbladł i począł się chwiać.
D’Artagnan, który to przewidywał, nie tracił go z oczu, skoczył doń, pochwycił w ramiona i zaprowadził do pokoju.
— Tak być musi, drogi Aramisie, trzeba, abyś sił nabrał, odpocznij — rzekł — sam pojadę szukać Athosa.
— Tyś człowiek ze spiżu — rzekł doń Aramis.
— Wcale nie, szczęście mi tylko sprzyja; lecz co tu będziesz robił, czekając na mnie? Spodziewam się, że nie glossy o palcach i błogosławieństwach, co?...
Aramis uśmiechnął się.
— Wiersze będę pisał — odparł.
— Zapewne wierszyki, wyperfumowane zapachem, jaki miał liścik służebnej pani de Chevreuse. Naucz Bazina prozodji, to go pocieszy. A co do konia, jeźdź na nim potroszę, to się przyzwyczaisz.
— O! nie troszcz się, zastaniesz mnie gotowego do drogi.
Rozstali się, a w dziesięć minut potem d’Artagnan, poleciwszy Bazinowi i oberżystce przyjaciela, kłusował w kierunku Amiens.
Co się tam dzieje z Athosem; może nie znajdzie go wcale?...
Pozostawił go w okolicznościach bardzo krytycznych. Athos mógł być zwyciężony.
Myśl ta czoło mu zachmurzyła; d’Artagnanowi z piersi dobywało się westchnienie, a chęć zemsty opanowywała mu serce.
Athos był najstarszym z jego przyjaciół i dlatego napozór najmniej zbliżony do niego upodobaniami i dążeniami.
Pomimo to przekładał go stanowczo nad innych.
Postawa jego szlachetna i wyróżniająca się, te błyski wielkości, tryskające od czasu do czasu z cienia, w którym ukrywał się tak chętnie, ta niezrównana łatwość w obejściu, czyniąca go towarzyszem najmilszym pod słońcem, rozum i uszczypliwa wesołość, odwaga, którą można było za ślepą poczytać, gdyby nie była wynikiem najwyższej zimnej krwi, tyle przymiotów wywoływało więcej niż szacunek, więcej niż przyjaźń ze strony d’Artagnana, budziły one w nim najwyższe uwielbienie.
Istotnie, w zestawieniu nawet z panem de Tréville, pełnym elegancji i szlachetności dworzaninem, Athos w szczęśliwszych swoich chwilach porównanie z nim korzystnie mógł wytrzymać.
Był on wzrostu średniego, lecz tak kształtny i pięknie zbudowany, że gdy nieraz szedł w zapasy z Porthosem, olbrzym ten, którego siła weszła w przysłowie pomiędzy muszkieterami, zmuszony był ugiąć się przed nim.
Głowa jego o przenikliwem wejrzeniu, nos prosty i broda, zarysowana, jak u Brutusa, posiadały wyraz wzniosły i słodki zarazem; ręce, o które nie dbał bynajmniej, wprawiały w rozpacz Aramisa, który pielęgnował swoje, posiłkując się niezliczoną ilością maści migdałowej i wonnych olejków; głos jego brzmiał przejmująco i zarazem dźwięcznie.
Przytem było w nim coś nieokreślonego, co oznaczało głęboką znajomość wyższego świata, świetną ogładę towarzyską, ta natura rodowa, która, pomimo jego wiedzy, przebijała się w każdym postępku.
Gdy chodziło o ucztę, Athos urządzał ją lepiej, niż każdy inny światowiec, rozmieszczając zaproszonych według zasad, odziedziczonych po przodkach, albo według tych, jakie
Uwagi (0)