Darmowe ebooki » Powieść » Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz



1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 35
Idź do strony:
nie zachwycam.

Bogna chciała coś odpowiedzieć, lecz spojrzała na lekceważące wygięcie ust Ewarysta, na jego wygodnie rozpartą sylwetkę, na nogę założoną na nogę i odwróciła głowę.

Po szybie auta ociekały gęste strugi wody, spod kół tryskały mętne bryzgi. W stłumionym świetle latarń mokły domy, ulice, mokło miasto.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Rozdział III

Wysoki, szczupły pan z zapadniętą klatką piersiową i z siwiejącymi włosami stanął w otwartych drzwiach z biletem wizytowym w ręku i powiedział głośno:

— Pan dyrektor Malinowski?... Proszę.

Ewaryst zerwał się z krzesła.

— Jestem do usług.

— Proszę pana — zdawkowo uśmiechnął się dygnitarz i teraz już wyglądał zupełnie takim, jakim Malinowski znał go z podobizn w gazetach.

— Niechże pan pozwoli... — wziął Malinowskiego za łokieć.

— Ależ panie ministrze...

— Jestem u siebie. Proszę... Daruje pan, że nie mogę go przyjąć w gabinecie, mam tam kilka osób, a nie chciałem narażać pana na zbyt długie oczekiwanie. Pomówimy tutaj.

— Jak pan minister każe.

Weszli do dużej sali, gdzie pośrodku stał stół, nakryty zielonym suknem, pod ścianami zaś jedno przy drugim krzesła.

— Słucham pana — powiedział minister — przywiózł pan sprawozdanie?

Malinowski gorączkowo zaczął odpinać tekę i wydobywszy z niej arkusz maszynowego pisma, podał ministrowi:

— Oto jest, panie ministrze.

— Aha, doskonale.

Wziął sprawozdanie i podszedł do okna. Czytał chwilę i zmarszczył brwi:

— Może mi pan to objaśni, panie dyrektorze.

Malinowski, który stał w miejscu, w trzech krokach był już przy oknie:

— Służę, panie ministrze.

— Co to znaczy rubryka „nieściągalne”?... O tutaj z kwotą czterystu jedenastu tysięcy?

Ewaryst chrząknął i zaczął objaśniać. Jąkał się, ale przecie wyłożył rzecz jasno, bardziej jasno, niż to było jego zamiarem. Od szeregu miesięcy z niecierpliwością oczekiwał tego posłuchania, stawał na głowie, by nie Szubert, nie Jaskólski, lecz on mógł osobiście zetknąć się z ministrem. Trzeba było uciekać się do najbardziej złożonych wybiegów, używać wszelkich sposobów i sposobików, by nie wywołać podejrzliwości tamtych panów, a teraz, gdy jako przedstawiciel zarządu Funduszu Budowlanego uzyskał nareszcie upragnioną audiencję, coś go zatknęło i zamiast czym prędzej korzystać z rzadkiej sposobności, kluczył i mogło nawet na to wyglądać, że broni Jaskólskiego.

Było to śmieszne, ale zdawał sobie sprawę, że wszystkie plany pokrzyżowała mu niespodziewana sceneria posłuchania. Ułożył sobie, że będzie siedział w gabinecie naprzeciw ministra, że w odpowiednich momentach samym wyrazem twarzy da do zrozumienia to, czego nie chciałby określić słowami, że zdoła zręcznie podsunąć i kilka wątpliwości. Tymczasem minister czytał sprawozdanie chodząc wzdłuż ściany od okna do okna, zdawał się śpieszyć i nie zwracać uwagi na modulację głosu, na przerwy wiele mówiące i jakby zakłopotanie Ewarysta.

Pocieszające było tylko jego widoczne niezadowolenie z wykazu. W komisji budżetowej Sejmu podniesiono zarzuty przeciw działalności Funduszu, a stan rzeczywisty nie dawał ministrowi możności ich obalenia.

— Panowie zbyt wielkodusznie, zbyt szczodrobliwie gospodarujecie tam groszem publicznym — powiedział minister, wreszcie spojrzawszy na Malinowskiego.

Ewaryst zaczerwienił się:

— Panie ministrze, ja najzupełniej jestem tego zdania...

— To uprzejmie z pańskiej strony, panie dyrektorze.

— Pan minister źle może mnie zrozumiał. Istotnie często pożyczki są udzielane z karygodną lekkomyślnością...

— Tego nie powiedziałem i nie myślę, by prezes Szubert należał do ludzi, pod jakimkolwiek względem karygodnych, czy lekkomyślnych.

— Ja też, broń Boże... Ale, panie ministrze, pan minister był łaskaw zaznaczyć, że my tam źle gospodarujemy. Otóż ja pragnąłbym zapewnić pana ministra, że osobiście jestem w Funduszu Budowlanym tylko wicedyrektorem i mój wpływ na działalność instytucji, mówiąc właściwie, jest żaden.

Minister zmierzył go wzrokiem:

— W takim razie dlaczego panu powierzono złożenie wyjaśnień?

Malinowski przełknął ślinę i pomyślał: — Teraz albo nigdy! — rozłożył ręce:

— Może dlatego, panie ministrze, że nie każdy, kto ponosi faktyczną odpowiedzialność, ma odwagę ją ponieść...

— Co pan przez to rozumie?

— Ja umyślnie, panie ministrze, pragnąłem podkreślić, że ja nie starałem się unikać przedstawienia panu ministrowi tych rzeczy... Dla dobra sprawy — dodał z powagą.

Minister podniósł brwi:

— Jakiej sprawy?

— W ogóle... Funduszu, sprawy publicznej...

Ponieważ minister włożył ręce do kieszeni i zdawał się czekać na dalsze, wyraźniejsze informacje, Malinowski powiedział:

— Istotnie, panie ministrze, pan prezes Szubert nie wiele ma czasu i możności wniknięcia w każdą rzecz. Właściwie to dyrektor Jaskólski robi wszystko, decyduje o wszystkim. Prezes ma do niego nieograniczone zaufanie.

Nagle minister odwrócił się doń i patrząc mu wprost w oczy, zapytał:

— A jak pan wyobraża sobie unikanie podobnych „nieściągalnych” pożyczek?

— Jeżeli pan minister pozwoli... Mam nawet przypadkowo przy sobie notatki...

— Jakie notatki?

— Dotyczące planu zmian w statucie Funduszu i w przepisach...

— Proszę — wyciągnął rękę minister.

Malinowski podał mu arkusiki zapisane maszynowym pismem. Pisał to sam w najgłębszej tajemnicy przez szereg godzin, gdyż nie chciał nikogo wtajemniczać, a pisać na maszynie nie umiał.

Minister przejrzał pobieżnie notatki i potrząsnął głową:

— Tu nie widzę nic wyraźnego...

— To tylko notatki.

— Zbyt ogólnikowe... Co znaczy na przykład: „Należy zapobiegać zbyt pośpiesznym decyzjom w przyznawaniu subsydiów stowarzyszeniom”... O, tu, punkt siódmy?... Przecie to rozumie się samo przez się. Zanadto ogólnikowe. Albo punkt dziewiąty: „Trzeba pomoc finansową ograniczyć do niezbędnego minimum”... To i tak jasne. Albo co znaczy... Nie, proszę pana... Hm... Jeżeli pan zechce opracować szczegółowy memoriał, będę panu wdzięczny.

— Na kiedy pan minister każe?

— W ciągu, powiedzmy, tygodnia.

— Ale, panie ministrze, nie chciałbym... obawiałbym się... Jeżeli to pójdzie drogą urzędową...

— Ach, o to panu chodzi. Więc dobrze. Złoży pan w moim osobistym sekretariacie.

— Wedle rozkazu pana ministra.

— Dziękuję panu i do widzenia. Miło mi było pana poznać.

— O... panie ministrze...

Malinowski wyszedł zgrzany i czerwony. Nakładając futro zobaczył w lustrze wypieki na twarzy i mruknął do siebie: — przeklęta trema.

Był jednak zadowolony z siebie i z przebiegu posłuchania. Bądź co bądź mógł być przekonany, że podstawił nogę Jaskólskiemu. Wprawdzie mierzył wyżej, przypuszczając, że przy sposobności owych niefortunnych czterystu tysięcy złotych uda się wysadzić samego Szuberta, ale w porę się spostrzegł, że minister ma dla Szuberta sympatię.

— Całe moje szczęście — myślał — żem w porę wykręcił kota ogonem. Ale jak to taki minister w sposób elegancki umie dać do zrozumienia! Na tym właśnie polega sztuka kierowania. Niby nic nie powiedział, ale wyraźnie dał mi do zrozumienia: Szubert to mój człowiek, ale Jaskólskiego chętnie bym wylał, byleś mi dostarczył dobrego pretekstu. Delikatnie, przezornie i zrozumiale! Psiakość! To cała sztuka. Tacy właśnie muszą robić wielkie kariery. Chociaż z drugiej strony, gdy człowiek ma pewny grunt pod nogami, zaraz inaczej się czuje. Nie święci garnki lepią. W każdym razie to dobry system: nie mówić niczego wprost. Taki Urusow, na przykład, mógłby mi powiedzieć wówczas, że się śpieszy, że przeprasza mnie, że musi wyjść z domu, a powiedział:

— Prosiłbym pana, by pan dłużej został u mnie, ale doprawdy nie ośmielę się zatrzymywać, gdyż już po szóstej.

Ludzie, którym urodzenie, lub stanowisko daje pewność siebie, umieją każdego postawić w kropce: ani na prawo, ani na lewo, tylko akurat musisz tak zrobić, jak on chce. A dlaczego?... Bo są pewni siebie. Po takim widać, że on dużo więcej znaczy, dużo jest ważniejszy, niż potrzebuje okazywać.

— Trzeba zachowywać się tak, jak siłacz, który lekko trzyma za kark, lecz wiadomo, że może połamać kości. O!... Im kto lżej trzyma, tym słuszniej będą się spodziewać, że jest atletą. Nigdy nie wykładać wszystkich kart na stół! Jak w hazardzie: odkryjesz bloteczkę, to inni myślą, że w ręku masz cztery asy.

O rozmowie tedy z ministrem postanowił Malinowski zdać Szubertowi jak najskąpszą relację. Prezes jest zbyt roztargniony, by mógł się zaniepokoić. Przeciwnie, należy mu jeszcze nakadzić, że niby minister jest nim zachwycony. Jaskólski trudniej dałby się nabrać, ale go na szczęście nie było w Warszawie. Właśnie nad wyprawieniem go do Łucka musiał się Malinowski sporo napracować. Najpierw pokiełbasiło się sprawy z wołyńską dyrekcją robót publicznych, później zapowiedziało się przyjazd do Łucka kogoś z Zarządu Funduszu, a w dniu, kiedy Malinowski miał jechać — trzeba trafu — stłukł tak kolano, że prawie okulał. I musiał pojechać Jaskólski. A tegoż wieczora zacny poseł Jasiński wyskoczył z tą interpelacją w komisji budżetowej. Wszystko było ukartowane po majstersku, no i skutki, jeżeli nie najlepsze, to w każdym razie bardzo dobre.

Malinowski omal nie zagwizdał z ukontentowania, lecz z daleka zobaczył na rogu Jasnej panią Karasiową i w sam czas zdążył przybrać stosowny wyraz twarzy, kłaniając się bardzo serdecznie. Z tą babą należało się liczyć ze względu na jej duże stosunki, no i dlatego, że jej syn ożenił się z kuzynką, właściwie z kuzynką Bogny, ale tym samym i jego. Poza tym młody Karaś miał znajomości i wpływy w prasie. A to było cenne.

— Swoją drogą — uśmiechnął się do siebie Malinowski — jak to w miarę jak człowiek rośnie, musi liczyć się z większą coraz liczbą ludzi. Co mnie dawniej obchodziła prasa? Czy minister?... Nawet Szubert niewiele. Wystarczało trzymać dobrze z Jagodą. Rośnie człowiek, rośnie.

— Windę pan dyrektor każe? — ukłonił się woźny na dole.

— Za każdym razem będziesz pytał? — zmarszczył brwi Malinowski — raz na zawsze powiedziałem, zrozumiano?

— Słucham pana dyrektora, ale winda jest teraz na górze i myślałem...

— Nic tu nie masz do myślenia. Myślę ja, a ty masz robić, co ci każę.

Dosyć nabiegał się w swoim czasie po schodach na czwarte piętro, a teraz mógł i na pierwsze jeździć, a robił to z tym większą przyjemnością, że przez to dawał widomy znak swojej władzy. Na samym początku wypadkiem usłyszał rozmowę dwóch woźnych:

— Taki ważny się zrobił — mówił jeden — dawniej szorował po schodach na czwartaka, a teraz jak dyrektorem ostał to i na pierwsze piechotą nie łaska.

— Zhardział — dodał drugi — najlepiej mu mówić, jak ja: winda się zacięła, proszę pana dyrektora... To mruknie „psiakrew”! — i dyma na piechotę.

Obaj struchleli, gdy ukazał się zza filaru. W przeciągu godziny wyrzucił ich na zbity pysk. Była nawet sprawa w sądzie pracy, lecz wydaleni woźni nic nie uzyskali, gdyż zeznanie dyrektora o niedopuszczalnych obelgach ze strony niższych funkcjonariuszów w stosunku do jego osoby wystarczyło, by stwierdzić słuszność wydalenia.

Podobna historia była i z jednym z urzędników w wydziale rachuby, niejakim Lubaszkiem. Rzecz nawet miała początek zabawny. Lubaszek przyszedł do Malinowskiego ze skargą na jednego z kolegów, który miał o nim powiedzieć:

— Lubaszek to prochu nie wymyśli.

Ponieważ do kompetencji Malinowskiego należały także sprawy personalne, poszkodowany przyszedł doń żądać sprawiedliwości.

— Tak panu powiedział? — uśmiechnął się Malinowski — a cóż, może pan proch wymyśli?

— Ja? — zdziwił się urzędnik.

Był to trochę niemrawy i niemłody już człowiek, zawsze źle ubrany, a przy tym kłaniający się zwierzchnikom bez należnego szacunku i Malinowski go nie lubił.

— Tak. Pytam pana, czy wymyśli pan proch?... Nie?.. No więc i w porządku.

— Ale on mnie obraził.

— To pan obraź jego. Powiedz mu pan, że on... nie odkryje Ameryki. Mnie zaś proszę tymi głupstwami głowy nie zawracać. Może pan odejść.

Jednakże nazajutrz, gdy Malinowski swoim zwyczajem obchodził biura, lustrując pilność pracy, w rachubie przypomniał Lubaszka i zapytał:

— No, jakże tam, panie Lubaszek, wymyślił pan proch?

Wszyscy zachichotali, jak się należało, a delikwent zbladł i nic nie odpowiedział.

— Pytam pana — ostrzej, ale jeszcze wesoło powtórzył Malinowski — kiedy pan proch wymyśli?...

— Żeby nas w powietrze nie wysadził — dodał ktoś usłużnie.

— No, panie Lubaszek, jakże będzie z tym prochem?

Urzędnik zerwał się i zaczął głośno krzyczeć:

— Ja, ja... protestuję, ja protestuję!...

— Co? Co pan robi? — zmierzył go ironicznym spojrzeniem Malinowski.

— Protestuję! — Pan nie ma prawa ze mnie drwić... mnie ośmieszać!

— Uspokój się — mitygował go któryś z kolegów.

— To jest znęcanie się! Ja protestuję — trząsł się Lubaszek.

Malinowski uczuł, że istotnie niepotrzebnie zakpił z Lubaszka, ale chciał przecie tylko zażartować. Jeżeli taki głupiec nie zna się na żartach, to sam sobie winien. W każdym razie należało utrzymać swój prestiż i Malinowski zrobiwszy groźną minę podniósł głos:

— Milczeć!

— Nie będę milczeć — krzyczał już półprzytomny Lubaszek — pan nie ma prawa! Pan jest taki wielki, a samemu portki niedawno wyślizgiwały się na urzędniczym stołku. Co pan jest właściwie za figura!? Pan sam prochu nie wymyśli!...

Malinowski uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły kałamarze:

1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 35
Idź do strony:

Darmowe książki «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz