Darmowe ebooki » Powieść » Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz



1 ... 18 19 20 21 22 23 24 25 26 ... 35
Idź do strony:
lecz w końcu stanęło na tym, że Ewaryst wstąpi doń innym razem. Obiecał to Bognie na odczepne, nie mając zamiaru zawracać sobie głowy wizytami po pierwsze przykrymi, a po drugie zbędnymi.

Zresztą wieczorem okazało się, że Szubert nie ma żadnych podejrzeń. Przyjął Bognę ze zwykłą serdecznością.

— A o mnie nie wspominał? — zapytał Malinowski.

— Ach, mówiliśmy o wszystkim. Powrócił do wykładów i tym jest ogromnie zaabsorbowany.

— Tym lepiej — burknął Ewaryst.

Na tym się skończyło, ale wyczuwał w usposobieniu Bogny jakby ukrywany żal do siebie i to go drażniło. Znowu zaczął chodzić do klubu. Znalazł tam partię bridge’a z trzech starszych panów. Grał znacznie gorzej od nich i zawsze przegrywał. Nie były to jednak kwoty poważne jak na dyrektorską pensję: kilkanaście, najwyżej kilkadziesiąt złotych. Nie psuło mu to też humoru. Wracając do domu prawie zawsze zastawał kogoś. Urusow, panny Pajęckie, młodzi Karasiowie, czy Borowicz, ten zresztą bywał najrzadziej. Spotulniał jakoś, zrobił się jeszcze bardziej milczący i tylko z rzadka pozwalał sobie na niesmaczne wybryki, ale i to ustało potem, gdy Malinowski przytarł mu rogów. Zdarzyło się to właśnie pewnego wieczoru, gdy wrócił z klubu. Opowiadał o jednej z ciekawych rozgrywek brydżowych, mówiąc:

— ...Kocio spasował, Duduś Koniecpolski powiedział pik, a Moryś Lanckoroński od razu cztery karo...

— Przepraszam cię — przerwał Borowicz — czy ty jesteś z nimi na ty?

— Ja?... Z nimi?... No, nie.

— Więc po cóż nazywasz ich zdrobniałymi imionami?

— Tak ich nazywają wszyscy...

— ...Wszyscy, którzy są z nimi na ty — przyczepiał się dalej Borowicz — ale w twoich ustach tego rodzaju... poufałość... brzmi zabawnie.

Malinowski zmierzył go zimnym wzrokiem:

— Mój drogi Stefanie. Nigdy nie upoważniałem cię do robienia mi uwag. Wypraszam to sobie. Zdajesz się zapominać, że jesteś u mnie w domu, gdzie nie wypada mi...

— Ew! — Przestań! Proszę cię! — przerwała Bogna.

— Nie przeszkadzaj.

— Ależ pan Stefan tylko przez życzliwość! To zwykłe nieporozumienie.

— Nieporozumienie nie może przekraczać pewnych granic. Nie chodzi mi o mnie osobiście — z naciskiem powiedział Malinowski — lecz o prosty fakt, że Stefan powinien pamiętać, że jestem jego dyrektorem.

Borowicz zbladł i chciał wyjść, lecz Bogna wszystko załagodziła. A nauczka zrobiła swoje: niewczesne uwagi skończyły się raz na zawsze.

— Przyznaję, że osadziłem go ostro — powiedział Malinowski po wyjściu Borowicza, ale trudno. I on musi liczyć się z moim stanowiskiem. Do czego to doszło by! Pomyśl sama. Jeżeli bym został na przykład prezydentem państwa, nie mówię tego poważnie, ale przypuśćmy. Czy i wtedy musiałbym pozwalać byle facetowi na taką poufałość?... Trudno. Nie zadzieram nosa, ale muszę uszanować swoją godność.

W początkach maja w Funduszu wypłacano gratyfikacje. Ponieważ prezes Jaskólski wyjechał w tym czasie na kongres budowlany do Helsingforsu, Malinowski nareszcie mógł przeprowadzić to, na co od dawna czekał. Przede wszystkim zarządził, by odtąd sporządzano dwie listy płac. Oddzielną dla prezesa i dla niego, oddzielną zaś dla reszty urzędników. Poza tym w dawnych rozporządzeniach odnalazł paragraf, upoważniający zarząd Funduszu do podziału gratyfikacyj nie proporcjonalnie do pensyj, lecz według uznania. Dzięki temu — jak tłumaczył Bognie, która radziła mu pozostawić rzeczy po staremu — dzięki temu gratyfikacja będzie nagrodą tylko dla tych, którzy na nią zasłużyli.

Przez kilka dni układał też sobie podział kwoty jaką dysponował. Po długim namyśle wyznaczył sobie siedem tysięcy, Jaskólskiemu zaś, by zamknąć mu buzię, jeżeli zechce po powrocie protestować, aż dziesięć. Jednocześnie, żeby uniknąć wielkiego gadania w biurach, polecił wypłacanie gratyfikacji sekretariatowi zarządu. Pomimo tej ostrożności dotarły doń narzekania i szemrania. Wówczas postanowił z miejsca urwać głowę opozycji. Wezwał do gabinetu trzech najgłośniejszych malkontentów i nawet nie kiwnąwszy im głową zapytał:

— Podobno panowie jesteście zdania, że niesprawiedliwie obliczono wasze zasługi przy gratyfikacji. Czy tak?...

— Nie to, panie dyrektorze — odezwał się jeden — ale dawniej wypłacano w wysokości miesięcznej pensji...

— Jeszcze dawniej za króla Ćwieczka pieczone gołąbki leciały same do gąbki — przerwał Malinowski — co zaś dotyczy panów, to oczywiście wyrządzono wam niesprawiedliwość. Przejrzałem wasze kartoteki. Pan Suruczek opuścił w ciągu roku aż dwadzieścia dwa dni pracy. Pan Bobkowski zagubił plany willi generała Żarnowskiego, co kosztowało Fundusz Budowlany prawie półtora tysiąca. A pan, panie Jankowski, spóźniasz się do biura prawie regularnie co trzeci dzień.

— Mieszkam w Zielonce.

— Możesz pan mieszkać chociażby na księżycu. To mnie nic nie obchodzi. Rozumiesz pan?... Biuro nie jest towarzystwem dobroczynności, czy przytułkiem. Zamiast gratyfikacji należało się panom surowe napomnienie i wydział personalny otrzyma rugę za przeoczenie tego. Ja zaś będę o panach pamiętał, a pamięć mam, jak sądzę, niezłą.

Dla dopełnienia nastroju tegoż dnia Malinowski rozesłał do kierowników poszczególnych działów poufny okólnik, zawiadamiający, że w związku z przewidywanym zmniejszeniem budżetu, muszą do dni trzech przedstawić projekty zmniejszenia swego personelu. Oczywiście „poufność” odniosła ten skutek, że paniczny strach przed redukcją opanował wszystkich. Toteż, gdy wrócił Jaskólski, nie dotarł go ani jeden głos protestu. Wprawdzie trochę indyczył się z powodu inowacji, a nawet udawał, że nie chce przyjąć całych dziesięciu tysięcy, ale w końcu dał się przekonać.

Natomiast ta właśnie gratyfikacja umożliwiła Malinowskiemu urzeczywistnienie jego marzeń. Chodziło o przeniesienie się do dużego, reprezentacyjnego mieszkania. W czterech pokoikach na kolonii Staszica trudno było urządzać większe przyjęcia. Nie podobna było zapraszać tam klubowych znajomych, z których wielu mieszkało w pałacach. Bogna wprawdzie nie chciała zrozumieć tych argumentów, ale musiała zgodzić się z faktem dokonanym, gdy wynajął piękne siedmiopokojowe mieszkanie przy ulicy Sienkiewicza.

Niestety, gdy zaczęli się urządzać, okazało się, że koszty przekraczają owe siedem tysięcy.

— Nie ma rady, musimy sprzedać nasz plac na Saskiej Kępie — zadecydował.

Spodziewał się ze strony Bogny nowych protestów, lecz ku jego zdziwieniu zgodziła się od razu i ponieważ plac był zapisany na jej dawne nazwisko, sama załatwiła wszystkie formalności z nowonabywcą.

Oczywiście nie mogło być mowy, by do takiego mieszkania wystarczyła jedna służąca i postanowił wziąć lokaja, zatrzymując Jędrusiową jako kucharkę.

— Opamiętaj się, Ew — tchórzyła Bogna — zbankrutujemy. Nie stać nas na taką stopę życiową. Twoja pensja nie wystarczy.

Wydymał wargi:

— Jeżeli nie wystarczy, to najlepszy dowód, że musi się zwiększyć. Cóż ty sobie wyobrażasz, że ja przez całe życie zostanę na takiej pensji?... Zresztą damy sobie radę. Oszczędzaj, ile można na przykład na jedzeniu, na gazie, węglu. Tego nikt nie widzi, ale każdy widzi, jak mieszkamy i jak się ubieramy.

Przenosiny i urządzenie się w nowym mieszkaniu prowadzone były w dużym pośpiechu, gdyż na piętnasty czerwca, to jest na dzień imienin Bogny, Malinowski chciał urządzić wielkie przyjęcie. Zdążyli na czas dzięki temu, że prawie połowę mebli, dywanów i t. p. dostali na raty.

— Kiedy my to spłacimy! — martwiła się Bogna.

— O, jakaś ty nudna — irytował się — to już moja sprawa. Przypominaj mi tylko terminy. O nic więcej cię nie proszę.

Wkładał ręce do kieszeni i kiwając się naprzód i w tył, dodawał sentencjonalnie:

— Nie jestem głową domu od parady.

Wierzył w to zresztą bez najmniejszych wątpliwości. W miarę postępu jego kariery coraz pewniej czuł się na świecie i coraz pewniej w domu. Teraz by mu już taki kuzyn Feliks nie zaimponował. Z dawnego ustępliwego stosunku do Bogny nie pozostało nic.

— Możliwe — myślał — że kiedyś mniej miałem wyrobienia towarzyskiego i życiowego, ale co tu ukrywać, honores mutant mores. Dziś, kiedy obracam się w najlepszych sferach, kiedy zajmuję wybitne stanowisko, mam prawo ocenić siebie należycie.

I wierzył również, że do wszystkiego doszedł własną pracą, własnymi zdolnościami, własną zasługą. Kiedyś Jaskólski powiedział:

— Są dwa rodzaje żon: te, które ściągają człowieka w dół i te, które są mu zachętą i pomocą w zdobywaniu szczytów. My dwaj, panie Ewaryście, na szczęście mamy ten drugi rodzaj, nieprawdaż?

Było to na podwieczorku u Jaskólskich w obecności zarówno Bogny, jak i prezesowej. Ta zarumieniła się jak panienka i zawołała:

— Przestań, Piotrusiu, że też ty nigdy nie oduczysz się komplementów.

— To szczera prawda — upierał się Jaskólski.

— Poniekąd — skinął głową Malinowski — poniekąd oczywiście. — Chociaż i tu nie można przeoczyć zasługi męża, że potrafi tak właśnie żonę sobie wychować, urobić... zapewniając jej odpowiednie warunki, jak się to mówi, egzystencji materialnej i moralnej.

Jaskólscy zamienili spojrzenia, a Bogna szybko zaczęła mówić o czymś innym tak, jakby on powiedział głupstwo.

— Idioci — pomyślał, a dla Bogny przez cały wieczór był ostry i niechętny za to, że nie przyznała mu racji.

Oczywiście miał ją w całej rozciągłości. Zresztą w czymże mu Bogna na przykład była taką zachętą i pomocą? Przeciwnie. Raczej hamowała go, a że tam czasami opracowała za niego jakiś referat, okólnik, czy sprawozdanie, że robiła to nawet dość często, cóż w tym było nadzwyczajnego?

— I tak zawsze daję jej... no te... wskazówki... tezy... rzeczy podstawowe. A że jest dobrą panią domu... No, toteż nie ożeniłbym się z byle flondrą.

A pod tym względem był z Bogny naprawdę zadowolony. O ile nudził się w jej towarzystwie i coraz częściej przesiadywał w klubie, lub po restauracjach, zwłaszcza odkąd Lola wyjechała na wieś, o tyle lubił patrzeć na żonę i na jej królowanie w domu, gdy byli goście. Każda herbatka, każda najskromniejsza kolacja, czy bridge — udawały się znakomicie, a wielkie przyjęcie wypadło wręcz imponująco: sześć stolików bridge’a, kilkanaście par tańczących, orkiestra Bambergera, śpiew samej Czarskiej-Bojanowskiej, no i kolacja z czterech dań z szampitrem i kawiorem na siedemdziesiąt osób. A wszyscy bawili się świetnie. I przecież nie byle kto się bawił. Dwie księżne, dziewięciu hrabiów, trzej baronowie, dwaj ministrowie z żonami, sześciu generałów, prezesów i dyrektorów, kilka sztuk różnych znakomitości literackich, jeden ambasador, jeden biskup, słowem nawet taki kuzyn Feliks otworzyłby gębę od ucha do ucha. Cała Warszawa!

Ewaryst rozpromieniony śledził wzrokiem tańczącepary, sztywne sylwetki lokai, roznoszących szampana i kruszony, zaglądał do bridge’istów, pił z panami przy bufecie (Bruderschaft z dwoma hrabiami i z Denhoffem), wychodził na balkon, pod którym lśnił wąż oczekujących, wspaniałych aut, liczył tytuły i miliony swoich gości i rósł w sobie, czuł, że rośnie, że oto stanął w samym środku świata.

W przejściu zatrzymał na chwilę Bognę i wskazując lekkim ruchem głowy salon, zapytał:

— Czy widzisz, jak przyjmuje pan Malinowski?...

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Rozdział IV

Wzgórze opadało łagodną pochyłością ku krętej, płytkiej rzeczce, przeświecającej żółtym dnem. Dalej, aż do białych zabudowań Iwanówki ciągnęły się równe, niczym stół, łąki. Na prawo i lewo szeroko rozlewały się łany falującego żyta, mieniącego się pod wiatr ametystowo i srebrzyście. Na horyzoncie czarną podkową odcinał się mur lasu — Puszcza Pohorecka.

Było południe i do wzgórza, z rzadka porośniętego leszczyną nie dolatywał żaden głos ludzki, tylko liście szeleściły cicho, a z łąk przez rozgrzane w słońcu powietrze, płynął nieustający koncert koników polnych.

Profesor Brzostowski oparł się ciężko na kiju i półotwartymi ustami wciągał w płuca pachnące powietrze.

— Żyto kwitnie — wyszeptał.

Bogna stała za nim i również jak urzeczona wpatrywała się w tę olbrzymią arenę, na której, w olśniewającej jasności, w przeczystej wyrazistości barw i kształtów, w spokoju i pogodzie, wszystko wydawało się zrozumiałe, drogie i piękne. Oto świat roztaczał się przed nią prosty, spokojny, dobry, taki, jakim jest naprawdę, zielony od łąk, lazurowy od nieba, przesycony słońcem, rozszemrany życiem drobnych stworzonek i szelestem leszczyny, pachnący miodnymi ziołami, uśmiechnięty swoim cichym szczęściem. Jakże odległe i niewyraźne w tej pogodzie były wszystkie smutki, obawy, zwątpienia, niepokoje i troski. Cóż znaczą wobec tej ziemi wybujałej zielenią, tętniącej żywymi sokami, ziemi rodnej, bogatej, płodzącej... Jakże bardzo czuła się sobą w tym dojrzewającym dniu, jak bardzo wiedziała, że jest całością i częścią tego życia. Oto i w niej soki żywe wzbierały, i w niej wzbierał pąk nowego życia, i w niej odbywało się to wielkie misterium. Żyzna jest, jak ta ziemia, czekająca owocu, roztapiająca się w pogodzie dojrzewania, zasłuchana w tętno własnej krwi.

— Żyto kwitnie — powtórzył profesor Brzostowski.

— Kwitnie, ojcze — odpowiedziała jak echo i łzy zakręciły się jej w oczach.

Profesor jednak nie zauważył tego. Stał wciąż nieruchomy, chudy, wysoki, z twarzą bladą i przezroczystą, z oczyma utkwionymi przed siebie. Wiatr lekko poruszał rondo jego wielkiej panamy i chybotał luźnym czesuczowym ubraniem.

Patrzyła nań i myślała:

— Oto życie, które odchodzi, które odpada jak zeschnięty liść, a mnie zostawia i nowe życie we mnie. Czymże jestem?... Jednym ogniwem w nieskończonym łańcuchu... Naczyniem, którego jedyną rolą jest przechowanie tajemniczej iskry życia, przechowanie do czasu, aż dalej będzie przekazana...

— Chodźmy już — wyciągnął do niej rękę ojciec.

— Zdążymy na obiad. Może tatuś zmęczony?

— Nie. Przeciwnie. Czuję się raźniejszy niż zwykle.

Wracali z długiej przechadzki. Odkąd Bogna przyjechała do Iwanówki, profesor, który całymi miesiącami nie opuszczał swego pokoju, sam dopominał się

1 ... 18 19 20 21 22 23 24 25 26 ... 35
Idź do strony:

Darmowe książki «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz