Mała księżniczka - Frances Hodgson Burnett (elektroniczna biblioteka .TXT) 📖
Wydawać by się mogło, że Sara Crewe urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą: ma kochającego ojca, dostaje wszystko, czego tylko zapragnie, na pensji cieszy się specjalnymi względami, nauczyciele stawiają ją za wzór, a w dodatku jest inteligentna, miła i lubiana.
Niestety, w dniu jej jedenastych urodzin los się odwraca. Ukochany ojciec umarł, a jego majątek przepadł. Panna Minchin, dyrektorka szkoły, porzuca pozory sympatii i zaprzęga byłą podopieczną do pracy ponad siły.
Dziewczynka stara się nie uskarżać na swój los. Obdarzona wrażliwością i wyobraźnią, snuje opowieści, które pomagają jej przetrwać. Nie wszyscy ją też opuścili.Kto potajemnie pomaga Sarze? Kim jest dżentelmen z Indii, jaką rolę odegra tresowana małpka i co stanie się z małą księżniczką?
Ponadczasowa opowieść o przyjaźni i sile charakteru.
Mała księżniczka to, obok Tajemniczego ogrodu i Małego lorda, jedna z najbardziej znanych powieści Frances Hodgson Burnett. Była wielokrotnie ekranizowana, także jako serial animowany.
- Autor: Frances Hodgson Burnett
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Mała księżniczka - Frances Hodgson Burnett (elektroniczna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Frances Hodgson Burnett
— Coś tam łazi, prose panienki! — szepnęła.
— Tak jest — odpowiedziała Sara z namysłem. — Tak coś zaszeleściło, jakby jakiś kot usiłował wejść na poddasze.
Wstała z krzesła i podeszła do okna. Szmer, który słyszała, przypominał lekkie skrobanie. Sara naraz uprzytomniła coś sobie — i roześmiała się. W pamięci stanął jej mały, zabawny intruz, który już raz wtargnął na to poddasze. Właśnie tego dnia po południu widziała go, jak z niepocieszoną miną siedział na stole przed jednym z okien sąsiedniej kamienicy.
— A nuż to małpka znowu uciekła? — szepnęła ucieszona. — O, gdyby tak było!
Stanęła na krześle, z wielką ostrożnością podniosła okno i wyjrzała na dwór. Dzień był śnieżysty — a na śniegu pokrywającym cały dach, tuż nieopodal kuliła się mała, dygocąca postać, której drobna, czarna twarzyczka zmarszczyła się żałośnie na widok Sary.
— To małpka! — zawołała Sara. — Wymknęła się z poddasza, gdzie mieszka laskar123 i przyszła tutaj, zwabiona światłem.
Becky podbiegła ku oknu.
— Czy panienka wpuści ją do pokoju? — zapytała.
— Tak jest — odpowiedziała Sara. — Małpy są bardzo delikatne i w taką pogodę nie mogą pozostawać na dworze. Zaraz ją tu przywabię.
Wyciągnęła ostrożnie rękę, przemawiając wabiącym głosem — jakim przemawiała do wróbli i do Melchizedecha — jak gdyby sama była małym zwierzątkiem, rozumiejącym lęk i dziki niepokój zwierzęcego serduszka.
— Chodź-no, chodź, małpeczko kochana — wołała. — Ja ci nic złego nie zrobię!
Małpa czuła prawdziwość jej zapewnień — jeszcze zanim Sara położyła miękką, pieszczoty pełną dłoń na jej grzbiecie i przygarnęła do siebie niebogę. Zwierzątko, które zaznało już ludzkiej dobroci w zręcznych, smagłych rękach Ram Dassa, nie bało się rąk Sary; pozwoliło się przenieść przez okno, a gdy znalazło się w jej ramionach, przytuliło się do jej piersi i patrząc w oczy dziewczynce, zaczęło bawić się puklem jej włosów.
— Grzeczna małpka! Grzeczna małpka! — zamruczała Sara, całując ją w śmieszny łebek. — Ach, jak ja lubię małe zwierzątka!
Małpka najwidoczniej ucieszyła się, że ją przyprowadzono do ciepłego ogniska, a siedząc na kolanach Sary, patrzyła z uznaniem i zaciekawieniem to na nią, to na Becky.
— Prawda, panienko, że ona nie bardzo ładna? — odezwała się Becky.
— Podobna do bardzo brzydkiego dzieciaka — zaśmiała się Sara. — Przepraszam cię, małpeczko, ale bardzo się cieszę, że nie jesteś dzieckiem. Twoja mamusia nie byłaby z ciebie dumna, a nikt nie ośmieliłby się powiedzieć, że jesteś podobna do kogoś z krewnych. Ale ja cię lubię mimo wszystko!
Rozsiadła się w krześle i zamyśliła się.
— Jej pewno przykro, że jest taka brzydka... i to nie daje jej spokoju. Ciekawe, czy ona o czymś myśli? Małpko, czy ty umiesz myśleć?
Małpka nic nie odpowiedziała, tylko poskrobała się łapką w głowę.
— Co tyz panienka zrobi z tą małupą? — zapytała Becky.
— Przenocuję ją w moim pokoju, a jutro odniosę ją do pana z Indii. Przykro mi będzie rozstać się z tobą, małpeczko, ale cóż robić? Powinnaś wrócić na łono rodziny... a ja nie jestem tobie ani bratem, ani swatem.
Kładąc się do łóżka, usłała koło swych nóg gniazdko dla przybysza. Małpka zwinęła się w kłębek i zasnęła jak małe dzieciątko, wielce zadowolona ze swej kwatery.
Dnia następnego trzej członkowie Dużej Rodziny siedzieli w bibliotece pana z Indii starając się w miarę możliwości rozweselić go rozmową. Pan Carrisford zaprosił ich dzisiaj umyślnie. Od dłuższego czasu żył w wielkiej niepewności i oczekiwaniu, a dziś właśnie z ogromną niecierpliwością oczekiwał pewnego zdarzenia.
Zdarzeniem tym był powrót pana Carmichaela z Moskwy. Jego pobyt w tym mieście przewlekał się z tygodnia na tydzień. Gdy tam przybył po raz pierwszy, wszystkie jego poszukiwania spełzły na niczym. W końcu udało mu się dowiedzieć na pewno o miejscu zamieszkania owej rodziny; gdy jednak tam zaszedł, służba oznajmiła mu, że państwo wybrali się w podróż. Wszelka pogoń za nimi okazała się bezcelowa, przeto pan Carmichael zdecydował się pozostać w Moskwie aż do ich powrotu.
Pan Carrisford siedział w swym wielkim fotelu, a jego faworytka Janet zajęła miejsce na podłodze koło niego. Nora usadowiła się na jednym z podnóżków, a Donald wskoczył na tygrysi łeb, wznoszący się ponad rozpostartą na ziemi skórą tego zwierza i jeździł na nim dość hałaśliwie.
— Nie rób takich krzyków, Donaldzie — upomniała go Janet. — Gdy przychodzisz w odwiedziny do osoby chorej, nie powinieneś jej zabawiać głosem tak przeraźliwym. Proszę pana, czy on nie bawi się zbyt głośno?
Pan Carrisford poklepał ją po ramieniu.
— Nie, nie — odpowiedział. — Niech się bawi. To mnie odrywa od smutnych myśli.
— Właśnie się uciszam — wrzasnął Donald. — Będziemy się wszyscy sprawowali cicho jak myszki.
— Myszki nie robią takiego hałasu! — zauważyła Janet.
Donald zrobił sobie uzdę z chusteczki do nosa i jął podskakiwać na karku tygrysim, jak na koniu.
— Owszem, zrobiłyby taki hałas, gdyby ich było dużo... na przykład tysiąc — odpowiedział z wesołym uśmiechem.
— O, chyba pięćdziesiąt tysięcy! — rzekła Janet z surową minką: — a my powinniśmy się zachowywać tak cicho, jak gdyby tu była tylko jedna myszka.
Pan Carrisford zaśmiał się i znów poklepał ją po ramieniu.
— Tatuś powinien tu przybyć już niezadługo — rzekła Janet. — Może teraz porozmawiamy o zaginionej dziewczynce?
— Zdaje mi się, że nie potrafiłbym teraz mówić o niczym innym — odpowiedział pan Carrisford, marszcząc czoło w smutku.
— My tak ją lubimy! — zawołała Nora. — Nazywamy ją księżniczką nie z bajki.
— Czemuż to tak? — zaciekawił się pan Carrisford; lubił się przysłuchiwać różnym powiedzonkom dziecinnym, bo odrywały go one od innych myśli...
— A dlatego — odpowiedziała Janet — że choć nie jest postacią z bajki, to jednak, gdy ją odnajdziemy, będzie tak bogata jak księżniczka.
— Czy to prawda — spytała Nora — że jej tatuś powierzył wszystkie swoje pieniądze jakiemuś przyjacielowi, który miał kopać diamenty... i że ten przyjaciel potem uciekł, myśląc, iż stracił wszystkie te pieniądze, i uważając się za złodzieja?
— Ale wiesz przecie, że nie był złodziejem — wtrąciła Janet pospiesznie.
Pan Carrisford chwycił skwapliwie jej rękę.
— Tak jest, on nie był złodziejem — powtórzył.
— Bardzo mi żal tego przyjaciela — rzekła Janet. — On przecież nie działał w złej wierze... a jestem przekonana, że teraz bardzo boleje nad tym, co się stało.
— Rozumna z ciebie kobietka, Janet — odpowiedział pan Carrisford, tuląc do siebie jej rękę.
— A czy opowiadałaś panu o dziewczynce, która nie żebrze? — pisnął znowu Donald. — Czy pan wie, że ona ma nową, ładną sukienkę? Może ona też zaginęła, a teraz ją ktoś odnalazł?
— Dorożka! — zawołała Janet. — Staje przed bramą. To tatuś!
Wszyscy troje podbiegli ku oknu, by się przyjrzeć.
— Tak, to tatuś! — oznajmił Donald. — Ale przy nim nie ma dziewczynki.
Cała trójka, nie tracąc chwili czasu, wybiegła z pokoju i pędem wpadła do hallu. W ten sposób zawsze witali ojca. Słychać było, jak podskakiwali, klaskali w ręce, wśród gwarów i pocałunków.
Pan Carrisford próbował wstać, ale siły odmówiły mu posłuszeństwa.
— Nic z tego! — rzekł, siadając w fotelu. — Jestem człowiekiem złamanym i bezsilnym!
Pod drzwiami rozległ się głos pana Carmichaela:
— Nie, moje dzieci! Przyjdziecie później, gdy porozmawiam z panem Carrisfordem. Idźcie pobawić się z Ram Dassem.
Drzwi otwarły się i wszedł pan Carmichael. Był bardziej jeszcze rumiany, niż dawniej i wniósł z sobą atmosferę młodości i zdrowia; lecz przy przywitaniu oczy jego zaszły chmurą smutku i niepokoju, spotkawszy się z pytającym wzrokiem chorego.
— Jakie wieści? — zagadnął go pan Carrisford. — Cóż z tym dzieckiem, adoptowanym przez Rosjan?
— Nie jest to dziecko, którego szukamy — odpowiedział pan Carmichael. — Ono jest znacznie młodsze niż córeczka kapitana Crewe. Widziałem to dziecko i rozmawiałem z nim, a ci Rosjanie udzielili mi wszelkich potrzebnych informacji. Imię tej dziewczynki brzmi Emilia Carew.
Dłoń pana Carrisforda wysunęła się z dłoni pana Carmichaela, a na jego twarzy pojawiło się piętno udręczeń i zmęczenia.
— Trzeba więc rozpocząć nowe poszukiwania — westchnął. — Cóż robić! Ale proszę usiąść.
Pan Carmichael usiadł. W ciągu dłuższej znajomości z tym człowiekiem nabrał wielkiego przywiązania. Sam był taki zdrów i szczęśliwy, otoczony taką radością i miłością, że samotność i utrata zdrowia wydawały mu się czymś wprost nie do zniesienia; gorszą zaś rzeczą musiała być owa trapiąca myśl o krzywdzie, którą wyrządził dziecku, porzuconemu na łaskę losu gdzieś w świecie.
— No, no, proszę się nie martwić — rzekł pogodnym głosem. — Jeszcze uda się nam ją znaleźć.
— Musimy zająć się tym niezwłocznie. Nie należy tracić czasu — niecierpliwił się pan Carrisford. — Czy mógłbyś mi podsunąć jakąś nową radę?
Pan Carmichael wstał i zaczął wielkimi krokami przechadzać się po pokoju. Twarz miał zamyśloną, ale niespokojną i niepewną.
— Mam jedną myśl, ale nie wiem, czy z niej co będzie. Przyszła mi do głowy, gdy jechałem pociągiem z Dover.
— Jaka to myśl? Jeżeli dziecko żyje, to musi się gdzieś znajdować.
— Tak właśnie. Szukaliśmy jej w szkołach paryskich. Dajmy teraz spokój Paryżowi i zacznijmy szukać w Londynie. Oto mój pomysł.
— W Londynie jest wiele szkół! — odrzekł pan Carrisford; naraz poruszył się żywiej, jakby tknięty jakimś wspomnieniem — Ot, na przykład jedna znajduje się w sąsiedniej kamienicy.
— Od niej więc zaczniemy. Bliżej już zaczynać niepodobna124!
— Nie-e! — rzekł smutno pan Carrisford. — Przebywa tam wprawdzie jedna dziewczynka, którą się interesuję... ale ona nie jest uczennicą. Jest to mała, zasmolona i zaniedbana istotka, zupełnie niepodobna do nieboszczyka Crewe.
W tej chwili zapewne czarodziej znów wziął się do pracy, by spełnić nowy cud. Bo jakże inaczej wytłumaczyć, że gdy pan Carrisford domawiał ostatnich słów, na progu pokoju ukazał się Ram Dass, bijąc korne pokłony, a jednocześnie z trudnością tłumiąc iskierkę wielkiego wzruszenia, migocącą w jego czarnych oczach?
— Sahibie125 — przemówił — to dziecko samo tu przyszło... Mówię o dziewczynce, którą sahib raczył się zaopiekować. Przyniosła małpkę, która uciekła do jej pokoiku na poddaszu. Poprosiłem tę dziewczynkę, żeby zaczekała... bo przyszło mi do głowy, że sahib miałby ochotę ją ujrzeć i z nią porozmawiać.
— Któż to taki? — zapytał pan Carmichael.
— Przyznam się, że nie wiem dokładnie — odparł pan Carrisford. — Jest to właśnie ta dziewczynka, o której mówiłem. Taka sobie posługaczka w szkole.
Skinął ręką na Ram Dassa.
— Dobrze! Miło mi będzie ją zobaczyć. Przyprowadź ją tutaj.
Po czym zwrócił się do Carmichaela.
— Podczas twej nieobecności — zaczął opowiadać — dni tak były posępne i tak mi się dłużyły, że byłem wprost zrozpaczony. Ram Dass opowiadał mi o nieszczęśliwej doli tej dziewczyny... i we dwójkę ułożyliśmy romantyczny plan przyjścia jej z pomocą. Pomysł to był zapewne dziecinny... ale przynajmniej miałem czym się rozerwać. Jednak bez pomocy Ram Dassa, który, jako syn Wschodu, jest człowiekiem zręcznym i sprytnym, nie zdziałałbym niczego.
Do pokoju weszła Sara, niosąc małpkę, która skrzeczała i trzymała się mocno jej ramion, jak gdyby nie miała zamiaru z nią się rozłączać.
— Pańska małpka uciekła — rzekła Sara, rumieniąc się z radości, iż znalazła się w pokoju pana z Indii. — Zeszłej nocy podeszła do mojego okna na poddaszu, a ja wzięłam ją do siebie, bo tak zimno było na dworze! Odniosłabym ją natychmiast, gdyby nie było tak późno. Wiedziałam, że jest pan chory, więc nie chciałam robić ambarasu126.
Pan Carrisford spojrzał na nią z zaciekawieniem.
— Bardzo to ładnie z twojej strony — rzekł.
Sara spojrzała w stronę Ram Dassa, stojącego nieopodal.
— Czy mam ją oddać laskarowi127? — zapytała.
— A skąd ty wiesz, że to laskar? — zapytał pan z Indii, uśmiechając się.
— O, ja widywałam laskarów! — odpowiedziała Sara, oddając małpkę, pomimo całego jej oporu. — Przecież urodziłam się w Indiach.
Pan Carrisford wyprostował się tak nagle i tak zmienił się na twarzy, że Sara aż się przestraszyła.
— Urodziłaś się w Indiach? — zawołał. — Podejdź tu do mnie!
Wyciągnął do niej rękę. Sara podeszła ku niemu i podała mu swoją, gdyż domyślała się, że tego pragnął. Stała spokojnie, wpatrując się weń ze zdziwieniem swymi zielonymi oczyma. Widziała, że w jego duszy działo się coś nie dającego się wytłumaczyć.
— Zdaje mi się, że mieszkasz w sąsiedniej kamienicy — przemówił do niej.
— Tak jest; mieszkam w szkole miss Minchin.
— Ale nie jesteś jej uczennicą?
Dziwny uśmieszek zaigrał na ustach Sary. Zawahała się przez chwilę.
— Doprawdy nie wiem sama, czym jestem — odparła.
— Czemu?
— Dawniej byłam uczennicą... nawet szczególnie wyróżnianą... ale teraz...
— Byłaś uczennicą?... A czym teraz jesteś?
Dziwny, smętny uśmieszek znów pojawił się na ustach Sary.
— Teraz sypiam na poddaszu, tuż obok pomywaczki. Chodzę za sprawunkami128 dla kucharki, spełniając każde jej polecenie... i pomagam w lekcjach młodszym dziewczynkom.
— Pytaj ją o resztę szczegółów, Carmichael! —
Uwagi (0)