Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖
Ona — Bogna Jezierska, elegancka, inteligentna wdowa, córka profesora. On — Ewaryst Malinowski, przystojny, cieszący się opinią porządnego człowieka urzędnik, jej wymarzony chłopiec. Zakochani, szczęśliwi, pobierają się.
Brzmi jak współczesna bajka. Tylko Stefan Borowicz, stary przyjaciel Bogny, ma wątpliwości.
Dzięki żonie Ewaryst awansuje bezpośrednio z podrzędnego stanowiska urzędniczego na wicedyrektora firmy. Rozbudza to jego ambicje i apetyt na sukces, górę biorą najgorsze instynkty. Do przerażonej Bogny powoli dociera skala metamorfozy męża, jednak wciąż stara się go usprawiedliwić, wybaczyć, naprawić jego błędy. Czy kobieta zdoła się wyplątać z toksycznego związku, zanim będzie za późno?
Przejmująca opowieść o chorej ambicji, poświęceniu, granicach miłości i wytrzymałości.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Zdziwiła się:
— Przecież to zrozumiałe!
— Nie tak bardzo... — uśmiechnął się ironicznie — nie szpiegowałem was, ale, daruje pani otwartość, dla nikogo nie było tajemnicą, że ten pan... zdradzał panią, żeście byli bliscy rozwodu, że w każdym razie nie ma pani powodów do zbytniego współczucia dla swego męża...
— Panie Stefanie, ale nie w chwili, gdy spadło nań nieszczęście!
— Takie nieszczęście — podkreślił Borowicz.
— Ach... o to panu chodzi.
Borowicz wzruszył ramionami i odwrócił się do okna. Bogna zastanowiła się. Rzeczywiście Stefan miał prawo wątpić, czy ona zechce ratować Ewarysta. Nie znał przecie ich stosunków.
— I mnie nie znał — pomyślała.
A jednak aż sama teraz zdziwiła się, że nie miała żadnych wątpliwości. Bądź co bądź od niej tylko zależało obecnie wyparcie się Ewarysta, zerwanie i uwolnienie się od kompromitacji, od współodpowiedzialności materialnej i moralnej. Przecie trzeźwo oceniała położenie. W najlepszym wypadku bieda i ciężka praca, zupełne usunięcie się z życia towarzyskiego, może nawet ostracyzm. Rozumiała to od początku. No i pozostanie przy człowieku, dla którego nie można już mieć szacunku, któremu nie można ufać, którego trzeba się... wstydzić.
Myśli Borowicza tymi samymi widocznie szły torami, gdyż zaczął mówić:
— O to mi chodzi, pani Bogno, że ani przez moment nie wyobrażałem sobie, jadąc do Iwanówki, że tak pani zareaguje na tę wiadomość. O to mi chodzi. I jeżeli postanowiłem zawiadomić panią osobiście, to jedynie dlatego, że obawiałem się, by zbyt brutalna wiadomość nie zaszkodziła pani w jej obecnym stanie. Czy... czy pozwoli mi pani mówić szczerze?
Był wzburzony i z trudem panował nad rozedrganymi mięśniami twarzy.
— Proszę pana — powiedziała spokojnie.
— Otóż znam panią od lat i wiem, że brzydzi się pani, że raczej brzydziła się pani zawsze wszelkim brudem, błotem... Skąd mogłem przypuszczać, że zechce pani dobrowolnie ocierać się o ten brud?... Nie, absolutnie nic pani nie zmusza! Zmarnował, zaplugawił pani życie. Obraził panią już tym samym, że pozwolił sobie po nią sięgnąć, zbezcześcił swoimi zdradami. Niczego oprócz krzywdy i hańby pani nie dał, a na zakończenie zrobił panią żoną złodzieja!...
— Panie Stefanie! — zawołała — niechże pan ma dla mnie trochę litości!
— Nie mogę, nie mogę — wybuchnął — to jest potworne! Nie rozumiem tego, nie chcę rozumieć!
— On jest moim mężem.
— Jest łajdakiem!
Wzięła go za rękę i powiedziała z naciskiem:
— Ma pan prawo tak go nazwać, ale, panie Stefanie, nie ma pan obowiązku pastwienia się nade mną.
Wyrwał rękę, zerwał się z miejsca i stanął przy oknie. Po dłuższej chwili zaczął mówić nie patrząc na Bognę:
— Mam obowiązek, obowiązek przyjaźni. Mam obowiązek uprzytomnić pani jej sytuację. Nie mogę nazwać wielkodusznością tego, co jest szaleństwem. Pani nie ma prawa gubić siebie. Pojąłbym jeszcze zamiar materialnej pomocy, chociaż i do tej nie jest pani obowiązana. Proszę tylko zastanowić się...
Usiadł przed nią i kurczowo zaciskając dłonie recytował, jak wielekroć powtórzoną lekcję:
— Proszę wracać z najbliższej stacji. Pojadę sam. Zrobię wszystko co potrzeba. Zajmę się w imieniu pani wydobyciem pieniędzy i zwróceniem ich do kasy Funduszu. Zapakuję pani rzeczy i odeślę do Iwanówki. Będę codziennie pisał do pani. Proszę mi zaufać, proszę usłuchać. Przysięgam, że zrobię wszystko, by uratować Ewarysta. Ale niechże on więcej nie plami pani, niech nie ośmieli się jej dotknąć! Błagam panią, zaklinam na moją bezgraniczną przyjaźń!...
Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się smutno. Jakże on jej nie rozumiał!
— Nie, panie Stefku, nie. Nie mogę tak postąpić.
— Dlaczego?! Dlaczego?!...
— Jestem jego żoną...
— Ach! — żachnął się.
— Mam zostać matką jego dziecka — dodała — a poza tym, panie Stefanie, ja go kocham.
Spojrzał na nią z nienawiścią i opuścił głowę.
Do końca podróży nie zamienili już więcej słowa na ten temat. Borowicz siedział ponury, udając, że drzemie, Bogna nie spała również. W Warszawie byli przed ósmą. Jeszcze raz gorąco podziękowała Borowiczowi i poszła pieszo do domu.
Drzwi otworzył lokaj zaspany i na pół ubrany.
— Czy pan już wstał? — zapytała Bogna.
— Dzień dobry pani, jak to dobrze, że jaśnie pani przyjechała, bo my już tu rzeczywiście...
— Czy pan śpi jeszcze?...
Służący obejrzał się bezradnie.
— Gdzie jest pan? — przeraziła się Bogna.
— Pana aresztowali — wykrztusił.
— Co? — krzyknęła.
W tej chwili nadbiegła Jędrusiowa i od razu wybuchnęła płaczem. Całowała Bognę po rękach, powtarzając:
— Moja biedna panienka, moja nieszczęsna... moja biedna...
— Kiedy pana aresztowali?
— Wczoraj w południe... Takie nieszczęście.
Jedno przez drugie zaczęli opowiadać. Bogna usiadła na jakimś krześle i zaciskała zęby, by nie rozszlochać się przy nich, by oprzytomnieć. Przyszło dwóch cywilnych i komisarz. Wsiedli do taksówki i pojechali. Pozwolili panu zabrać trochę bielizny, ale pisać, ani telefonować, nie. Pan bardzo gniewał się, a stróż i windziarz, którzy wyszli na ulicę, słyszeli jak komisarz kazał szoferowi jechać do Urzędu Śledczego.
— Zostawcie mnie samą — cicho powiedziała Bogna.
Przez kilka minut siedziała nieruchomo, później wstała, bezmyślnie przeszła przez całe mieszkanie i zatrzymała się przy telefonie.
— Trzeba działać, trzeba działać — powtarzała półgłosem, jakby chcąc zmusić się do skupienia myśli.
Aresztowanie to jeszcze nie znaczy uwięzienie. Nie należy tracić nadziei. Przede wszystkim porozumieć się z Jaskólskim. Tak, przecie po to zatrzymała się przy telefonie.
Połączyła się z centralą Funduszu:
— Czy mogę mówić z panem prezesem Jaskólskim?
— A kto mówi?
— Tu Bogna Malinowska...
— Aha... sprawdzę, pani będzie łaskawa zaczekać.
Teraz dopiero uderzyło ją wymówione własne nazwisko. Czuła, że krew napłynęła jej do twarzy. W Funduszu oczywiście wszyscy wiedzą.
— Boże, Boże... jakie to straszne — oparła się o ścianę. Kręciło się jej w głowie.
Na szczęście w tejże chwili usłyszała głos Jaskólskiego.
— Dzień dobry pani Bogno. Czy pani mówi z domu?
— Tak. Przyjechałam...
— Wiem od Borowicza. Za kwadrans będę u pani.
— Jaki pan dobry. Nie chciałabym trudzić. Może ja...
— Nie, nie — przerwał — wolałbym u pani.
— Prawda — spostrzegła się. Jej zjawienie się w biurze mogłoby skompromitować prezesa.
— Zaraz będę — zakończył Jaskólski.
I rzeczywiście zanim zdążyła umyć się, przyjechał. Był bardzo wzruszony, długo całował i ściskał jej ręce. Później zaczął opowiadać. Rzecz przedstawiała się gorzej, niż ją przedstawił Borowicz. Okazało się, że podczas rewizji kasy, Ewaryst, widocznie chcąc się ratować, niepotrzebnie przedstawił kwity, które niestety okazały się fałszywe. Dlatego aresztowano go. Ale istnieją możliwości naprawienia tego fatalnego błędu. Mianowicie trzeba tym osobom, których pokwitowania zostały sfałszowane czym prędzej wpłacić całkowite kwoty. Można mieć nadzieię, że zgodzą się oni oświadczyć, iż upoważnili dyrektora Malinowskiego do pokwitowania w ich imieniu, na przykład jako prywatni jego znajomi. On zaś zamiast pokwitowań od siebie, napisał ich nazwiska. Nie podrabiał, lecz po prostu napisał.
— Rozmawiałem już z tymi panami i odniosłem wrażenie, że zgodzą się.
— Boże... Boże — płakała Bogna.
— Najgorsze jest to, że jak się okazało, kwota nadużyć wynosi przeszło sześćdziesiąt tysięcy. Ściśle sześćdziesiąt siedem tysięcy czterysta dwadzieścia złotych. I trzeba najdalej w ciągu trzech dni to wpłacić. Oczywiście.... jeżeli pani w ogóle może i jeżeli chce.
— A czy wówczas... zwolnią go? — drżącym głosem zapytała Bogna.
— Sądzę, że tak. Osobiście zrobię wszystko, co leży w moich możliwościach. Wie przecie pani, że dla niej niczego nie zaniedbam. Jednakże nie przypuszczam, by w obecnym stanie rzeczy moja pomoc wystarczyła. Trzeba przede wszystkim uzyskać zgodę poszkodowanych, no i nacisnąć odpowiednie sprężyny w ministerstwie sprawiedliwości. O ile nie mylę się, pan Malinowski miał tam duże stosunki.
I Bogna na to liczyła, lecz spotykał ją jeden zawód za drugim. Ci panowie, z którymi przyjaźnił się Ewaryst, albo wcale przyjąć jej nie chcieli, albo rozkładali ręce na znak, że są tu bezsilni. Wreszcie późnym wieczorem dzięki interwencji Staszka Karasia uzyskała od prokuratora pozwolenie na dziesięciominutową rozmowę z Ewarystem na jutrzejszy ranek. Nie mogła jednak i z tego skorzystać. Pilniejsze i ważniejsze było poruzumienie się z poszkodowanymi.
Rozmowy te, wyczekiwanie po przedpokojach, świecenie oczami przed ludźmi, oszukanymi przez jej własnego męża, były dla Bogny prawdziwą torturą. Patrzano na nią podejrzliwie i obrażająco, bez żenady używano zwrotów obelżywych. Przeważnie jednak zgadzano się dość łatwo. Ludzie ci potrzebowali pieniędzy i przyrzeczenie natychmiastowej wypłaty wystarczyło do uzyskania ich wielkoduszności. Nie chcieli czekać, a proces mógłby potrwać kilka miesięcy.
O mało co jednak nie rozbiło się wszystko o zdecydowany upór jednego z nich, doktora Falczyńskiego. Przyjął Bognę bardzo niegrzecznie. Nie tylko nie podał jej ręki, do czego już zresztą zdążyła się przyzwyczaić, lecz nawet nie wskazał krzesła, chociaż słaniała się na nogach. Wysłuchawszy prośby, powiedział:
— Ja tego nie zrobię. Szuje należy tępić. W ogóle dziwię się bezczelności przychodzenia do uczciwego człowieka z takimi propozycjami. Powinien otrzymać jak najwyższy wymiar kary. Za dużo łajdactwa namnożyło się na świecie. I ja będę ostatni, który przyłoży rękę do wydobywania z kryminału takich ptaszków.
Wśród łez zaczęła go znowu prosić, przekonywać, że jej mąż nie jest złym człowiekiem, a znalazł się pod złymi wpływami, że nawet gorsi zbrodniarze zasługują przecie na odrobinę litości, na humanitarne przebaczenie, na chrześcijańskie miłosierdzie, że i tak poniósł straszną karę...
— Proszę pani — przerwał doktór — przyznałbym jej rację o tyle, o ile podobne wypadki byłyby rzadkością. Ale dziś świat przeżywa wprost epidemię defraudacyj, nadużyć, złodziejstw i przekupstwa na stanowiskach publicznych. Za dawnych czasów, gdy opinia społeczna zależała wyłącznie od mężczyzn, przedsiębrano w podobnych chwilach wyjątkowe środki zaradcze i duszono rzecz złą w zarodku. Dziś, kiedy do życia weszłyście wy, kobiety, z łatwością, a bez umiaru szafujące tak zwanym humanitaryzmem, bo kobiety na ogół są obojętne w kwestiach etyki, nastąpiło osłabienie moralnej odporności, a do takiego osłabienia ja ręki nie przyłożę. Rozumie mnie pani?
Cóż mogła rozumieć?... Musiała ratować tego biedaka. Oczywiście zrobił źle, zrobił brzydko, popełnił rzecz hańbiącą, ale przecie zawsze był uczciwym człowiekiem... Musiała go ratować! Za wszelką cenę, kosztem największych upokorzeń!...
Wprost od zawziętego lekarza pojechała do pani Karasiowej, której brat, hrabia Szymon Dobrojecki był kuratorem szpitala im. Dobrojeckich, gdzie właśnie doktór Falczyński pełnił obowiązki dyrektora.
Staruszka przyjęła Bognę ze łzami w oczach. Wiedziała już o wszystkim. Zaczęła znowu namawiać Bognę do rozwodu z Ewarystem, przyznała jednak że trzeba go wydobyć z więzienia i przyrzekła interwencję u brata.
Zabiegana i do ostateczności wyczerpana Bogna, nie miała nawet czasu wpaść do domu. Co pewien czas tylko telefonowała z miasta, by dowiedzieć się, czy nie ma wiadomości z Pohorców. Gdy zadzwoniła a siódmej, okazało się, że przyjechał jakiś chłop. Czym prędzej wróciła. W przedpokoju, z tobołkiem zawiniętym w czerwoną chustkę na kolanach, siedział stary Białorusin, który u pana Walerego za młodu był gajowym.
— Niech będzie pochwalony — podniósł się — ja tu list dla panienki przywiozłem.
Rozerwała wymiętą kopertę. Wewnątrz była kartka:
„Mogę kupić Twoją część Iwanówki. Daję za nią czterdzieści tysięcy. Jeżeli zgadzasz się, wręcz oddawcy zrzeczenie się. On ci wypłaci należność. Formalności załatw najdalej w ciągu tygodnia ze Stefanem. Ze swej strony stanowczo ci odradzam robienie tego głupstwa. Wyzbywanie się ziemi, czyli wartości nieprzemijającej, dla czegobądź na świecie — jest idiotyzmem. Zastanów się i cofnij się. — Walery Pohorecki”.
— Macie przy sobie pieniądze? — zapytała gorączkowo.
— A jakże, mam, panienko.
— Zaczekajcie.
Szybko napisała zrzeczenie się i pokwitowanie. Przeliczyła pieniądze i odesłała starego do kuchni:
— Dostaniecie kolację, a gdy wrócicie do Pohorców panu powiedzcie, że bardzo dziękuję i że później napiszę list.
Rzeczywiście była panu Waleremu niezmiernie wdzięczna, chociaż teraz wiedziała, że uzyskana odeń kwota nie pokrywa wszystkiego.
Następny dzień upłynął jej na spłacaniu poszkodowanych. U każdego z nich znowu musiała być osobiście, nie wyłączając doktora Falczyńskiego, który pod presją swego zwierzchnika wreszcie się zgodził na polubowne załatwienie sprawy.
Jednocześnie zajęła się sprzedażą biżuterii, sreber i mebli. Ze względu na karkołomne tempo w jakim musiała to zrobić, oczywiście uzyskała zaledwie połowę ceny. Mieszkanie po najściu handlarzy opustoszało. Służbę też musiała uwolnić. Przy pożegnaniu z Jędrusiową rozpłakała się, ale cóż miała robić?... W obecnych warunkach niemogła nawet marzyć o posiadaniu własnego mieszkania. Gdy ściemniło się, kazała znieść do dorożki kilka walizek, cały swój majątek i pojechała do małego hoteliku na Wspólnej, gdzie wynajęła pokoik za cztery złote dziennie. Mogłaby wprawdzie zamieszkać u kogoś z krewnych, lecz przede wszystkim musiała liczyć się z tym, że teraz, po roztrąbieniu przez gazety nieszczęścia Ewarysta, jego by tam na pewno nie przyjęli, a przecież o niego głównie chodziło. I w tym pokoiku będzie mu niewygodnie, ale zawsze będą razem.
Najtrudniej było z wydobyciem pożyczek. Do pokrycia całości brakowało jeszcze prawie osiemnastu tysięcy. I tu znowu trzeba było
Uwagi (0)