Darmowe ebooki » Powieść » Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz



1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 35
Idź do strony:
nie żałuję, że zostałam jego żoną. I zostanę przy nim, cokolwiekby się stało.

Pani Symieniecka zaśmiała się ironicznie:

— No, nie zupełnie „przy nim”.

Bogna rozpłakała się:

— Nie dręczcie mnie, zostawcie mnie w spokoju, ja już doprawdy sił nie mam.

Obie ciotki zaczęły ją całować i pocieszać, lecz nie ustąpiły, póki nie uzyskały jej zgody na rozmówienie się z „tym osobnikiem”. Do rozmówienia się miał być delegowany Staszek Karaś, a ciotki przyrzekły, że nie wystąpi on w charakterze upoważnionego przez Bognę, lecz wyłącznie w imieniu rodziny.

Niepokoiła się później przez trzy dni, wyrzucając sobie, że postąpiła źle, zgadzając się na demarche Staszka. Uległa niepotrzebnie i darować sobie tego nie mogła. Obawiała się, że rozmowa przybierze zbyt ultymatywny ton, Ewaryst zareaguje na to zerwaniem. Na szczęście wszystko przeszło dobrze.

Czwartego dnia Ewaryst zatelefonował z biura, by wysłała Wincentego po walizki do Konstancina, a o czwartej przyszedł na obiad i przywitał się z Bogną nawet dość serdecznie. Po obiedzie, gdy zostali sami, powiedział:

— Był u mnie wczoraj redaktor Karaś. W delegacji, w imieniu naszej rodziny.

Bogna zaczerwieniła się i spuściła oczy, lecz Ewaryst tego nie zauważył:

— Kochana rodzinka — mówił — wsadza nos w nasze pożycie. Twierdzą, że cię zaniedbuję. Powiedziałbym ja temu Karasiowi, co o nim myślę, gdyby nie to, że on bardzo może szkodzić. Gotowi mnie obszczekać i zepsuć mi markę. Że to ludzie nie mają dość własnych spraw. No, chodźże tu, moja mała. Jakoś blado wyglądasz?...

Posadził ją sobie na kolanach i przytulił:

— A ty nie uważasz mnie za potwora, co? — zapytał.

— Nie, Ew, nie — objęła go za szyję.

I zdawało się jej, że oto wszystko wraca, że złe minęło, że wystarczyło kilka rozsądnych słów i powrócił do niej.

Ale wieczorem tegoż dnia przeczytała w dziennikach wiadomość, że Alina Przyjemska wyjechała na gościnne występy do Lwowa.

Pomimo to nie dała się opanować przygnębieniu. Postanowiła wyzyskać powrót męża, by go tym mocniej przywiązać do siebie, by zająć go, zainteresować. Wbrew upodobaniom zaczęła chodzić z nim do restauracyj i dancingów. Starała się przy tym podobać się innym mężczyznom, gdyż wiedziała, że Ewarystowi pochlebia jej powodzenie.

— Widziałaś — mówił jej po powrocie do domu — jak ten pułkownik wywracał do ciebie oczy?

— Wcale ładne oczy — śmiała się.

— No, no! Aby nie za bardzo!

— Jesteś zazdrosny? — pytała, udając obojętność.

Wzruszał ramionami:

— Nie. Ty mnie nie zdradzisz.

— Jesteś zanadto pewny siebie. Strzeż się! — żartowała.

Wszystko zaczęło się jakoś układać. Wprawdzie nie tak, jakby tego pragnęła, wprawdzie kosztem jakże wielu ustępstw i naginań się, lecz przecież w sposób, który umożliwiał żywienie nadziei na dalszą poprawę. Minęły dwa tygodnie w nastroju niepewności i właśnie w dniu, kiedy zdawało się Bognie, że zdołała odzyskać Ewarysta — nadeszła depesza ze Lwowa. Przyniósł ją woźny z biura. Ewarysta nie było w domu i Bogna musiała stoczyć zawziętą walkę z pokusą zniszczenia tego skrawka papieru, w którym przeczuwała początek nieszczęcia.

Nie omyliła się. Nazajutrz Ewaryst oświadczył, że w sprawach służbowych musi wyjechać do Lwowa. Powiedział to przez telefon i nawet nie przyszedł pożegnać się. Walizkę kazał odesłać wprost na dworzec.

Bognę ogarnęła rozpacz. W pierwszej chwili chciała biec na dworzec i błagać, by został, jechać za nim, nie wiadomo po co, wezwać czyjejś pomocy, Borowicza, Urusowa, Karasia, czyjejkolwiek... Wieczorem dostała silnej gorączki i kilka dni przeleżała w łóżku nieprzytomna. Nie pozwolono jej zaraz wstać. Czuła się ogromnie osłabiona. Krewni, którzy ją odwiedzali, znowu rozpoczęli swoje namowy, by rozwiodła się z Ewarystem.

I ona już innego wyjścia nie widziała. Nie miała już sił walczyć, nie miała nadziei. Pomału zaczęła ją ogarniać apatia. Pomimo nalegań lekarza, by wychodziła na spacer, nie opuszczała wcale domu. Chudła przy tym i mizerniała coraz bardziej.

O Ewaryście wiedziała, że wrócił razem z Przyjemską i zamieszkał znowu w Konstancinie. Do domu nie zajrzał wcale. Wreszcie uległa naleganiom rodziny. Pewnego popołudnia usiadła przy biurku, by napisać list do męża. I właśnie podczas pisania znowu dostała silnego zawrotu głowy. Obecna przy tym pani Pajęcka przestraszona wezwała lekarza, a od niego dowiedziała się Bogna, że ma zostać matką.

I nagle zmieniło się w niej wszystko. Opanowała ją jakaś nieludzka radość. Już nie myślała o rozwodzie. W jej życiu powstała rzecz większa, cel przesłaniający sobą całą resztę. Jakaż była teraz spokojna i szczęśliwa.

— O krok, o jeden krok — myślała — byłam od popełnienia fatalnego błędu. Od zbrodni! Bo pozbawienie dziecka rodzinnego domu, pozbawienie ojca, to zbrodnia. Cóż znaczy ta przelotna miłostka Ewa?... Nic. Trochę moich łez. A dziecku nasze rozejście się sprawiłoby niepowetowaną krzywdę.

Zresztą po cichu żywiła nadzieję, że wiadomość ta poruszy również Ewarysta. I nie zawiodła się. Nie zdążyła mu wszystkiego powiedzieć do końca, gdy krzyknął:

— Co ty mówisz!? Zaraz przyjdę — odłożył słuchawkę i rzeczywiście w pięć minut był w domu.

Podniecony i rozczulony wyściskał Bognę. Nawet zaczął coś przebąkiwać, że nie zawsze był dobrym mężem, że ma już taką złą naturę, że trzeba mu wybaczyć miękkość charakteru, że sam Bóg go upomina, że wreszcie taką okazję należy oblać.

Przez kilka dni wracał do domu, sprowadził masę broszur o ciąży, karmieniu, o wychowywaniu niemowląt, wezwał dwóch najznakomitszych ginekologów, którzy orzekli, że ciąża rozwija się normalnie i zalecili Bognie wyjazd na kilka miesięcy na wieś.

— Oto mądra myśl — ucieszył się Ewaryst — pojadę z tobą.

— Ależ twoje obowiązki! Zresztą, ja mogę zostać w Warszawie — perswadowała.

— Obowiązki to głupstwo. A grunt żebyś była zdrowa, żebyś szczęśliwie urodziła. Za tydzień wyjeżdżamy.

Gdy jednak upłynął tydzień, okazało się, że Ewaryst nie może wyjechać.

— Jedź ty sama, a ja, gdy się tylko z tym i owym ułatwię, zaraz przyjadę.

Nie wierzyła mu, lecz tak nalegał, że wreszcie wyjechała sama. I oto siedziała już w Iwanówce prawie trzy miesiące. Oczywiście nie przyjechał. Z początku przysłał kilka kartek z pozdrowieniami, później w ogóle zamilkł. Pomimo to nie myślała o powrocie. Z listów, jakie nadchodziły z Warszawy, dowiadywała się, że hula, że nawet w ich domu urządza pijatyki, że bywa na nich Przyjemska. Bolało ją to, lecz nabrała jakiejś dziwnej pogodnej rezygnacji. I zazdrość nie piekła jej tak, jak dawniej. Całymi dniami czytywała ojcu, chodziła z nim na dalekie przechadzki, a obcowanie z tym rozumnym starym człowiekiem, patrzącym na wszystko pod kątem wieczności ze spokojem beznamiętnego badacza, napełniało i jej usposobienie harmonijną ciszą.

Również i rozmowy z panem Pohoreckim nie mąciły tego nastroju. Stary pan przypominał Bognie jakąś stalową, potężną machinę, w której popsuło się coś kiedyś, w której zdruzgotaną część zastąpiono nową, niezbyt dobraną i wywołującą nieustanny zgrzyt, lecz właśnie dlatego, że zgrzyt ten był tak jednostajny, łatwo było przyzwyczaić się doń i nie pamiętać o nim.

Najczęściej, wracając z przechadzki, już z daleka widzieli pod wielkim kasztanem nakryty do obiadu stół, lato bowiem tego roku było wyjątkowo pogodne, a w krytym gontą dworku za dnia robiło się duszno. Po drugiej stronie dziedzińca, przy płocie oddzielającym zabudowania folwarczne, zazwyczaj stał, a raczej tańczył w miejscu, opędzając się ślepniom i bąkom, wierzchowiec pana Pohoreckiego, najczęściej bowiem przyjeżdżał konno, utrzymując, że nic tak nie konserwuje zdrowia, jak dobry kłus.

Tym jednak razem pod parkanem stała obdrapana bryczuszka, zaprzężona w niezbyt dobraną parę: wysokiego jasnokościstego bułanka i w małego gniadosza. Bogna zwróciła uwagę ojca na ten niezwykły zaprzęg, a profesor powiedział:

— Musiało się coś stać w Pohorcach. Albo Walery jedzie na kolej, albo przywiózł kogoś.

I rzeczywicie przywiózł. Pod kasztanem obie ciotki uwijały się koło jakiegoś pana w jasnym sportowym ubraniu. Bogna ze zdumieniem poznała Borowicza.

— Hop! Hop! — Panie Stefanie! — zawołała.

Zerwał się z miejsca i z serwetką w ręku szedł ku nim. Bognę ogarnęło rozrzewnienie: jak za dawnych, jakże dawnych lat, w tej samej Iwanówce są znowu razem, tylko on już ma siwiejące włosy na skroniach, a ona...

— Stefek! — ucieszył się profesor — jakiż dobry duch cię natchnął, żeś przyjechał do nas na wieś! Witajże, drogi chłopcze.

— Dzień dobry, panie profesorze dzień dobry pani — witał się, lecz pod jego uśmiechem dostrzegła jakiś niepokój.

— A to nie mogłeś nas uprzedzić? — strofował profesor Brzostowski.

— Przyjechałem do Pohorców dość niespodziewanie — wyjaśniał Borowicz — wuj Walery miał różne sprawy... Melioracyjne... i właśnie załatwiałem to w ministerstwie rolnictwa... więc... teraz... skorzystałem ze sposobności... I wuj mnie zabrał do państwa.

— Blado pan wygląda — zauważyła Bogna.

— Ja?.. Ależ nie — zaprotestował — czuję się znakomicie.

— Wypoczniesz i wydobrzejesz tutaj — orzekł profesor — mamy cudne lato. Na długo przyjechałeś?

— Niestety tylko na jeden dzień.

Nadszedł i pan Walery. Bogna uważnie wpatrywała się w jego surową twarz w nadziei znalezienia w jej wyrazie objaśnienia do dziwnego zachowania się Borowicza. Przeczuwała, nie, wiedziała z całą pewnością, że ten przyjazd, to zdenerwowanie Stefana, te jego komentarze o melioracji, ukrywają coś ważnego, coś bardzo ważnego. Lecz rysy pana Pohoreckiego nie powiedziały jej nic, a w jego oczach dostrzegała tylko te same pobłyski smutku i cierpienia.

— Czyżby pan Walery — myślała — zdecydował się powierzyć Stefanowi zarząd Pohorców?

Lecz zaraz odrzuciła ten domysł: po pierwsze znała zbyt dobrze krytyczną opinię Pohoreckiego o siostrzeńcu, a po wtóre wprost przez skórę czuła, iż ona musi tu wchodzić w grę, ona osobiście.

Tymczasem zasiedli do obiadu. Pan Walery, który z zasady jadał tylko u siebie, w milczeniu spoglądał w stronę ogrodów, gdzie pielono grzędy, kuzyn Brzostowski i ciotki zasypywali Borowicza pytaniami, profesor jadł zamyślony.

— Kiedyż pan nareszcie — zapytała Stefana ciotkaTeresa — rzuci to obrzydliwe miasto i przyjedzie tu na stałe. Panu Waleremu przydałaby się pańska pomoc.

— Wuj jej nie potrzebuje, proszę pani — spokojnie odpowiedział Borowicz.

Pan Pohorecki ocknął się:

— Mylisz się. Potrzebuję. Bardzo potrzebuję pomocy. Ale nie ty możesz mi jej udzielić. Nie potrafisz.

Młody Brzostowski zaśmiał się:

— No, to już chyba pan żartuje. Przecie Stefan z ziemi wyrósł, a poza tym zdobył duże wykształcenie, wiedzę...

— Głupstwa gada pan — uciął Pohorecki — Stefan wyrósł z ziemi, ale śmierdziała mu i przeflancował się na inny grunt.

— Nie miał jej — oponował Brzostowski — gdyby nie została po tamtej stronie.

— To też by nie gospodarował. Ziemia mu śmierdzi, a śmierdzi właśnie z tej racji, że posiadł wiedzę, że wykształcił się. Nazywają to wiedzą i wykształceniem, ale czy nie jest czasem odwrotnie? Cóż on wie i czego się nauczył? Czy rozumie życie? Czy rozumie świat? Czy rozumie siebie?... Nie. Pan więcej o tym wie i więcej rozumie. Pan i ja. Wiemy, że słońce wschodzi i zachodzi, że deszcz pada i rosa, że żyjemy po to, by orać, by siać, by plony zbierać i znowu siać. A gdy jest urodzaj, wiemy, że Bóg dał, gdy nieurodzaj, że Bóg zabrał. Wiemy po co żyjemy, wiemy dlaczego pomrzemy. My wszystko wiemy, bo oczy mamy otwarte, bo ziemia nas uczy. Kształci nas na swoich pewnikach, niezachwianych, trwałych, wiecznych. Nie mamy potrzeby, nie mamy woli grzebania się w naszych prawdach. Stoją nad nami jak las, a my wśród nich żyjemy bezpieczni o swoją równowagę, w której znajdujemy siłę, nie siłę pędu lecz trwania. A owe wiedza i wykształcenie karczują ci wszystkie prawdy, podważają pewniki, burzą harmonię świata, napełniają umysł chaosem wątpliwości. I w końcu robią z człowieka to, że swoją niepotrzebnością sam się zatruje.

Bogna przypomniała sobie, co kiedyś mówił Borowicz:

— Kto wie czy szczytem człowieczeństwa nie jest absolutna nieużyteczność jednostki, jej zbędność w społeczeństwie.

— Zdradźże mi tajemnicę, mój drogi Walery — odezwał się profesor: — czym się wyraża twoja użyteczność? Tak na przykład twoja?

— Nigdy nie podawałem się za ucieleśnienie moich poglądów. Jeżeli jednak zależy ci na tym, służę.

— Będę ci wdzięczny.

— Otóż — zmarszczył brwi pan Pohorecki — znasz użyteczność powiedzmy, gnoju... Moja jest podobna. Na mnie, na moich zasadach, lub (jeżeli chcesz poezji), na moim grobie, wyrośnie to, co pozwoli osądzić wartość takiego jednego życia. Bądź łaskaw przeżyć mnie o kilka lat, a zobaczysz.

Mówił bardzo poważnie, więc nikt nie zaśmiał się z dowcipu. Po chwili dodał:

— Właśnie Stefan zebrał dla mnie potrzebne informacje i przywiózł mi pewność, że nawet w naszym szablonowym ustroju prawnym będę mógł swoje plany urzeczywistnić.

— Więc pan dlatego przyjechał?... — wyrwało się Bognie.

Odetchnęła z ulgą. Naturalnie miała niemądre przywidzenia. To ten kobiecy egotyzm: zawsze wszystkie rzeczy łączyć z własną osobą. Na szczęście jej okrzyk nie został spostrzeżony, gdyż profesor zaczął mówić:

— Mylisz się, Walery. Zapominasz o jednej rzeczy, że człowiek nie jest ilościową cząstką ludzkości, że społeczeństwo to nie suma jednakowych wartości. Jest przede wszystkim sobą, indywidualnością. Posiada do dyspozycji mózg, czy też ulega swemu umysłowi, temu fenomenowi przyrody, będącemu jednocześnie podmiotem i przedmiotem, nierozdzielnie wiążącemu te dwa elementy na pozór nie dające się utożsamić. Jeżeli chcesz w istocie ludzkiej szukać

1 ... 21 22 23 24 25 26 27 28 29 ... 35
Idź do strony:

Darmowe książki «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz