Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖
Ona — Bogna Jezierska, elegancka, inteligentna wdowa, córka profesora. On — Ewaryst Malinowski, przystojny, cieszący się opinią porządnego człowieka urzędnik, jej wymarzony chłopiec. Zakochani, szczęśliwi, pobierają się.
Brzmi jak współczesna bajka. Tylko Stefan Borowicz, stary przyjaciel Bogny, ma wątpliwości.
Dzięki żonie Ewaryst awansuje bezpośrednio z podrzędnego stanowiska urzędniczego na wicedyrektora firmy. Rozbudza to jego ambicje i apetyt na sukces, górę biorą najgorsze instynkty. Do przerażonej Bogny powoli dociera skala metamorfozy męża, jednak wciąż stara się go usprawiedliwić, wybaczyć, naprawić jego błędy. Czy kobieta zdoła się wyplątać z toksycznego związku, zanim będzie za późno?
Przejmująca opowieść o chorej ambicji, poświęceniu, granicach miłości i wytrzymałości.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Świat pani Malinowskiej - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (książki czytaj online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Urzędnik opadł na krzesło, w pokoju panowała śmiertelna cisza. Malinowski trzasnął drzwiami i wyszedł.
Z wydaleniem urzędnika kontraktowego była trudniejsza sprawa, niż z woźnymi. Trzeba było wypłacić odszkodowanie i rzecz wymagała decyzji samego Szuberta. Prezes wprawdzie nagadał Malinowskiemu wiele impertynencyj, ale wreszcie zgodził się. O zostawienie Lubaszka zabiegała jeszcze i delegacja urzędników, ale Malinowski postawił na swoim. Nawet drogą okólną próbowano wywrzeć nań nacisk przez Bognę i to najbardziej go rozwścieczyło, a gdy Bogna zaczęła mówić o Lubaszku, postanowił raz na zawsze oduczyć ją wsadzania nosa w nieswoje sprawy.
— Moja droga — powiedział — wypraszam sobie wtrącanie się w moje czynności urzędowe. Mam sam dość, jak myślę, rozumu, by postąpić jak się należy. Nie zniosę tej obrzydliwej mody, by mąż miał wysłuchiwać babską krytykę swoich decyzyj. U mnie to się nie pokaże! Szlus, fertig i nie ma o czym gadać.
Odniósł wówczas wrażenie, że się obraziła, zdawało mu się nawet, że zbladła i miała łzy w oczach.
— To nic nie szkodzi — pomyślał — lepiej zapamięta, a na przyszłość trzy razy się zastanowi zanim spróbuje mną kręcić.
Było to w pierwszych miesiącach urzędowania Malinowskiego na nowym stanowisku i od tego czasu nie zdarzyło się, by Bogna chociaż raz zapytała o sprawy biurowe. Wprawdzie sam opowiadał jej chętnie o wszystkim. Nieraz zwróciła mu uwagę na to, lub owo, a że znała się dobrze na zwyczajach, panujących w biurze Funduszu, więc też niektóre jej rady nie były pozbawione słuszności. Obrazę szybko zapomniała, jak sądził, dzięki temu, że postąpił jak prawdziwy dżentelmen, przynosząc jej nazajutrz cały kilogram czekoladek. Nic nie powiedział, nawet nie napomknął o wczorajszej scysji, ale rozumiało się samo przez się, że miało to osłodzić gorzką pigułkę.
Zresztą i okazje do nowych „wstawiennictw” nie zdarzały się. Po wylaniu woźnych i Lubaszka wśród personelu zapanował mores co się zowie.
— Nauczycie się jeszcze, dranie, kłaniać się panu Malinowskiemu — powtarzał sobie dawniej, ilekroć ktoś z lekceważeniem doń się odnosił.
I nauczyli się. Nauczyli się kłaniać z szacunkiem i szybko wstawać, gdy tylko zatrzymywał się przy którymś biurku. Zrozumieli, że z panem wicedyrektorem lepiej mieć dobre stosunki, niż złe, że na jego życzliwość można sobie zarobić grzecznością, usłużnością i dostarczaniem mu informacyj o różnych sprawach kolegów. Zaczęło się to od doktora Pietruszewskiego, pełniącego obowiązki kierownika rachuby. Malinowski niezbyt go lubił, głównie za używanie owego doktorskiego tytułu. Ale gdy przy wyrzucaniu Lubaszka, właśnie dzięki wiadomościom skwapliwie podanym przez Pietruszewskiego, mógł wymóc na Szubercie dymisję gburowatego urzędnika, wykazawszy jego błędy i zaniedbania, Pietruszewski w ciągu sześciu tygodni otrzymał nominację na kierownika.
— Wszystko to jest polityka, moja droga — mówił Bognie — polityka to sztuka zjednywania sobie ludzi.
— Albo... tylko ich usług — odpowiedziała.
— To mi jest obojętne — wzruszał ramionami — byle robili tak, jak ja chcę, a co sobie myślą... Mogą mi nawet życzyć nagłej i niespodziewanej śmierci. Bylem ja o tym nie wiedział.
— Nie posądzam cię, byś mówił to szczerze.
— Zapewne... hm... zapewne. Jestem zresztą przekonany, że lubią mnie, dlaczego mieliby nie lubić?
— Bo nie dbasz o to.
— Trudno, żebym chodził przed nimi na tylnych łapkach.
— To nie, ale ja sądzę, że życzliwość ludzi zyskujesię w najprostszy sposób: przez własną życzliwość dla nich — mówiła Bogna.
— A ja jestem zdania, że nie ma po co się wysilać.
— Jest po co — upierała się — czyż nigdy nie odczuwałeś radości, jaką daje poczucie, że cię otaczają ludzie życzliwi, serdeczni, którzy cię lubią?...
— Nie, moja droga. Mnie wystarczy żebym odczuwał należny szacunek, żeby się mnie bali i żeby cenili. A na sympatię gwiżdżę.
— Masz bardzo zimny stosunek do tych spraw, albo udajesz, czy sam sobie wmawiasz taki stosunek. Jednak i z tego punktu widzenia nie masz racji.
— Niby dlaczego?
— Bo uczucia u ludzi większą odgrywają rolę, niż rozsądek, niż trzeźwy rachunek. I dzięki Bogu, że tak jest na świecie. Choćby cię najbardziej cenili, choćby drżeli przed tobą — na tym nie ugruntujesz swojej kariery.
— To jeszcze zobaczymy, moja droga — uśmiechał się pobłażliwie.
Przecie znał życie i rozumiał je doskonale. Był przekonany, że człowiek tyle jest wart, ile inni przez niego mogą mieć zysku. Niekoniecznie pieniężnego, ale zawsze zysku, czy to w formie protekcji, czy pod postacią zaspokojenia snobizmu, czy w inny sposób. Póki człowiek ma pieniądze i znaczenie w świecie, póty będą się z nim liczyć i lubić go, lecz niech zejdzie na psy, niech straci majątek i pozycję, pies z kulawą nogą nań się nie obejrzy. I żadne lubienie, żadna życzliwość wówczas się nie odezwie. Nikt za złamany grosz mu nie pomoże, nikt nie będzie się z nim liczył.
Im dłużej żył, tym jaskrawiej przedstawiał mu sięświat jako szerokie koryto, do którego trzeba się dopchać, nie żałując swoich łokci i cudzych żeber, a uczepić się mocno i póty jeść, aż się stanie tak ciężkim, że już trudno człowieka ruszyć z miejsca. Ci, najbliżsi koryta, rządzą światem, dalsi zadawalają się ochłapami i służą tamtym, odgradzając ich od wygłodniałego tłumu na peryferiach, gdzie z braku dostępu do koryta, ludzie wymyślają sobie idee, filozofię, sztukę, teorie polityczne, wzniosłe hasła, słowem namiastki pożywnego karmu: pieniędzy, władzy, znaczenia.
Oczywiście nie był to obraz piękny i Malinowski nie zachwycał się nim nigdy. Dobrze jeszcze z lat studenckich pamiętał pogardę, jaką żywił dla opasłych burżujów, pławiących się w tłustym życiu aż do przesytu, ale pamiętał także i zazdrość, która go żarła, jego, takiegoż człowieka z krwi i ciała, z ambicją nienasyconą i głodnym brzuchem, człowieka nie mogącego dla siebie znaleźć prostej czy krętej, łatwej czy trudnej, śliskiej czy ciernistej — jakiejkolwiek drogi do koryta, jakiejkolwiek szczeliny w tłoku, by docisnąć się nią do prawdziwego życia, do pełnej kieszeni, do pełnego żołądka, do win musujących i cylindrów, do nisko kłaniącej się służby, do szykownych kobiet, arystokratek, aktorek, wykąpanych, pachnących, kapryśnych, w jedwabiach i tweedach wytwornych i luksusowych...
Jedni z kolegów odziedziczyli po dziadach i pradziadach prawo i glejt, innym torował drogę worek z pieniędzmi, a on krążył na uboczu i jeśli nie przystawał do nikogo, jeżeli nie miał przyjaciół, to dlatego, że do tamtych nie mógł sięgnąć, a tymi, równie ubogimi, brzydził się: nienawidził ich, a raczej nienawidził w nich swojej własnej nędzy, łatanych spodni i perkalowej bielizny, studenckiej garkuchni, szwaczek i pokojówek, tanich papierosów i dziurawych butów.
Nigdy nie zdradził się przed nikim z tej cierpkiej oskomy, która gryzła go po nocach, z tych marzeń, które w ciemności jaśniały rozpalonymi do białości nagimi ciałami kobiet, nurzających się w drogocennych futrach, z tych wykwintnych pijatyk po wspaniałych gabinetach restauracyjnych...
Zamknął to w sobie, zamknął tak silnie jak umiał, by mu nikt tego z oczu wyczytać nie mógł. Dlatego też zapisał się do harcerstwa. To dawało mu dobry szyld jego abstynencji, to otwierało dostęp do sportu, jedynego terenu, na którym mógł być za pan brat z arystokratycznymi i bogatymi kolegami, gdzie poznawał ich rasowe, szykowne, luksusowe siostry, narzeczone, kuzynki, które co nocy potem posiadał wyobraźnią, upijając się ich wypielęgnowanym ciałem i pokorą dumnych oczu...
A później siadał rozparty niby w klubowym fotelu, na trzeszczącym wiedeńskim krzesełku i paląc zamiast hawańskiego cygara wstrętnego papierosa, przez kłęby dymu zwycięskim spojrzeniem wpatrywał się w krzywe żelazne łóżko, na którym rozciągały się smukłe członki znużonej rozkoszą, nieobecnej kochanki.
Ciężkie były dnie po tych nocach, dnie zawziętego kucia, upartej nauki, przez którą prowadziła niepewna i zamglona, ale jedyna droga wybicia się, dorwania się do koryta.
Dobrze te dnie i te noce pamiętał Ewaryst Malinowski. Między nimi, jak między chropowatymi żarnami boleśnie szlifowała się jego psychika, jego umysł i charakter. Nie starły go na proch, lecz wytoczyły zeń twarde opancerzone ziarno.
Wiedział czego chce i rozumiał siebie zbyt dobrze, by cośkolwiek zachwiać mogło wskazówką magnetyczną w jego życiowym kompasie. Zawsze i wszędzie odnajdywała ona biegun, ku któremu polaryzowała się cała jego istota, wszystkie pragnienia, wszystkie nadzieje, żądze i marzenia.
Ostatnie lata były najcięższe. Śmierć matki zmusiła go do przerwania studiów, do zatopienia się w małej dziurze prowincjonalnej, do wystawania za ladą składu aptecznego, z którego okien widać było jedynie zabłocony kwadrat rynku, który zdawał się być dla niego granicami świata. Stawał przed lustrem i z niedowierzaniem przyglądał się sobie: czyż młody, piękny, inteligentny, sprytny, wykształcony, nie wart jest najlepszego losu?... A potem patrzał przez okno i ogarniało go przerażenie.
— Uciekać stąd, uciekać czym prędzej i za wszelką cenę! — powiedział sobie, gryząc wargi.
I rzeczywiście jego wyjazd przypominał ucieczkę. W ciągu tygodnia sprzedał wszystko za byle co, zmarnował, byle móc wydobyć się do stolicy. W Warszawie po długich zabiegach dostał posadę w Kasie Chorych. Lecz i tu nie otwierały się żadne perspektywy. Przeniesienie się do Funduszu Budowlanego było jedynie zwiększeniem zarobku, dało możliwość odkładania oszczędności, dało możność wegetacji przy jednoczesnym noszeniu eleganckich ubrań i pogodnej, niefrasobliwej miny. I nic się nie zmieniało. Po upływie roku z przerażeniem stwierdził, że maska pogody i niefrasobliwości zaczyna przyrastać mu dotwarzy, że zaczyna godzić się z losem. Nie stracił wiary w siebie, lecz tracił wiarę w swoje szczęście.
I znowu się poderwał. Tak, jak na Uniwersytecie przez skauting, jak w Kasie Chorych przez organizację urzędniczą i partię polityczną, tak teraz postanowił wypłynąć przez dorwanie się do życia towarzyskiego. Uchwycił się tej myśli oburącz i los zaczął mu sprzyjać: do Funduszu przyszedł Borowicz, jeden z tych kolegów uniwersyteckich, którzy, należąc do najlepszych sfer, najmniej zadzierali nosa. Przez Borowicza dostał się do domu Bogny Jezierskiej, gdzie z początku czuł się bardzo nieswojo, gdzie musiał trzymać się w ustawicznym naprężeniu nerwów, w pogotowiu uwagi i nadrabiać miną.
Był to zupełnie inny świat niż ten, w którym Malinowski żył dotychczas. Inni tu byli ludzie, inne, przynajmniej na pozór inne motywy ich działania, inny stosunek do życia. Co najbardziej uderzało, to ich jakieś niezrozumiałe pozerstwo czy po prostu naiwność w przywiązywaniu wagi do rzeczy nierealnych, praktycznie obojętnych, nie posiadających żadnego waloru obiegowego. Robili wrażenie dzieci, które nie pojmują sensu otaczającej rzeczywistości. Bujanie w zagadnieniach oderwanych, długie spory na tematy tak nierealne, jak na przykład sztuka, czy filozofia, rozcinanie włosa na cztery części, lub zajmowanie się pospolitymi sprawami dnia z dziwaczną pretensją dopatrywania się w nich objawów jakichś poważnych problemów.
Przy tym sam sposób ich mówienia, te przenośnie, półsłówka i skróty, porozumiewawcze uśmiechy, cytowane nazwiska, które starczały im za argumenty, wyrażając jakby cały kompleks pojęć — wszystko to było dziwne, obce, zabawne, lecz jednak piękne.
Z nich wszystkich Bogna jedna była mu bliższa, zrozumialsza i naturalniejsza. Chociaż w biurze stykali się rzadko i nie był to dla niej żaden szczególniejszy zaszczyt przyjmowanie u siebie pana Malinowskiego, okazywała wyraźne zainteresowanie jego osobą. Po pierwszej bytności u niej powiedział sobie:
— Uważaj, bracie! Kobita leci na ciebie, jak amen w pacierzu.
Długo myślał nad tym i wreszcie zdecydował się:
— Może wart jestem i lepszego losu, ale przy moim pechu lepiej mieć wróbla w garści niż czekać na gołębia, co siedzi na sęku.
Zresztą Bogna podobała mu się bardzo. Nie była może zbyt ładna, nie była też zbyt młoda, ale miała rasę i sznyt, wyglądała elegancko, miała szerokie stosunki, własne mieszkanie i jakieś nadzieje spadkowe, wprawdzie niewielkie, ale zawsze coś. Zapewne nie mogła równać się z takimi pannami Symienieckimi, czy Pajęckimi, których posagi zrobiłyby z człowieka od razu magnata, ale tamte były gołębiami, do których sięgnąć nie łatwo, zaś ta kobieta najwyraźniej miała się ku niemu.
— Kujmy żelazo póki gorące — postanowił i skupił na tym postanowieniu wszystkie wysiłki. Im bliższy był celu tym bardziej odzyskiwał wiarę w siebie, w swoją wartość, w swoje przeznaczenie.
Nominacja na stanowisko wicedyrektora potwierdziła tę wiarę w zupełności. Ani przez moment nie przypuszczał, by niespodziewany awans był następstwem czegoś innego, jak po prostu docenienia przez zwierzchników jego osobistych zalet i kwalifikacyj.
Przypomniał sobie, co kiedyś mówił jego kuzyn Feliks:
— Każdy człowiek ma chwilę w życiu, gdy szczęście lezie mu do rąk. Rzecz w tym, że trzeba mieć rozsądek i rozwagę, by poznać się na tym. Na przykład ja umiałem to zrobić i dzisiaj widzisz czym jestem. Czekaj na dobrą passę.
Było to wówczas, gdy Malinowski zwrócił się do Feliksa o jakąś pomoc przed ucieczką z prowincji do Warszawy. Feliks wprawdzie nic zrobić nie chciał, ale jego rada okazała się słuszna i mądra.
Przyszła dobra passa.
„....Przepowiednia Twoja, Najdroższy Feliksie, sprawdziła się co do joty — pisał Ewaryst, zapraszając go na ślub — i da Bóg, dojdę może do takiej pozycji w świecie, jak Ty”.
Od najmłodszych lat przyświecał Malinowskiemu ten żywy przykład wydobycia na powierzchnię, ten brat stryjeczny pełen stateczności, powagi, szanowany i ceniony, a przede wszystkim bogaty, który w rodzinie był chlubą i na pokrewieństwo z którym powoływano się ilekroć chciano dodać sobie znaczenia i solidności.
Jego też jednego chciał pokazać Bognie i jej znajomym i nie zawiódł się, że Feliks wywrze na nich najkorzystniejsze wrażenie.
Obecnie pomyślna passa zaczęła się, zdawało się, rozwijać w szybkim tempie. Wizyta u ministra i wyraźne polecenie
Uwagi (0)