Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖
Ona — Bogna Jezierska, elegancka, inteligentna wdowa, córka profesora. On — Ewaryst Malinowski, przystojny, cieszący się opinią porządnego człowieka urzędnik, jej wymarzony chłopiec. Zakochani, szczęśliwi, pobierają się.
Brzmi jak współczesna bajka. Tylko Stefan Borowicz, stary przyjaciel Bogny, ma wątpliwości.
Dzięki żonie Ewaryst awansuje bezpośrednio z podrzędnego stanowiska urzędniczego na wicedyrektora firmy. Rozbudza to jego ambicje i apetyt na sukces, górę biorą najgorsze instynkty. Do przerażonej Bogny powoli dociera skala metamorfozy męża, jednak wciąż stara się go usprawiedliwić, wybaczyć, naprawić jego błędy. Czy kobieta zdoła się wyplątać z toksycznego związku, zanim będzie za późno?
Przejmująca opowieść o chorej ambicji, poświęceniu, granicach miłości i wytrzymałości.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
— Sądziłam, że pan jest bardziej pewny siebie.
— Że jestem zarozumiały?...
Skinęła głową:
— Nawet bezczelny.
— Oho...
— Mężczyźni w pańskim typie bywają bezczelni — mówiła najobojętniejszym tonem — to jest konsekwencja tego rodzaju urody.
Zorientował się i pochylił głowę:
— Ja jednak nie przeceniam swojej powierzchowności i dlatego nie jestem bezczelny, ani nawet zarozumiały. Przykro mi — dodał tonem dowcipu — jeżeli sprawiłem tym pani zawód.
Lekko wzruszyła ramionami:
— To w gruncie rzeczy jest obojętne.
— A co jest... gruntem rzeczy? — śmiało spojrzał jej w oczy.
— Pozostawiam to pańskiej domyślności.
— Dużo pani ryzykuje... — zaczął ostrzegawczo.
— Zapewniam, że niewiele.
— Jednak moja domyślność mogłaby mnie zaprowadzić za daleko... Mogłaby przekroczyć pewne granice... Mogłaby sięgnąć poza ramy... powiedzmy... dozwolone.
Po każdym zdaniu zerkał ku niej, lecz wyraz jej twarzy nie zmienił się ani na sekundę. Czuł się stropiony do reszty, lecz postanowił „rozgryźć” ją za wszelką cenę:
— Domyślność z takim biletem wolnego wejścia... hm... może posunąć się zbyt daleko...
— Niech pan jej nie przeszkadza — odpowiedziała z miną jakby znudzenia.
Wjeżdżali do miasta i panna Symieniecka zapytała:
— Gdzie mam pana odwieźć?
— Jeżeli pani łaskawa... — podał adres biura.
Gdy auto stanęło, wyskoczył, zdjął kapelusz i czekał na podanie ręki, lecz ona tylko skinęła mu głową.
— Niech ją diabli wezmą! Cóż za cholera! — mruczał do siebie — o co jej właściwie chodzi?!
Przez cały następny dzień dokuczała mu ta myśl. Powtarzał sobie całą rozmowę. Przeprowadził ją elegancko i z tym... z esprit salonowego flirtu, ale chociaż pamiętał każde słowo Loli, nie mógł sobie wyrobić żadnego zdania. Na pożegnanie nie podała mu nawet ręki. W wielkim świecie bywa to stosowane — o tym wiedział — ale przecie nie w stosunku do człowieka, którego zaprasza się na intymną wizytę.
— Istna wariatka!
I nawet wcale nie tak ładna. Owszem, oryginalna, dystyngowana, szykowna, ale nie ładna. Przypominał sobie, że dawniej, gdy spotykał ją w domu Bogny, a nie wiedział, że to z tych Symienieckich i że ma milion posagu, wcale na nią nie zwracał uwagi. Nawet i teraz nie podobała mu się wcale, chociaż musiał przyznać, że jest doskonale zbudowana i pod każdym względem nienaganna.
Jednak jej chłód i małomówność, i to jakby sarkastyczne uśmiechanie się, a wreszcie dziwna tajemniczość raczej odpychały go od niej.
Pomimo to w dniu oznaczonym od rana był niespokojny. Oczywiście postanowił pójść, a właściwie ani przez chwilę się nie wahał. Przeciwnie, obawiał się, że nie zastanie jej w domu, lub po prostu zapomniała o swoim przedwczorajszym kaprysie.
Ale nie zapomniała: lokaj z miejsca zameldował, że jaśnie panienka jest w salonie i czeka na pana dyrektora.
— A pani? — od niechcenia chytrze zapytał Malinowski.
— Jaśnie pani dziś rano wyjechała do Nicei.
— Aha — pomyślał Malinowski — więc to naprawdę coś intymnego. Jednak nie zanadto, bo przecież lokaj!...
Tak czy owak zadowolony był z tej wizyty. Zdawało mu się, że panie Symienieckie jakoś boczą się i nie zamierzają zacieśniać z nim stosunków. Byli tu z Bogną kilka razy, ale jego samego zaproszono pierwszy raz.
Lola siedziała w niszy ogromnego salonu, w wielkim fotelu i czytała. Była w skromnej sukience z szarej wełny, zakończonej białym kołnierzykiem, zapiętym pod szyją. Wyglądała prawie jak pensjonarka. Sukienka sięgała ledwie za kolana odsłaniając naprawdę piękne nogi.
— Moje uszanowanie — z największą swobodą ukłonił się Malinowski — zdaje się, że jestem punktualny.
— Dziękuję — wstała leniwie i podała mu rękę — chodźmy.
— Szanowna mamusia podobno wyjechała za granicę? — zapytał.
— Czemu pan tak zabawnie mówi: szanowna mamusia!?
Zatrzymała się w niedużym pokoju, gdzie stał tapczan, filigranowe biureczko i kilka półek z książkami.
— Właściwie — powiedziała jakby z wahaniem — jesteśmy kuzynami...
— Zaczerwienił się i zaśmiał się niepewnie:
— Rzeczywiście...
— Możemy pozwolić sobie na więcej... poufałości. Zachowujemy się zbyt oficjalnie. Na przykład... na przykład moglibyśmy się pocałować.
Malinowskiemu szeroko otworzyły się oczy. Wyraz twarzy panny Symienieckiej nic się nie zmienił, przyglądała mu się z półuśmiechem, uważnie i obojętnie. Tylko w całej postaci, w czymś nieuchwytnym uzewnętrzniało się jakby niezadowolenie, czy zdenerwowanie.
Malinowski przełknął ślinę i wykrztusił:
— Ależ... nie przypuszczałem... z przyjemnością...
Zaśmiała się sztucznie, zbliżyła się doń i powiedziała:
— Więc!?...
Zrozumiał wybornie, że ma ją pocałować, że ona sama tego chce, że jeżeli będzie zwlekał, ośmieszy się przed nią, a jednak nie mógł, nie umiał zdobyć się na odwagę, której przecie tu właściwie wcale nie było potrzeba.
— Pan jest strasznie nieśmiały — stwierdziła z obiektywną miną.
— Jestem zaskoczony... Nie spodziewałem się tego...
— ...Tego szczęścia?... skończyła — No?!
Pochylił się ku niej z zamiarem pocałowania w policzek, czuł przy tym, że robi to okropnie niezdarnie, lecz Lola cofnęła głowę i orzekła:
— Nie tak.
Nim spostrzegł się objęła jedną ręką jego szyję, drugą oparła mu na piersi i przywarła ustami do ust.
Dalsza realizacja poufałości rodzinnej nie przedstawiała już dla Malinowskiego poprzednich trudności. Objął Lolę silnie i całował po oczach, po włosach, po wargach.
Teraz wiedział, że robi to ładnie. Niezgrabność znikła wraz z onieśmieleniem.
Natomiast ona prawie bezwiednie zwisła mu w rękach i gdyby nie oczy, szare, tajemnicze oczy, które wciąż wpatrywały się z uwagą w jego twarz, myślałby, że zemdlała.
Trwało to kilka minut, po czym lekko wyswobodziła się z jego objęć i powiedziała:
— Niech pan zaczeka.
Wyszła i nie było jej dość długo. Malinowski usiadł, poprawił krawat, strzepnął nitkę z rękawa i czekał.
— Dziwna panna — myślał — czy ona zakochała się we mnie, czy co?...
Czuł jeszcze na wargach dotyk jej chłodnych rozchylonych ust i gubił się w domysłach, czym się to wszystko skończy.
Nie dosłyszał jej kroków, gdyż podłogi były pokryte grubymi dywanami (taki jeden mógł kosztować do dziesięciu tysięcy — same perskie!), drzwi również nie ostrzegły go, gdyż w długiej amfiladzie wszystkie były pootwierane.
Zjawiła się nagle w czerwonym jak krew szlafroku i w czerwonych pantofelkach rannych na wysokich obcasach, nad którymi widoczne były nieosłonięte, bladoróżowe pięty.
— Ona jest naga — pomyślał — pod tym szlafrokiem nie ma nic.
Teraz zrozumiał i nieco się speszył. Chciał wstać, lecz usiadła obok i jego lekko przytrzymała, przy czym czerwony jedwab odchylił się odsłaniając nagie piersi, małe, jędrne, odrobinę zaróżowione...
Chciał powiedzieć, że należy zachować ostrożność, że drzwi pootwierane, że może służba wejść, lecz sytuacja była tego rodzaju, że nie wypadało. Wypadało całować i Malinowski zabrał się do całowania. Szlafrok zsunął się z jej ramion, z kolan i leżała teraz przed nim zupełnie naga, wspaniała swymi kształtami i kolorem skóry, przypominającym kość słoniową.
— Niechże się pan rozbierze — odezwała się spokojnie.
— A czy tutaj nikt nie... wejdzie? — zapytał zdyszany, gdyż przez głowę przemknęła mu obawa, że cała ta scena może być urządzona w celu jakiejś bliżej nieokreślonej pułapki.
— Pan się boi? — zapytała.
— O, cóż znowu! Chodzi mi o panią.
— Marnuje pan czas — zauważyła spokojnie.
Rozejrzał się zakłopotany, wreszcie stanął za drzwiami i szybko pozbył się garderoby. Był zły na siebie, na pannę Lolę, na sytuację, układającą się dziwacznie bez zachowania normalnych reguł. Przecie nieraz czytywał romanse z wielkiego świata i wszędzie odbywało się to po ludzku, nie przy otwartych drzwiach, z jakąś rozmową, z winem i trunkami, ciastkami... Dlaczego on, właśnie on miał znosić wybryki tej puszczającej się panny!... Jednakże, chociaż nie odczuwał najmniejszej ochoty do flirtu w tych warunkach, należało rolę odegrać do końca: nie wypadało cofnąć się.
Ściągnął koszulę i z przyzwyczajenia pływackiego przeżegnał się, lecz przyszło mu na myśl, że przez nieuwagę popełnił świętokradztwo, wobec czego trzy razy stuknął lekko o poręcz krzesła, zawahał się i wszedł. Samo wejście jedynie w skarpetkach było nad wyraz przykre. Lola przyglądała mu się bezczelnie.
— To wyuzdana pannica — pomyślał prawie z nienawiścią i z uśmiechem pochylił się nad nią, szepcząc:
— Jakaś ty piękna!...
Zresztą naprawdę była świetna w swojej nagości i niepokojąca tym chłodem i tą przytomnością, z jaką przez cały czas obserwowała go swymi dziwnymi oczyma. Musiała jednak być niezwykle zmysłowa, tylko zmysłowość jej miała specyficzny zimny ton.
Gdy już było po wszystkim, a ona leżała nieruchomo z zamkniętymi powiekami, szepnął:
— Kocham cię...
Podniosła rzęsy i spojrzała zdziwiona:
— Co pan robi?
— Kocham cię — powtórzył bez przekonania.
Wówczas wybuchnęła głośnym, przykrym śmiechem.
— Cóż w tym zabawnego? — obraził się.
— Kłamstwo — odpowiedziała — niepotrzebne kłamstwo.
— Ja mówię prawdę.
— Ach! — machnęła ręką.
— Nie doceniasz siebie, najdroższa — powiedział, starając się swemu głosowi nadać brzmienie powagi — jesteś cudowna.
— Pan ma dużo humoru — odpowiedziała zimno — czy już jest szósta?
— Skądże ja mogę wiedzieć! — zirytował się.
Przeciągnęła się i sięgnęła po szlafrok. Wybiłby ją teraz z rozkoszą.
— Niech pan wyjrzy do salonu — odezwała się naciągając pantofelki — na kominku stoi zegar.
— Nie będę przecież w takim stroju chodził po mieszkaniu! — oburzył się.
— Ach, przepraszam. Zresztą... może pan już ubrać się.
Chciał powiedzieć „dziękuję za pozwolenie”, ale ugryzł się w język. Ubierał się w milczeniu. Właśnie kończył, gdy Lola powiedziała:
— Już kwadrans po szóstej. Niech mi pan wybaczy, że nie mogę go dłużej zatrzymywać, ale na szóstą kazałam przygotować kąpiel. Nie cierpię wystygłej kąpieli.
— Jestem gotów — uśmiechnął się, z wściekłością dociągając krawat.
Nacisnęła guzik dzwonka.
— Trafi pan do przedpokoju? — zapytała uprzejmie.
— O, na pewno. Żegnam panią.
— Tylko do widzenia. Jestem panu bardzo wdzięczna. Był pan rzeczywiście miły. Wyjątkowo przyjemnie spędziłam popołudnie.
Wyciągnęła doń rękę lekkim ruchem, jakby ich nigdy nic nie łączyło. Malinowski jednak przytrzymał jej palce:
— Lolu! — powiedział z wyrzutem.
— Co?
— Jesteś taka dziwna. Zupełnie, ale to zupełnie nie rozumiem twego postępowania.
— Służący idzie — ostrzegła — pomówimy innym razem.
— Kiedy?
— Zadzwonię do pana. Do widzenia i dziękuję.
Malinowski wrócił do domu w fatalnym humorze. Zaraz na wstępie posprzeczał się z Bogną z jakiegoś powodu. Wiedział, że nie ma racji, lecz musiał dać ujście swej wściekłości. To, że Bogna natychmiast przyznała mu słuszność, zgniewało go jeszcze bardziej.
Powiedział brutalnie:
— Nie znoszę, gdy się ktoś do mnie łasi.
Widział, że zbladła. Postąpił z nią po chamsku i zrobiło mu się żal dobrej Bogny, ponieważ jednak przez nią musiał uznać się winnym, jego niezadowolenie jeszcze bardziej wzrosło.
— Mam dziś wieczorem konferencję — oświadczył opryskliwie — i po kolacji wychodzę.
Była to nieprawda i sam namyślał się dokądby pójść, skoro już zapowiedział. Przez cały wieczór siedział w swoim pokoju, a nie mając nic do roboty rozwiązywał rebusy z wszystkich starych numerów tygodnika filmowego.
Kolację jedli w milczeniu. Bogna odzywała się wprawdzie kilka razy, próbując nawiązać rozmowę, lecz on odpowiadał monosylabami. Właściwie złość mu już przeszła, lecz chciał utrzymać się w stylu. Poza tym rozmyślał o kobietach w ogóle, a o Loli i Bognie w szczególności. Po cichu sam przed sobą przyznawał się, że nie zna kobiet. Unikał ich, w ich towarzystwie czuł się skrępowany. Jego osobiste doświadczenie ograniczało się do kilku przygodnych i krótkich romansików z pokojówkami i szwaczkami. Z lektury i z obserwacji własnej wiedział, że kobiety kosztują, że muszą kosztować dużo pieniędzy i to go odstraszało. Nawet później, gdy już zarabiał nieźle i miał pewne oszczędności, nie szukał romansu. Stosunek z jakąś skromną, nieelegancką dziewczyną nie dałby żadnej satysfakcji. W jego wyobraźni kobiety były tylko częścią wystawnego, luksusowego życia, składającego się z wyścigów, klubów, polowań, knajp, wyjazdów za granicę, z rozmów o markach win i samochodów, o rasie koni i psów, o pikantnych szczegółach buduarowych, a zwłaszcza o skandalikach z aktorkami. Pogardliwie wymawiane słowa „złota młodzież” czy „hulaka” miały dlań urok jakiegoś najwyższego dyplomu towarzyskiego i ludzkiego. Nie wierzył też, by pogardliwy ton był u kogokolwiek tu szczery. Po prostu zazdrościli. Taki na przykład Borowicz, lekceważąco wspominający o swoim kuzynie Denhoffie, jako o birbancie i darmozjadzie, na pewno mu zazdrościł. A właśnie Denhoff prowadził taki szykowny, taki wielkopański tryb życia: ubierał się za granicą, miał wykwintną garsonierę, codziennie bywał w knajpach, na premierach siadywał tylko w pierwszym rzędzie, z całą arystokracją był na ty, pokazywał się z najszykowniejszymi aktorkami i kiedy wyciągał złotą papierośnicę, czy pokryty herbami pugilares, miał w tym gest magnacki.
Jeszcze siedząc przy skromnym, referenckim biurku Malinowski układał sobie, iż z czasem, gdy się fortuna odmieni, musi postarać się o zbliżenie z tym człowiekiem. Przygotował nawet grunt do tego zbliżenia przy pomocy kilkakrotnych pożyczek po trzysta czy czterysta złotych. Denhoff miewał kłopoty finansowe i czasami zaglądał do Borowicza z zapytaniem, czy nie mógłby mu na parę dni służyć taką drobną kwotą. Ponieważ zaś Stefan najczęściej nie mógł,
Uwagi (0)