Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖
Książka przedstawia burzliwe losy młodego polskiego szlachcica Michała Kaniowskiego, buntownika i rewolucjonisty. W warstwie fabularnej stanowi opowieść o niezgodzie na krzywdę, o zaangażowaniu w walkę z niesprawiedliwością i gotowości płacenia za to najwyższej ceny, odzwierciedlającą dzieje rosyjskiego ruchu rewolucyjnego w latach 70. i 80. XIX wieku.
Płomienie, nazwane „pierwszą polską powieścią intelektualną”, zostały napisane jako polemika z jednostronnymi Biesami Dostojewskiego. Brzozowski stara się przedstawić panoramę ówczesnych idei, racje zarówno tradycjonalistów, konserwatystów, klerykałów, jak i zwolenników przebudowy społeczeństwa, także radykalnych rewolucjonistów, niekiedy unikając jednoznacznych ocen. Refleksje i dyskusje bohaterów Płomieni na temat kształtu polskości, konfliktów społecznych, ideologii, znaczenia jednostki wobec historii, egzystencjalnych problemów, jakie rodzi materializm, inspirowały kolejne pokolenia intelektualistów i pisarzy, m.in. Miłosza, Kołakowskiego i Tischnera.
- Autor: Stanisław Brzozowski
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Brzozowski
Aleksander Brenneisen”.
Z podaniem dokładnego adresu.
List miał być wysłany na drugi dzień rano.
...Spieraliśmy się z Brenneisenem całą noc. Waria tylko była dziwnie milcząca i odeszła już z wieczora.
Chcieliśmy zostać z nim, lecz nie pozwolił — oświadczył, że pójdzie w takim razie sam do prokuratora.
Nie umiem ci opisać, jakeśmy się z nim pożegnali.
Na drugi dzień około drugiej przybiegliśmy, lecz zastaliśmy drzwi zamknięte. Stukaliśmy, nikt nie odpowiadał. Wreszcie jakaś sąsiadka powiedziała nam, że młody pan dostał telegram i wyjechał rano do Moskwy.
Myśleliśmy, żeś ty telegrafował, że się coś stało, i cała sprawa pójdzie w odwłokę.
Tułaliśmy się po mieście, byliśmy u Warii, lecz nie zastaliśmy jej w domu.
Wieczorem chodziliśmy jeszcze raz do Brenneisena: w oknach było ciemno. Nie wiedzieliśmy, czy Brenneisen wyjechał przed, czy po wysłaniu tego listu, obawialiśmy się więc kręcić po ulicy.
Przesiedzieliśmy w piwiarni do późnej nocy.
Wracaliśmy koło drugiej do domu.
Przechodziliśmy w pobliżu ulicy Brenneisena, gdy usłyszeliśmy strzały. Padały pojedynczo, to znowu całymi salwami.
Zimny dreszcz nas przeszył.
Podbiegliśmy, lecz już o parę ulic zatrzymał nas kordon policyjny. Nie puszczano nikogo tymi ulicami.
Strzały grzmiały.
Staliśmy wtuleni w mur jakiegoś domu, nadsłuchując.
Raz, raz, raz — rozlegały się salwy.
Później cisza, dziwna cisza w mieście po strzałach, jak gdyby czająca się, wyczekująca, trwożliwa.
Potem padały znowu pojedyncze strzały.
Odpowiadały salwy, jedna, druga, trzecia — znowu cisza.
I znowu to samo.
Wreszcie — musiało być już koło piątej: byliśmy całkiem skostniali.
Cisza trwała długo, długo.
Nagle wpadły w nią trzy krótkie wystrzały, odpowiedziała salwa.
I wszystko umilkło znów.
W kilkanaście minut rozległo się miarowe stąpanie. Kilku oficerów przejechało w dorożkach.
Spojrzeliśmy po sobie — było skończone, w te uliczki wojsko nie puszczało wciąż.
Był już dzień, kiedy usunięto kordon.
Przechodziliśmy niedaleko już od domu, gdy usłyszeliśmy, jak jakaś kucharka mówiła:
„Młodziutka ona taka, leży cała w kwiatach, mówią”.
Mnie te słowa, jakby obuchem w głowę zwaliły. Żemczużnikow strasznie zbladł.
Siedliśmy w pierwszą dorożkę i pojechaliśmy do matki Warii. Gdy skręcaliśmy już w jej ulicę, zatrzymała nas jej pokojówka, zapłakana.
„Niech panowie nie jadą, u nas policja. Ja wczoraj do pana z listem jeździłam. Nieszczęście jakie, pani mdleje, mnie komisarz po doktora posłał”.
W domu Żemczużnikowa zastaliśmy list.
Zacząłem z zimną krwią rozpatrywać się w tych faktach:
— Aresztują nas jeszcze tej nocy lub lada chwila — rzekłem.
— Matka Warii zna tylko moje i Żemczużnikowa nazwisko — powiedział Jaszka.
— To dość.
Trzeba było odbyć naradę wojenną.
— Nieczajew zostawił mi dwa paszporty na wypadek, gdyby jeszcze był czas posłać je do Moskwy — przypomniał sobie Jaszka i sięgnął do pugilaresu Żemczużnikowa.
Paszporty były dobre, zawizowane i całkiem w porządku.
— Musicie znikać stąd — zadecydowałem — zajechać do jakiego hotelu, przeczekać parę dni, nim dostanę pieniędzy, i przedostać się za granicę.
— A ty? — spytał Jaszka.
— Do mnie policja ma dalszą drogę, postaram się jakoś przelawirować i pojadę za wami.
Nie tak łatwo było nam przekonać Żemczużnikowa, że trzeba się ukryć. Parę godzin czasu zabrało strzyżenie się, przebranie, manewrowanie po mieście dorożką z walizkami. Wreszcie, umieściwszy przyjaciół w hotelu, zostałem sam.
Pieniądze nadeszły na drugi dzień telegraficznym przekazem.
Z bólem myślałem o tym, jak tłumaczy sobie ojciec to moje nieustanne szturmowanie o pieniądze.
W nocy tegoż samego dnia Jaszka i Żemczużnikow jechali już w stronę Wierzbołowa.
Wróciłem do domu zmęczony. Po raz drugi odczytałem przesłany mi przez Brenneisena zeszyt, coś w rodzaju jego pamiętnika.
Nagle zadzwoniono u wejścia; dzwoniono od razu z frontu i do kuchennych drzwi mojej gospodyni.
Zapaliłem świecę i w tej samej chwili drzwi od mojego pokoiku zostały wyrwane raczej z zawias niż otwarte.
Dwóch żandarmów schwyciło mnie za ręce.
Niewidzialny oficer komenderował z korytarza.
Wreszcie wszedł wysoki mężczyzna o czerwonej twarzy i wielkich bakenbardach309.
— Trzymajcie go! — wołał, nie zdejmując czapki.
— Nie chcę ani uciekać, ani się bronić, nie ma powodu mnie więc trzymać.
— Malczat!310 — krzyknął dygnitarz. — Nie razsużdat!311 Ja dostałem całkowite pełnomocnictwo, ja mogę użyć siły zbrojnej.
— Oni przecież nie stawiają oporu — odezwał się jakiś cywilny jegomość, wskazując na mnie.
— Ja bym jemu pokazał opór. Całe szczęście tego łotra na Galernej ulicy, że umarł, już ja bym mu...
Tymczasem pan w cywilnym schwycił już w swoje szpony kajet312 Brenneisena i twarz jego nabrała wyrazu jakiejś lubieżnej radości. Spojrzał na mnie prawdziwie przyjaznym uśmiechem.
— Niechże pan każe przecież puścić ręce łaskawego pana, panie komisarzu. Ręce mają ciężkie... — Jak gdyby tłumaczył się przede mną. — My jesteśmy wszyscy tymi zajściami trochę podenerwowani... Trzecia noc... A tam trzeba było szturm przypuszczać. Dzielny człowiek był pański przyjaciel. Wojskową karierę mógłby zrobić, a literaturą, widzę, trudnił się.
Milczałem.
Przystąpiono do rewizji.
Pomiędzy innymi rupieciami znaleziono bilet mego krewnego Ignacego Kaniowskiego — tajnego radcy. Bilet zaczynał się od słów: „Drogi kuzynie”.
— To jest jego ekscelencja starszy kontroler Kaniowski? — spytał komisarz.
— Tak jest.
Komisarz zdjął czapkę.
Po chwili poczęstował mnie papierosem.
Odmówiłem.
— W zdenerwowaniu nie smakuje — rzekł. — Nieprzyjemność taka. Z serdecznym bólem szedłem tu do pana, wiem przecież — młodość.
— Trzeba protokół pisać — rzekł cywilista313 — znaleziono rękopis, oczywiście pióra nieżyjącego przestępcy Brenneisena.
Twarz komisarza spoważniała.
— U... u... — zamruczał.
— Nie podchodzić do okna! — wrzasnął na mnie.
— Krzesełko podać wielmożnemu panu — rozkazał pan cywilny.
Ceremonia była skończona.
— Do cyrkułu tymczasem — mówił cywilny pan — ja tymczasem skoczę z raportem.
Wsadzono mnie do dorożki. Razem ze mną wsiadł komisarz i jeden żandarm. Drugi żandarm siedział na koźle.
— I to jest pański stryj, ekscelencja? — pytał komisarz.
— Mąż mojej ciotki — rzekłem.
— Chyba że tak — pocieszył się.
W cyrkule wprowadzono mnie do jakiegoś pokoju, który musiał służyć za archiwum, tak cuchnęło w nim kurzem i zbutwiałym papierem. Zamknięto drzwi na klucz i pozostawiono mnie samego.
Położyłem się na kanapce i usiłowałem drzemać. Musiało być koło trzeciej w nocy.
Obudził mnie jakiś szmer.
Ktoś otworzył drzwi, nie te, którymi mnie wprowadzono, lecz jakieś inne.
Cichutko, skradając się na palcach, wszedł jakiś człowiek, sądząc z wyglądu, drobny urzędnik. Wszedł, trzymając w ręku świecę, którą osłaniał od wiatru drugą ręką.
Wszedłszy, postawił ją na stole i zaczął coś majstrować koło szafy. Po chwili otworzył ją i wydobył jakiś plik aktów314.
W tej chwili spostrzegł mnie — udałem, że śpię. Urzędnik podszedł do mnie bliżej, poświecił mi świecą w same oczy, usiłowałem się nie uśmiechnąć, poruszyłem się tylko niespokojnie, jak czynią to ludzie śpiący.
Przybysz uspokoił się, siadł koło stołu i delikatnie scyzorykiem zaczął w aktach wyskrobywać jakieś cyfry.
Czegoś brakowało mu jednak, gdyż kręcił głową.
Po chwili podszedł do drzwi, przez które wprowadzono mnie — były zamknięte.
Słyszałem, jak zaklął.
Wziął świecę i przystawiwszy do zamku drzwi, patrzył, czy tkwi w nim klucz.
Klucza nie było widocznie, gdyż po chwili wyszedł, nie zamykając za sobą drzwi. Wiedziałem, że wróci, i bałem się poruszyć. W głowie rodziły się niejasne myśli.
Po długiej, długiej chwili urzędnik wrócił, w ręku trzymał pęk kluczów.
Znowu podszedł do mnie, nadsłuchując. Przekonał się, że śpię, podszedł do drzwi i po paru próbach otworzył je. Po chwili wrócił po świecę. Słyszałem, jak szedł na palcach przez jeden, drugi, trzeci pokój. Gdzieś bardzo daleko słyszałem ciche, skrzypiące kroki. Potem szmer jakby odsuwanego krzesła — i wszystko ucichło.
Zerwałem się i nacisnąłem drzwi, przez które wszedł nocny gość.
Ustąpiły bez szmeru, znalazłem się w jakimś mieszkalnym pokoju, jadalni, o ile można było sądzić w słabym świetle, które płynęło prawdopodobnie z lampki nocnej, palącej się w sąsiednim pokoju.
Na wprost mnie były otwarte drzwi, prowadzące, jak się zdawało, do jakiegoś przedpokoju czy sieni.
Bałem poruszyć się, ale nie było wyboru.
Zrobiłem krok, podłoga strasznie skrzypnęła.
— Filip Aleksiejewicz — odezwano się z sąsiedniego pokoju, gdzie była lampka — cóż po ciemku łazisz jak kot? Klucz od komórki jest w sieni, przy drzwiach.
Stąpiłem teraz już odważnie.
Namacałem drzwi i klucz w zamku, na wieszadle315 wisiało palto i czapka z gwiazdką. Bez namysłu ubrałem się w nie i otworzyłem drzwi, z niewypowiedzianą radością zobaczyłem schody. Zbiegiem z nich i z bijącym sercem pociągnąłem dzwonek na stróża.
Wyszedł policjant, zobaczył urzędową gwiazdkę i przyłożywszy palec do czapki, otworzył bramę.
Gdy usłyszałem poza sobą jej trzask, musiałem powstrzymywać się, aby nie zacząć biec pędem, skręciłem w pierwszą boczną uliczkę, potem w jakąś inną szeroką. Na jednym z rogów ominęła mnie dorożka, w której siedział ów cywilny jegomość z jakimś oficerem.
Na ich widok mało nie parsknąłem śmiechem.
— Będzie scena godna Gogola316 — pomyślałem — kiedy ci tam dojadą.
Wasyli Andrejewicz miał rację: rosyjska konstytucja ma swoje dobre strony.
Położenie pomimo to nie należało do najweselszych. Przy rewizji odebrano mi wszystkie pieniądze, w kieszeni palta też nie znalazłem ani grosza. Była noc dżdżysta i chłodna. Przechodziłem z jednej ulicy na drugą, starając się jak najdalej trzymać od tej części miasta, w której mieszkałem. W myśli dokonywałem przeglądu znajomych, do których można by się było zwrócić. Wyobrażałem sobie minę, jaką zrobiłby mój stryj ekscelencja, gdybym zjawił się u niego jako zbieg z aresztu. Nie było jednak łatwą rzeczą w ogóle coś wymyślić. Znajomych mieliśmy mało i nie wszyscy wzbudzali zaufanie. Policja zresztą robiła co noc mnóstwo rewizji i można było wpaść z deszczu pod rynnę. Tej nocy całe miasto było jak las otoczony przez naganiaczy. Byłem zmęczony i zziębnięty. Przychodziło mi do głowy po prostu wrócić.
Noc zdawała się nie mieć końca.
Przeszedłem już nieskończoną liczbę ulic i uliczek, a wciąż było tak samo ciemno i żaden ruch nie zwiastował budzącego się dnia.
Chłodny wiatr od Newy bił szronem w twarz. Wydawało mi się, że błądzę już nieskończenie długo po tym zmarzłym kamiennym mieście. Latarnie majaczyły wśród chłodnej mgły.
Myślałem, po co tu jestem?
A jednocześnie, czy jest takie miejsce i taka pozycja, w których by nie istniało to pytanie: po co?
Myślałem o tych samotnych, którzy marli w śnieżnej Syberii lub na wygnaniu paryskiego bruku, myślałem o tych wszystkich duszach, które męczyły się w tym kamiennym petersburskim piekle.
Myślałem o Krasińskim i Mickiewiczu.
Zbudziła się we mnie straszliwa tęsknota za Polską. Niechby ktokolwiek bądź i niechby cokolwiek bądź mówił, byle w naszej rozsłonecznionej, uśmiechniętej mowie.
Po co ja jestem tu?
Ale myśl nieubłagana i chłodna nie ustępowała i na pytanie odpowiadała pytaniem: więc gdzie?
I znowu pytała chłodnym, geometrycznym wzrokiem.
Jedną za drugą rozbijała odpowiedzi, aż pozostawał samotny człowiek, sam jeden z własną odpowiedzialnością, w mrocznym, mroźnym świecie granitu i nocy.
Wiatr bił mi w twarz, wydawało mi się, że zespala się on z chłodem myśli.
Sam jesteś na wieki, zawsze sam. Przyjdzie godzina, kiedy odpadną od ciebie twoje czyny, twoje słowa i twoja wiedza i pozostaniesz sam z wieczną nocą — nagi, dygocący szkielet.
Więc po co?
Trzęsąc się z zimna, byłem już sam na własnej mogile. Myśl tylko unosiła się tu z wiatrem ponad kamiennym pustkowiem.
Z sobą nie weźmiesz nic — wszystko zostawisz: czego chcesz?
Rzecz dziwna — teraz nie bałem się śmierci: była mi tak bliska i powszednia jak wiatr, kamienie i czarna woda kanałów. Jak latarnie w wodzie, przeglądała się w niej myśl moja chwiejna i migotliwa jak te świetlane majaki.
Nie zabierzesz z sobą nic? Chcesz wrócić do pól słonecznych?
Stary ojciec przytuli cię do poczciwych piersi, nie będzie cię już budził żal, kłujący w serce.
Nie istniało dla mnie to wszystko.
I on, i ty śpicie w zmarzłej ziemi, nie ma was: czy nie wszystko jedno?
Czegóż chcesz?
Czy ci nie wszystko jedno?
Bohater czy tchórz, tak samo leżeć będziesz: kość martwa, na wszystko obojętna.
Czy ci nie wszystko jedno?
Nie ma nic, dla ciebie nie ma nic, nie ma nic dla nagiego człowieka.
Wiatr głuchy, czarny wiatr dmie nad czarną ziemią.
Nikt nic nie widzi, nic nie słyszy.
Ja jestem — odpowiedział głos.
Kto jesteś ty?
Myśl?
Jak świecę na wietrze płonącą zgasi cię śmierci ciąg. I cóż ty jesteś?
Ja jestem i zostanę: czarna bezoka moc, co wszystko schłonie.
I ja — odpowiedziała myśl — do niczego nie przyłożę rąk, co
Uwagi (0)