Placówka - Bolesław Prus (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Placówka Bolesława Prusa to powieść pozytywistyczna, podejmująca tematykę chłopską.
Ślimak, główny bohater powieści wiedzie wraz z rodziną życie na polskiej wsi. Jego życie nie przypomina wcale sielanki, ale pełne jest codziennych trudów, jakie niesie ze sobą ubóstwo, ciężka praca i codzienna walka o godny byt dla rodziny. Dodatkowym problemem stają się niemieccy kolonizatorzy, którzy chcą wykupywać grunty należące do polskich chłopów — w tym właśnie ziemię Ślimaka.
Placówka Bolesław Prusa ukazała się w 1886 roku, widoczne są w niej wpływy realistyczne i naturalistyczne. Do najważniejszych kwestii poruszanych przez autora zalicza się chłopską moralność i gotowość do obrony własnych wartości i trudne relacje z wyższymi warstwami społecznymi.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Placówka - Bolesław Prus (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
— Ale zawdy... Wspomnij sobie, jak to ich sam wachmistrz obchodzi. Nawet z Grzybem nie będzie ci tak gadał, jak z Hamerem.
— Prawda to. Ale i wachmistrz, obejrzawszy się, powie wam we śtyry153 oczy, że Niemiec — to parch.
— Niemce mają swego cysorza — rzekł Ślimak.
— Ale ich cysorz przy naszym to poślednia osoba. Wiem przecie, bo jakem siedział we śpitalu154 z jednym sołdatem155, on zawdy gadał: „Kudy jemu156!...”
Ostatnia uwaga nieco uspokoiła Ślimaka. Niemniej wciąż rozmyślał o karze, jaka może spotkać Jędrka, a w najbliższą niedzielę razem z żoną i chłopakiem poszedł do kościoła, aby u ludzi lepiej obeznanych z sądami zaczerpnąć opinii.
W domu został Owczarz, bawiąc się ze znajdą i doglądając garnków na kominie.
Było już po południu, kiedy na podwórzu w gwałtowny sposób zaczął ujadać Burek. Pies szczekał, jakby się kto z nim drażnił. Owczarz wyjrzał przez okno i pod chałupą zobaczył obcego człowieka w miejskim odzieniu. Miał on długi szaraczkowy kubrak i rudy kaptur na głowie, przez co niewiele mu było widać twarzy.
Parobek wyszedł przed sień.
— A czego to?
— Zmiłujcie się, gospodarzu — odparł obcy — poratujcie nas w nieszczęściu. Niedaleko za waszą chałupą sanie nam się zepsuły i nawet nie mogę ich naprawić, bo mi dziś w nocy siekierę z półkoszka ukradli.
Owczarz przyglądał mu się z niedowierzaniem.
— Z dalekaśta?157 — spytał.
— Sześć mil stąd. Jedziemy z żoną do familii, jeszcze ze cztery mile. Dobrej wódki wam dam i kiełbasy, jak mnie poratujecie.
Na wzmiankę o wódce podejrzenia Maćka osłabły. Pokręcił głową parę razy, przeciągnął się, ale w końcu chcąc poratować bliźniego, zostawił znajdę w izbie i z siekierą poszedł za wędrowcem.
Rzeczywiście, niedaleko zagrody stały sanie, zaprzęgnięte w jednego konia przy dyszlu, a na saniach kuliła się baba, jeszcze lepiej opatulona aniżeli jej mąż. Zobaczywszy Owczarza, baba płaczliwym głosem zaczęła go błogosławić, podróżny zaś postąpił o wiele zacniej, bo od razu wypił do Maćka z dużej flaszki.
Parobek, wymówiwszy się dla ceremonii, pociągnął z flaszki, aż mu oczy łzami zaszły, i wziął się do naprawy sanek. Niewiele było przy nich roboty, może na pół godziny; mimo to wdzięczność podróżnych dla parobka nie miała granic. Baba dała Owczarzowi kawał kiełbasy i cztery obwarzanki, a jej mąż tak się rozczulił, że zawołał:
— Zjechałem przecie szmat drogi, ale nigdziem nie spotkał tak uczciwego chłopa jak ty, bracie. Za to — zostawię ci pamiątkę. Nie masz, bracie, butelki?
— W izbie może bym i znalazł — odparł Maciek niepewnym z radości głosem, czując, że mu wódki zostawią.
Podróżny zepchnął babę z siedzenia i wydobył czarną butelkę z grubego szkła.
— Idźmy — rzekł do parobka. — Ty mi za fatygę ofiarujesz kilka bretnali na wypadek, gdyby się jeszcze raz sanie zepsuły, a ja za twoją pomoc dam ci taki kordiał, że kiep wódka!... Bo to jest i wódka w nim, jest i lekarstwo.
Szli żwawo do chaty, a obcy prawił:
— Zaboli cię głowa, zaboli cię brzuch — łyknij kielich tego trunku. Nie możesz spać czy masz zmartwienie, czy cię febra trząść zacznie, a ty — łykniesz mojego trunku i jak para wyjdzie z ciebie choroba. Szanujże ten trunek — mówi podróżny — i nie dawaj go byle komu, bo to specjał. Jeszcze mój dziad nieboszczyk nauczył się robić go od zakonników w Radecznicy. Nawet na uroki ono bez mała takie dobre jak woda święcona.
Dosięgli zagrody. Maciek wszedł do izby po gwoździe i butelkę, a podróżny został na dziedzińcu, niedbale rozglądając się po budynkach i oganiając się przed Burkiem, który wściekle na niego ujadał. W innym czasie ten psi gniew może zastanowiłby Owczarza; ale dziś trudno było podejrzywać gościa, który za niewielką pracę dał mu wódki, kiełbasy i jeszcze obiecał cudownego trunku. Wyniósł tedy parobek z izby pękatą butelczynę i uśmiechając się, podał ją podróżnemu; ten zaś nalał mu z półtorej kwaterki specjału, upominając, aby lada kogo nie częstował i sam używał tylko w ważnych wypadkach.
Wreszcie pożegnali się. Obcy pobiegł do sanek, a Owczarz zatkał swoją butelkę gałgankiem i ukrył w stajni pod żłobem. Brała go ochota pokosztować bodaj kropelkę cudownego trunku, ale — zapanował nad sobą, pomyślawszy:
„Czy to raz padnie na człowieka słabość? Lepiej na taki czas odłożyć”.
W tej okazji Maciek okazał niepospolitą moc ducha, bo jak na nieszczęście Ślimakowie zasiedzieli się w kościele i biedak nie miał nawet do kogo gęby otworzyć. Zjadł obiad, bawiąc się przy nim dłużej niż zwykle, kołysał do snu znajdę, znowu budził i opowiadał jej to o szpitalu, gdzie mu wyreperowali złamaną nogę, to o podróżnych, którzy sprawili mu tak hojny poczęstunek. Lecz pomimo wszelką ostrożność wciąż przychodził mu na myśl ukryty pod żłobem specjał zakonników z Radecznicy. Gdzie spojrzał, wszędzie go widział. Pękata butelka wyglądała spomiędzy garnków na kominie, zieleniła się na ścianie, błyszczała pod ławą, nieledwie pukała do okna, a biedny Maciek tylko mrużył oczy i myślał:
„Dać spokój! przyda się ono na gorsze czasy”.
Krótko przed zachodem słońca Owczarz usłyszał na gościńcu wesołe śpiewanie. Wybiegł przed wrota i zobaczył rodzinę Ślimaków powracającą z kościoła. Byli na górze i zdawało się, że ciemne ich sylwetki schodzą na śnieg z czerwonego nieba. Jędrek z zadartą głową i założonymi w tył rękoma sunął po lewej stronie drogi, gospodyni w granatowej katance rozpiętej, że było widać koszulę i piersi, szła po prawej stronie drogi, a gospodarz w czapce na bakier, podkasawszy ręką sukmanę jak do tańca, rwał naprzód, od prawej strony gościńca do lewej i od lewej do prawej, śpiewając:
Aż parobkowi zrobiło się przyjemnie od ich wesołości i śmiał się nie z tego, że za dużo wypili, lecz — że im tak dobrze było na świecie.
— Wiesz, Maciek!... — krzyknął Ślimak z daleka, spostrzegłszy stojącego u wrót — wiesz, Maciek, nic nam Szwaby nie zrobią!...
Dobiegł pędem i ciężko oparł się Owczarzowi na szyi.
— Wiesz, Maciek — prawił gospodarz, idąc z nim ku izbie — spotkaliśmy na nabożeństwie Jaśka Grzyba. Hycel chłop, ale dobry!... Jakeśmy mu powiedzieli, że Jędrek przetrącił Hermana, to z radości postawił aż kwartę wódki i przysięgał na szczęśliwe skonanie, że sąd chłopaka uwolni... A Jasiek zna się, bo on pisał przy kancelarii i sam nieraz za różne szprynce158 bywał pod sądem. Ho! ho! on się zna...
— Jakby mnie, pary, wsadziły do prochowni, to bym ich spalił... — dodał zaczerwieniony Jędrek.
— Nie pyskuj! — zgromiła go matka — bo jak się kiedy naprawdę spalą, na ciebie padnie posądzenie...
W takim nastroju ducha weszli wszyscy do chałupy i zasiedli do jadła. Ale im się nie wiodło. Gospodyni, podając kapuśniak, więcej wylała go na stół aniżeli w miskę; gospodarz nie miał apetytu, a Jędrek zapomniał, w której ręce należy trzymać łyżkę. Przekładał ją z prawej do lewej, pochlapał sukmanę, oparzył ojcu nogę i w końcu — poszedł spać. Przykładu jego nie omieszkali naśladować rodzice i wnet cała rodzina Ślimaków spała jak zarżnięta.
Owczarz znowu został samotny, nie mając do kogo przemówić i — znowu przypomniała mu się pękata flaszka pod żłobem. Na próżno dla rozerwania myśli poprawiał dogasające węgle w kominie albo wysuwał knot trzeszczącego kaganka. Chrapanie Ślimaków i jego usposobiło do snu, a unoszący się w izbie zapach wódki napełniał go tęsknotą. Daremnie opędzał się przykrym myślom, które jak ćmy nad światłem krążyły mu nad głową. Ledwie zapomniał o szpitalu, wnet poczynał go trapić smutek nad opuszczeniem znajdy; ledwie zapomniał o nędzy dziecka, wnet napadał go żal nad własną biedą.
— Nie ma co — mruknął — trza i mnie iść spać...
Owinął w kożuch znajdę i poszedł do stajni. Tu legł na swoim barłogu, ogrzewany ciepłym oddechem koni, przymykał oczy, ale — wszystko na nic. Sen nie przychodził, bo na sen było za wcześnie.
Nareszcie, przewracając się z boku na bok, mimo woli zawadził ręką o flaszkę z trunkiem zakonników. Odsunął ją, ale flaszka z pogwałceniem prawa bezwładności coraz natarczywiej pchała mu się do ręki. Chciał mocniej wetkać w otwór gałganek, ale ten został mu w palcach, a kiedy machinalnie podniósł butelkę do oczu, aby w mroku zobaczyć, co się z nią dzieje — szyjka dziwnego naczynia skoczyła mu do ust i Maciek nawet nie myśląc, co robi, pociągnął spory łyk uzdrawiającego specjału.
Połknął i skrzywił się w ciemności, bo trunek był nie tylko mocny, ale jeszcze mdły. Zwyczajnie, lekarstwo.
„Było się też na co łakomić!” — pomyślał Owczarz i zatkawszy butelkę, wsunął ją głębiej pod żłób. Zarazem postanowił być na przyszłość wstrzemięźliwszym i bez potrzeby nie pić trunku, który nie odznaczał się dobrym smakiem.
Zmówił pacierz i zrobiło mu się cieplej i spokojniej. Przypomniał sobie powrót Ślimaków z kościoła i — dziwna rzecz — stanęli mu jak żywi przed oczyma. Wnet Jędrek gdzieś się podział (Owczarz nie był w tej chwili pewny, czy w ogóle istniał jaki Jędrek na świecie!), Ślimak poszedł spać, ale gdzieś bardzo i bardzo daleko, a została przy nim tylko — gospodyni, w rozpiętej granatowej katance, pod którą widać było kilka sznurów korali, odchyloną koszulę i białą pierś.
Owczarz zamknął powieki i jeszcze przycisnął je palcami, aby nie patrzeć. Mimo to wciąż widział Ślimakową, która uśmiechała się do niego w dziwny sposób. Nakrył głowę kożuchem — na próżno. Kobieta wciąż stoi i patrzy na niego tak, że Maćka ognie przechodzą. Serce zaczyna mu bić gwałtownie, w żyłach czuje war gorący. Odwrócił się do ściany, wtem (o straszna godzino!), czuje, że ktoś jest przy nim i szepce: „Posuń się...”. Posunął się tak, że już nie ma miejsca, lecz mimo to słyszy znowu ten sam głos, który mówi: „No, posuń się...”. — „Gdzież ja się posunę, kiej tu ściana?” — pyta Maciek... „Posuńże się” — szepce głos cichy a niecierpliwy i jednocześnie ciepła ręka obejmuje go za szyję.
Teraz Owczarzowi wydaje się, że jego barłóg poczyna się z nim zapadać. Leci... leci... leci... Boże, gdzie on spada?... Nie, on nie spada, on unosi się w powietrzu, lekki jak pióro, jak dym. Otwiera oczy i widzi nad śnieżystym wzgórzem niebo ciemne, roziskrzone gwiazdami. Skąd niebo; przecie on leży w zamkniętej stajni?... A jednak widać niebo. Jakim sposobem?... Nie, już nie widać, znowu otoczyła go ciemność. Chce się poruszyć, lecz nie może. Wreszcie — po co on ma się poruszać, kiedy mu i tak dobrze? Czy jest na świecie rzecz, dla której warto by nawet zgiąć palec? Nie ma takiej, a raczej jest tylko jedna — sen, który go w tej chwili ogarnia; sen tak głęboki, że Owczarz nigdy nie chciałby się z niego obudzić. Ach... ach... ciężko dyszy i zasypia, zasypia, zasypia...
Ze snu bez marzeń, który musiał trwać około dziesięciu godzin, obudziło Maćka wrażenie bólu. Uczuł silne wstrząśnienie... Ktoś kopnął go w bok, potem w głowę, później zaczął szarpać za ręce i targać za włosy, wołając:
— Wstawaj, złodzieju!... wstawaj!...
Owczarz machinalnie chciał wstać, lecz tylko przewrócił się na drugi bok. Wówczas uderzenia w głowę i szarpania powtórzyły się jeszcze gwałtowniej, a jakiś głos przytłumiony (tak zdawało się parobkowi) wciąż wołał:
— Wstawaj, ty!... Bodaj cię święta ziemia nie nosiła!...
Maciek podniósł się i usiadł. Ale że raził go blask dnia, a głowa ciężyła jak kamień, więc znowu zamknął oczy i oparł brodę na rękach, siedząc. Począł zbierać myśli i w pierwszej chwili zdawało mu się, że zagorzał.
Teraz został uderzony pięścią w twarz raz i drugi. Z trudnością odchylił powieki i przekonał się, że bije go — Ślimak. Chłop szalał z gniewu.
— Czego mnie bijecie? — zapytał zdumiony Maciek.
— Gdzie konie, ty złodzieju?... — krzyczał Ślimak.
— Konie?... — mruknął Maciek. Wypełznął na czworakach ze swego barłogu na powietrze i jeszcze raz powtórzył: — Konie... Jakie konie?...
Nagle porwały go wymioty. Nieco oprzytomniał i spojrzał w głąb stajni. Zdawało mu się, że w niej czegoś brak. Potarł czoło, jakby chcąc obudzić leniwe myśli, i znowu spojrzał. Stajnia była pusta.
— A gdzie konie? — zapytał teraz Owczarz.
— Gdzie?... — krzyknął Ślimak. — Tam, gdzie ich zaprowadzili twoi bracia, złodzieju!...
Parobek ze zdumienia rozłożył ręce.
— Ja koni nie wyprowadzałem — rzekł — przez całą noc nie ruszyłem się stela... Chyba cosik mi się stało, bom jest chory...
I zatoczył się, aż musiał uchwycić ręką za futrynę stajni.
— Co ty gadasz?... Udajesz głupiego, czy nie widzisz, że mi konie ukradli?... — mówił kipiący gniewem Ślimak. — A przecie ten, co kradł, musiał bramę otworzyć i przez ciebie stworzenia przeprowadzać.
— Nikt bramy nie otwierał, nikt przeze mnie koni nie wyprowadzał, niech mnie Bóg skarze! — mówił Owczarz, bijąc się w piersi. I rozpłakał się.
W tej chwili zza stodół nadbiegli Jędrek i Ślimakowa.
— Tatulu! — wołał chłopiec — za płotem leży Burek zdechnięty...
— Struły go złodzieje — dodała kobieta — bo pies toczył pianę... Aż mu na pysku zamarzła.
Owczarz, nie mogąc stać, usiadł na progu stajni.
— A dyć i temu coś się stało — odparł Ślimak — bo jest jak nieprzytomny. Ledwiem go dobudził... I jeszcze dostał choroby...
— Śmierci niech doczeka! — krzyknęła Ślimakowa, wygrażając pięścią. — Spał w stajni i dał konie ukraść... Bodaj
Uwagi (0)