Darmowe ebooki » Powieść » Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz



1 ... 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35
Idź do strony:
nie dadzą przymierać głodem?... Nawet nie wyobrażam sobie, by taka pani Symieniecka mogła spokojnie patrzeć, jak jej siostrzenica mieszka w podobnej klitce.

— Ale ja więcej długów robić nie mogę.

— Więc nie pożyczać. Mogą po prostu... pomóc.

— Nie, Ew, nie licz na to.

— Dlaczego?

— Po pierwsze słyszałeś, jak mnie przyjęła twoja rodzina...

— To są świnie! — wybuchnął.

— Nie o to chodzi, ale nie chcę więcej narażać się na coś podobnego. A po drugie jałmużny od nikogo nie przyjmę.

— Zaraz wielkie słowo jałmużna — skrzywił się, jednak już nie wracał do tego tematu.

Obiad zjedli w małej kawiarence, po czym wyprawiła Ewarysta do hotelu, a sama poszła szukać mieszkania według wynotowanych ogłoszeń. Po kilku próbach w śródmieściu, gdzie żądano najmniej siedemdziesięciu złotych, a za używalność kuchni wymagano dopłaty, rozpoczęła poszukiwania już wyłącznie na przedmieściach. Wybrać coś było bardzo trudno. W nowoczesnych kamienicach stawiano wysokie ceny, w starych zaś były takie warunki higieniczne, o jakich dotychczas nawet nie miała wyobrażenia. Cuchnące i brudne klatki schodowe, zupełny brak łazienek, mieszkania ciasne, nieprzewietrzane, pełne nieznośnych zapachów złej strawy i przepoconej odzieży, mydlin i jakichś kwasów. Poza tym wszędzie tłok. W dwuizbowym mieszkanku gnieździło się po siedem i osiem osób z rodzin rzemieślniczych i drobnych urzędników, a jeszcze chciano bardziej się stłoczyć, by tylko za wynajęty pokoik dostać dwadzieścia, czy trzydzieści złotych.

Nic możliwego nie znalazłszy Bogna wróciła do hotelu, lecz ku swemu zdziwieniu nie zastała Ewarysta. Czekała nań prawie godzinę. Nadszedł wreszcie i oświadczył, że był na przechadzce.

— Spotkałem tego idiotę Denhoffa — dodał po chwili — to jest świnia! Ukłoniłem się mu dwa razy i bezczelnie udawał, że mnie nie widzi.

Chciała powiedzieć:

— Częściej cię to spotka — lecz zamilczała.

— Miałaś słuszność, żeś nie radziła mi zadawać się z nim. Takiego magnata udaje, a mam podejrzenie, że jakimiś nieczystymi rzeczami się zajmuje. Może szpieguje... Świnia...

Starała się nie słuchać. Niemal każde słowo Ewarysta napełniało ją jakimś smutkiem i upokorzeniem. To, przed czym się tak długo broniła, stawało teraz wprost przed jej oczyma pozbawione wszelkich osłon, jaskrawe, brutalne, niewątpliwe: zawsze był taki. Zawsze, tylko ona za wszelką cenę chciała widzieć go lepszym. Ze strachu przed sobą nie przyznawała się do popełnionego błędu.

A teraz, gdy objął ją i pocałował na dobranoc, musiała zacisnąć zęby, by nie krzyknąć mu w twarz:

— Precz, precz! Brzydzę się ciebie! Gardzę tobą!...

Pomimo zmęczenia nie mogła zasnąć. Na wąskiej i twardej kanapce było niewygodnie. Ze stojącego o dwa kroki łóżka rozlegało się miarowe bezpieczne sapanie człowieka, którego kiedyś, kiedyś nieskończenie dawno, kochała, który miał być ojcem jej dziecka, człowieka słabego i miernego, którego musiała dla tego dziecka chociażby, jeżeli nie przez pamięć dawnego uczucia, ratować, osłaniać, nie dać mu stoczyć się w dół.

— Bo czyż i na mnie nie spada część winy — myślała — jednak nie umiałam stworzyć mu takiego domu, w którym znalazłby szczęście. Jednak nie potrafiłam o tyle z nim się zżyć, by stać się jego powiernikiem, by w porę ustrzec go przed złym krokiem. Nie przywiązałam go dość silnie.

I z kolei przychodziła druga myśl:

— Kto wie, może gdyby mnie nie spotkał, znalazłby inną, lepszą, bardziej odpowiednią żonę? Może nie rozbudziłaby się w nim nadmierna ambicja i ta chęć użycia?...

Tak, czy owak jedno wiedziała na pewno: nie wolno jej odejść od niego, nie wolno go zostawić. Życie z nim pod jednym dachem będzie wprawdzie równało się rezygnacji z prawa do szczęścia, ale któż powiedział, że ona zasłużyła sobie na takie prawo? I tak miała przez szereg miesięcy złudzenie szczęścia. A zresztą dzisiaj jest ważne tylko to, by maleństwo, które się urodzi, nie przyszło na świat od razu z przekleństwem rodziców, by dać mu jeżeli nie ciepło, nie rodzinę, nie dom, to przynajmniej pozór ciepła i domu.

— Więc grać?... Udawać?... Skazać samą siebie na dożywotnią komedię?...

A jakież miała inne wyjście?... Oczywiście nic łatwiejszego, jak zaraz jutro powiedzieć Ewarystowi:

— Zrobiłam, co mogłam. Wydobyłam cię z więzienia. Ale żoną twoją nadal nie mogę zostać. Nie chcę rumienić się za ciebie. Nie chcę byś kompromitował mnie. A poza tym nie kocham cię wcale. Brzydzę się tobą i moralnie i fizycznie. Zostaw mnie w spokoju i rób, co chcesz.

Nic łatwiejszego... Ale jakież to byłoby okrutne, jakie nielitościwe, jakie egoistyczne i nędzne. Równałoby się to popchnięciu go w dół, odebraniu mu jedynego impulsu, który może go podźwignąć, wyparciu się człowieka w najgorszym nieszczęściu.

— I co później mogłabym powiedzieć dziecku?... Twój ojciec był słaby i złamany. Popełnił błąd, zaszczuli go za to ludzie, a ja go porzuciłam, gdyż przestałam go kochać.

Tak. Tak musiałaby powiedzieć, bo to byłaby prawda.

Bogna otarła łzy i objąwszy siebie w pasie rękami, zacisnęła je miękko i czule:

— Nie, złoto moje, życie moje, nie bój się, nie bój... Wszystko dla ciebie poświęcę, wszystkiego się wyrzeknę, wszystko przecierpię. W tobie moja nagroda, w tobie radość i szczęście. Zobaczysz, zacznę pracować, i ojciec twój wróci do pracy, ludzie zapomną, przebaczą, przyjdziesz na świat, a świat cały będzie się do ciebie uśmiechał, dzieciątko ty moje najsłodsze... I żadnej krzywdy życie ci nie zrobi. Ty będziesz jasne i piękne i szczęśliwe... Prawda, dzieciątko moje, prawda?..

I łzy znowu zalewały policzki Bogny, łzy cierpienia i radości, łzy rozpaczy i nadziei.

Płakała cicho i w małym pokoiku słychać było tylko miarowe, bezpieczne sapanie śpiącego Ewarysta.

Rozdział V

Borowicz od czasu do czasu podnosił wzrok z nad książki i przyglądał się bratu. Wyrósł i zmężniał, chociaż wyszczuplał. Wydawał się wyższy, barczysty i smuklejszy, może dzięki mundurowi wojskowemu. Przyjechał wczoraj wieczorem i nie zdążyli jeszcze zamienić ze sobą dwudziestu zdań, a już wiedział, że Henryk jest mu prawie obcy. Właściwie nie obcy. Przecie po dawnemu czuł dlań serdeczne rozrzewnienie, po dawnemu cieszył się jego obecnością i świadomością, że ma takiego brata. A jednak był jakby skrępowany poczuciem samodzielności Henryka. Nie odnajdywał w nim istoty nijakiej, owego chłopca, którego kształcił własnym kosztem, chłopca, stanowiącego raczej metafizyczną część wspomnień o domu i rodzinie, raczej półrealny obiekt sentymentu, niż indywiduum, które również zajmuje jakieś określone stanowisko, ocenia, sądzi i obserwuje. Nie zatarła się bliskość, lecz wyrosła między nimi jakby obawa, by jej nie zniszczyć, by prostym faktem powstałych różnic nie dotknąć, wyminąć, obejść i pozostawić nienaruszonym braterski stosunek.

Stefan odkrył to najpierw w sobie, a później w Henryku. Widział doskonale, jak on, najmocniej o czymś przekonany, starał się zmiękczyć apodyktyczność swoich poglądów, starał się zbagatelizować własne twierdzenia. Nawet ten rodzaj pieczołowitości i szacunku, jaki okazywał starszemu bratu, nie wynikał z przeświadczenia, lecz wytworzył się na podłożu sentymentu.

A jednak różnice same domagały się głosu. Ilekroć zaczynali mówić o rzeczach błahych, codziennych, bez znaczenia, rozmowa sama schodziła nie wiadomo kiedy i jak do spraw zasadniczych, do poglądów podstawowych, rzekomo oderwanych, a w gruncie rzeczy będących wzajemnym wywiadem, badaniem i poznawaniem się wzajemnym.

Henryk przyszywał guzik do munduru, porządkował swoje rzeczy, ubierał się, Stefan czytał książkę, lecz co chwila wracali do niepokojącego ich obu tematu.

— Jednak abstrahując od stanu twego zdrowia — zaczął Stefan — jeżeli zawodowa służba w wojsku nie będzie dla ciebie zbyt uciążliwa, nie mogę zorientować się w motywach twego postanowienia.

Henryk przymknął wieko walizki:

— Widzisz... My niezbyt dobrze rozumiemy się.

— Zapewne. Nie widzieliśmy się od dwóch lat...

Henryk zaśmiał się:

— Wiesz, Stefku, że przyszło mi na myśl... żeśmy się właściwie nie widzieli od... dwudziestu pięciu lat. Dlatego nie łatwo nam siebie zrozumieć. Jestem od ciebie młodszy o prawie dwanaście lat. Dopiero teraz, powiedzmy, dojrzewam.

— Zawsze miałeś dużo rozsądku — zaprzeczył Stefan i jednocześnie odwrócił głowę, gdyż czuł, że się rumieni z powodu zbyt okrągło wypowiedzianego kurtuazyjnego frazesu.

Henryk taktownie przemilczał chwilę i powiedział:

— Między nami porozumienie jest trudne nie z racji niechęci do takiego porozumienia. Różnica dwunastu lat w innych czasach nie znaczyłaby wiele, ale dzisiaj co innego. Sam mi kiedyś mówiłeś, że na ukształtowanie natury człowieka wpływa środowisko, epoka, klimat intelektualny i uczuciowy. Otóż myśmy się wychowali w zupełnie odmiennych klimatach, w różnych epokach. Weźmy ten przykład: tobie wydaje się barbarzyństwem jakakolwiek inna hierarchia ludzka niż hierarchia poziomu umysłowego, kultury, cywilizacji, a ja myślę, że sama względność takiej hierarchii już ją obala. Rozumiem hierarchię woli, charakteru, przydatności w dążeniu do świadomego celu. Nie miej mi za złe, że brak w tym co mówię jakiegoś ostatecznego uporządkowania. Nie jestem dostatecznie wyrobiony, by mieć w głowie idealny ład i wysegregowane pojęcia...

— Kiedy właśnie — podchwycił Stefan — ład, o którym mówisz, jest moim zdaniem dowodem niedojrzałości.

— Jakto?

— Umysł podzielony na szufladki i mający w każdej szufladce paczkę etykiet do naklejania na wszelkie zaobserwowane zjawiska, to szczyt pomyłki.

— A widzisz — zaśmiał się Henryk — znowu znaleźliśmy się przy kwestii dogmatu.

— Nie przeczę.

— To jest tak: ty w obawie wybrania złej drogi wolisz krążyć na miejscu, ja zaś walę na ślepo w tę, którą uważam za dobrą, za prowadzącą do celu.

— Każdy z nas zatem błądzi.

— Możliwe, ale ty wiesz to o sobie na pewno, a jamam możność łudzić się, marzyć, mieć nadzieję, czyli po prostu... wierzyć, że nie błądzę. Czyż z tym nie wygodniej?

Marcysia przyniosła śniadanie i niepotrzebnie kręciła się po pokoju, co Stefana irytowało w najwyższym stopniu. Kręciła się oczywiście dlatego, by posłuchać o czym mówią, by obejrzeć rzeczy Henryka...

— Niech Marcysia już idzie — powiedział wreszcie ostro.

— Czemu wyrzuciłeś ją? — zapytał Henryk, gdy służąca wyszła.

— Nie cierpię podsłuchiwania i podpatrywania.

— Ale przecież nie mamy żadnych tajemnic — zauważył Henryk.

Stefan chciał powiedzieć, że byłby prawdziwie szczęśliwy, mieszkając na bezludnej wyspie, gdzie prywatne życie człowieka jest jego wyłączną własnością. Jednak w obawie, by Henryk nie wziął tego w jakimś najmniejszym stopniu do siebie, zaczął mówić o czymś obojętnym. Henryk miał zabawić w Warszawie wszystkiego dwa dni i zamierzał złożyć wizyty krewnym i znajomym. Powynajdywał nawet takich, o których istnieniu Stefan w ogóle zapomniał.

— Po co ci to? — zapytał ze szczerym zdumieniem.

— Może wolałbyś, bym nie odnawiał tych stosunków? — zgodliwie zaproponował Henryk.

— Ależ bynajmniej. Nie mam nic przeciw nim.

— Więc dlaczego?... Ja bo lubię ludzi. Zobaczyć, porozmawiać... Myślałem, że pójdziemy razem. Lubiłeś kiedyś Umiastowskich na przykład, albo Woroniczów...

— Dziękuję ci. Naprawdę nie mam ochoty.

— Szkoda. W każdym razie obiad zjemy chyba razem? O której mam wrócić? — zapytał Henryk.

— Nie krępuj się. Zaczekam.

— No, to przyjdę na czwartą. Dobrze?

— Doskonale.

— Wpadnę do Umiastowskich, do prezesa Jesionowskiego, do pani Bogny i do Miszutki.

— Będę czekał.

— Do widzenia... A ty możebyś chociaż wstąpił ze mną do pani Bogny?...

— Dlaczego właśnie do pani Bogny?

— No tak. Wiem, żeście się bardzo lubili. Często tam bywasz?

— Owszem... Dość często...

— Biedaczka, ile ona musiała przeżyć!... — Henryk zawahał się i dodał niepewnie — kiedyś zdawało mi się, że się kochacie.

Stefan wzruszył ramionami:

— Co za pomysł!

— Mówię, że tak mi się zdawało. Wyobrażałem sobie, że się pobierzecie i że będziemy mieszkali we trójkę... No, do widzenia.

Stefan zaczął chodzić po pokoju. Lubił przecież brata, może nawet kochał go, a jednak po jego odejściu odetchnął z ulgą. To zadziwiające, jak ludzie nie umieją zdobyć się na delikatność niewtrącania się do cudzych spraw.

— Wyobrażał sobie, że się pobierzemy z Bogną!... Paradne!...

Czyż rzeczywiście mimo najlepiej obmyślanych ostrożności i zamaskowań wszyscy z otoczenia domyślali się, a raczej odczuwali, że łączy go z Bogną coś przekraczającego ramy zwykłej sympatii i przyjaźni?... Zresztą cóż mogli odczuwać, skoro nic ich nie łączy i nie łączyło. Po prostu gdzieś na dnie psychiki człowieka leży jakiś instynkt rajfurski, swatowski: łączyć, kojarzyć, układać pary. A może wprost rzucało się ludziom w oczy, że ona i on są dla siebie przeznaczeni?...

Sam Stefan chwilami ulegał temu przeświadczeniu, którego sugestia była raz tak silna, że postanowił rzucić się na oślep w to, co uważał za swój los: pójść i prosić ją, by została jego żoną. Pamiętał każdą sekundę z tej nocy uporczywych rozmyślań i z tego dnia.

Bogna wówczas pracowała jeszcze w Zjednoczeniu Ziemianek. Prowadziła sklep z nabiałem przy ulicy Żelaznej. Było to okropne. W białym kitlu z rękami zaczerwienionymi od zimna, musiała od piątej rano wysiadywać w sklepie aż do wieczora. W sklepie zatłoczonym kucharkami, pełnym gwaru i brzęku blaszanek, w powietrzu przesiąkniętym nieustannym odorem masła. Po siódmej przechodziła do mieszkania za sklepem, karmiła dziecko, sprzątała, cerowała, szyła, a ten kretyn siedział z bezmyślną miną i układał pasjanse.

— Tak, to nie była miłość — przekonywał siebie Borowicz — tylko współczucie. Warunki, w których żyła, wyegzaltowały we mnie to współczucie.

Dzisiaj, kiedy już spokojniej patrzał na to, co było przed rokiem, mógł trzeźwo

1 ... 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35
Idź do strony:

Darmowe książki «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz