Darmowe ebooki » Powieść » Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Stanisław Brzozowski



1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 77
Idź do strony:
obywatelu? — zwrócił się do chłopca, który pozbierał tymczasem miedziaki.

— My z Nikolskiego — rzekł mały. — Twierskiej guberni.

— Twierskiej — powtórzył Popow — chodź tu, citoyen293. Na twoim czole składam pocałunek. To, bracie, jest symbolum294. Wysoce poetyczna scena. Ja kiedyś pisałem dramat, otóż tak... No... no... już możesz iść, a Aleksandrowi Iwanowiczowi powiedz, że Ewaryst Mikołajewicz Popow był zawsze gotów i że w wieńcu róż i z pucharem w ręku na łonie Lesbii czarnookiej ulega potędze ciemięskiego Zeusa295.

— Uśpieńskiego wzięli — rzekł Popow, gdy chłopiec wyszedł.

Wargi jego lekko drżały i słowa plątały się.

— Czy nie spróbuje pan ukryć się? — zapytałem.

— Ni-ni, braciszku, parol296 u nas taki dany: na posterunku. Mnie by pani Uśpieńska w oczy plunąć nie chciała. Ona to właśnie jest Kornelia, matka Gracchów, żona to jest. Ale nie w tym sens. Jakby Lucyla297, żona Demoulina298, i stary Popow gotów skonać pod spojrzeniem jej gwiaździstych oczu. I ani-ni. Tu, braciszku, wyboru nie ma. Teraz trzeba słowo swoje powiedzieć na całą Rosję. Nie tylko młodzieniaszkowie niedoświadczeni, uwiedzeni podstępną wymową, ale i starcy osrebrzeni siwizną, o senatorskiej, że tak powiem, powadze... A szampana jednak wypić nam potrzeba.

Zadzwonił, zjawił się szampan.

Trąciliśmy się.

— Odtąd już szczęk łańcuchów... — zaczął Popow, ale przerwał. — Nie patrzcie się na mnie tak i nie myślcie... stary gada, bo mu po sercu mrówki łażą i koty, jak to mówią, skrobią. Nie będę mówił, że gdzieś tam w tym kadłubie nie ma strachu i żalu, że trzeba iść. Trzymać oni będą w jakiejś norze. Brr... A przy tym łapy, te ich łapy i oczy. I to, że każdy sołdat będzie człowiekiem rozporządzał się jak rzeczą. Jest strach, jakże ma nie być? U nas, łaskawco mój, uczucia cywilne nie miały nigdy ani czasu, ani sprzyjających warunków. Słyszałem, że Murawjew raz jakiegoś Litwina całkiem już powiesił; już on tam chybotał się w powietrzu, a tu adiutant z rozkazem: ułaskawić. Odcięto, docucono się, kieliszek wódki w gardło. Siedzi mój Litwin, patrzy osowiałymi oczami. Szturchają go: „Co, jak, jakże to? Coś czuł?”. A on mówi: „Ta, nic osobliwego, ale markotno, wiadomo, nie przywykłszy”. Otóż ono tak, braciszku: nie przywykłszy. Był człowiek całe życie wierny poddany, w duszy salutował przed każdym stójkowym299, przed niebieskim mundurem żegnał się zawsze jak kupczycha przed burzą, a tu nagle — obywatel. Prawa święte obywatelskie, prawo narodów i jak to się nazywa, nigdy nieulegające przedawnieniu, niecofnione prawo rewolucji. To, panie, tam na zachodzie. Tam każdy kamień woła: prawo. I przypomina, że nie ty pierwszy, nie ostatni. A tu co? Jakie wspomnienia? Tu takiego to bojarzyna300 knutami301 bili, rozpalonymi żeleźcami nozdrza rwali — i nie w tym bieda, że rwali i bili, a w tym, że on rękę miłościwą, carską rękę ucałować krwawiącymi ustami usiłował. No, i dosyć, jeszcze kieliszek.

Trąciliśmy się znowu...

— Ot, i nie minie nadaremnie życie — rzekł Popow — nie minie nadaremnie. Po kawiarniach i szynkach biegał, w karty grał, dziewczęta lubił, talentu pisarskiego nie miał, idei nowych nie stworzył, ale kośćmi swoimi legł za świętą sprawę...

Był teraz dziwnie poważny. Nachylił się nade mną:

— I tobie też, przyjacielu, tego serdecznie życzę: niech ci da los kośćmi legnąć za wielką, świętą, niech ci da los...

Pocałowaliśmy się, ściskałem długo jego rękę.

— No, tak — rzekł Popow.

— Niech nie będzie odwrócona ode mnie ta czara!

Nalał nowe kieliszki.

— U nas w Rosji — mówił — zwyczaj jest przed samym wyjazdem posiedzieć jeszcze chwileczkę i pomilczeć razem.

Siedliśmy.

Popow zadzwonił. Wszedł służący. Popow nie pozwolił mi płacić.

Do służącego mówił:

— Jutro w kuchni zarżnąć każesz czarnego koguta.

— Upiec pan każe? — pytał sługa.

— Wszystko jedno, ja płacę... Zabij na ofiarę Eskulapowi302, zjedz na zdrowie, wspominając Sokratesa303 i Ewarysta Popowa.

— Wyjeżdża pan dobrodziej gdzie? — dziwił się służący.

— Nie zapomnij, braciszku, cóżem ci rzekł: czarnego koguta na pamiątkę Sokratesa i Ewarysta Popowa. Sokrates też był łysy i też wypić lubił. I bogów, których Ksantypa304 wielbiła, nie uznawał. No, tak, bracie kochany — a czarny kogut oznacza wyzdrowienie i ofiarę dziękczynną. A z jakiej choroby wyzdrowiał, o tym, braciszku, w Karamzinie305 przeczytasz.

Zostawił słudze rubla i uściskał go.

Wyszliśmy na ulicę...

— No, wam na lewo — rzekł — mnie na prawo. I jeszcze raz życzę wam: niech nie odwróci się czara. Tak lepiej. Łatwiej niż niepotrzebnie włóczyć po świecie stare kości... Tak, bracie...

Teraz jeszcze raz uścisnęliśmy się. Patrzyłem długą chwilę za nim, jak szedł przygarbiony w zrudziałym, dziwacznym kapeluszu, niezgrabnie omijając kałuże i kupy błota.

Usiłowałem uporządkować myśli. Doznawałem uczucia piekącego wstydu i upokorzenia. Dziś rano wydawał mi się ten człowiek histeryczną babą, która przez pomyłkę znalazła się w przednej straży walczącej armii i miota się bezcelowo i bezradnie przed kulami. Z bólem myślałem, jak mały i nędzny jestem ja sam wobec tych ludzi. Jaką duszę musi mieć żona Uśpieńskiego? Czyż mnie nigdy nie będzie danym wznieść się do tego poziomu? Zazdrościłem Popowowi, że zna tę kobietę, i nagle uprzytomniłem sobie, że i ja przecież żyję wśród ludzi nie mniejszej chyba wartości. Przypomniałem sobie cichą i małomówną Warię Torżecką, sięgającą po poświęcenie i spełniającą każdy obowiązek tak, jakby chodziło o rzeczy najprostsze, z całą naturalnością instynktu. Oni wszyscy zrośnięci są istotnie z prawdą: są ludźmi w pełnym, całkowitym znaczeniu, ja jeden pośród nich tułam się i właściwie pozostaję chłodny. Bolały mnie wczorajsze myśli i zwątpienia. Zrozumiałem też, że Nieczajew sięgnął tylko na chybi trafi naokoło siebie i zagarnął ludzi, którzy już byli naokoło niego gotowi, oczekujący tylko na taką elektryzującą iskrę. Tragedią Nieczajewa było to, że on nie rozumiał, nie czuł tych rozsianych naokoło niego sił. Był tak zamknięty w sobie, że nie mógł wyjść poza płomienne koło swej samotnej nienawiści i rozpaczy.

Usiłowałem wyobrazić sobie Popowa, Uśpienskiego przed sądem. Wiedziałem, że nie zabraknie im męstwa. I rozejdzie się po całej Rosji wieść o dumnych rękach, które wzniosły wśród milczenia i kamiennej grozy sztandar buntu. Szukałem w samym sobie tej siły i zdawało mi się, że i ja byłbym ją znalazł. Jednocześnie pamięć przywodziła mi inne obrazy: młodzieńców, którzy szli z Paryża, Metzu, Anglii, Szwajcarii w paszczę potwora, choć lata całe wpatrywali się w jego okrutne, ołowiane oczy i zbadali całą głębię jego chłodnego okrucieństwa. Przesuwała się przede mną ta krwawa girlanda polskich emigrantów. Kto wiedział o nich, gdy znikali tak, jak kamienie ciśnięte w wodę? Kto wie o tym, co czyni w tej chwili Popow? I kto wie, ilu ich jest niewiedzących o sobie? Nie pojmowałem, jak mogłem wczoraj dać się złamać i skruszyć myśli o naszym osamotnieniu. Ktoś ty jest, tragiczna siło, co dajesz moc wytrwania bez świadków? Ktoś ty jest, która żyjesz w bohaterstwie, mężnym czynie, samotnej pracy mędrca? Prawda! Kto daje władze prawdzie, gdzie jest siła jej? Potężne czucie, że człowiek zwalczy przeznaczenie. Chodziłem po ulicach i niespodzianie dla samego siebie znalazłem się o kilkadziesiąt kroków od księgarni, w której odwiedziłem Uśpieńskiego. Był przed nią jakiś ruch, stała jakaś dorożka. Nagle ze sklepu wyszło kilku ludzi w żołnierskich szynelach306, podbiegłem, mignęła mi przed oczami spokojna twarz Uśpieńskiego, jego czarna broda. Dorożka ruszyła. Policjant rozpędzał zgromadzonych.

— Fałszywe pieniądze drukował — mówiła, przechodząc koło mnie, jakaś baba.

— Ni-ni — rzekł stróż — całkiem inna sprawa. Co ty tam wiesz, dobry pan był! Gdzie jemu pieniądze fałszować.

— Przechodźcie, przechodźcie! — krzyknął, widząc, że słucham. — Tu się zatrzymywać zakazano...

— Uszy, to oni nadstawiają uszy — słyszałem, jak mruczał, kiedym się oddalał.

Znajomych już więcej nie miałem. Dowiedzieć się nic nie mogłem niczego, chciałem wracać.

Coś mnie ciągnęło dowiedzieć się jeszcze o Popowa. Zacząłem iść w tę stronę; kiedym już zbliżał się do ulicy, na której mieszkał, dopędził mnie ktoś.

— Panie szanowny...

Obejrzałem się — przede mną stał Kasjanow we własnej osobie, głową dziwnie rozczochraną jak zawsze.

— Kaniowski, tak i jest — rzekł. — Ja za wami od samego sklepu Czerkiesowa idę. I myślę: on czy nie on? Tam dzisiaj jedna przykra sprawa stała się.

— Wiem — powiedziałem, nie myśląc o ostrożności.

— Takem właśnie myślał. Widzę, człowiek przygląda się, a teraz idzie w tę właśnie stronę. Myślę: zaczepić ryzykownie, a jak nie on? Nam dzisiaj po ulicach włóczyć się nie bardzo wypada, zaszlibyśmy gdzie, ja mam tu jedno miejsce, swoi ludzie...

W mieszkanku, z pokoju i kuchni złożonym, zastaliśmy trzy osoby.

Za stołem siedział mężczyzna o wysokim czole i ślicznych, mądrych oczach. Młoda panienka w niebieskim fartuchu krzątała się koło samowara. W kuchni wysoki blondyn o wesołych oczach i rumianej twarzy dziecka przepłukiwał szklanki.

— Swój człowiek — rzekł Kasjanow. — Feliks Bołchowski, Tarutina, Martynow — przedstawił obecnych.

— Wzięli — rzekł, zwracając się do Bołchowskiego.

Ten sposępniał.

— Szkoda. Szkoda. Jego szkoda szczególniej. I jej. Zadziwiający byli ludzie. Nieszczęście tu zaszło jedno.

— Wiem — powiedziałem — widziałem się z Uśpieńskim.

Bołchowski ożywił się.

— Cóż on?

Powtórzyłem rozmowę, powiedziałem także o Popowie.

— Zdumiewające, zdumiewające — powtarzał. — Popow, mieszanina Falstaffa307 z Sokratesem. Prawdziwie nasza rosyjska kombinacja.

Rozgadaliśmy się.

— Myśmy się tu wszyscy Nieczajewowi przyglądali. On naokoło siebie wszystko rwał i miotał. Ambicja w nim straszna i coś dziwnego jeszcze. Tu, u nas, jak na wiosnę — nim śnieg stopnieje. Dziś nikt nie wie, co jest. Ale ziarna rzucono było wiele. I dojrzewa tam ono, dojrzewa gdzieś. Dobrze wsłuchać się w szmer, a usłyszysz, jak rośnie ono, dojrzewa młoda siła. Za dwa albo trzy lata, albo pięć nie poznamy tej naszej cichej, martwej Rosji, ale dziś.

Podano herbatę, teraz wszyscy siedzieli koło stołu.

— Ostatni raz chyba — rzekł Bołchowski. — Ot, oni — wskazał na młodych — do Zurychu jadą. Cała kolonia tam.

— Wy na przyrodę? — spytałem Tarutinej.

— Ja nie — odpowiedziała. — Medycyny chciałabym, nie wiem, czy zdążę, choć higieny trochę, akuszerii. Zapóźniłam się aż strach. Teraz pędzić będzie trzeba.

— Powinszować im można, pięć dni dopiero po ślubie.

Panienka rozgniewała się.

— Wy, Kasjanow, jak byliście, tak i umrzecie, mówiłam wam, nie śmiejcie żartować.

— No, i o co — rzekł wesoło blondyn. — Samo przez się rozumie się. Paszport był potrzebny, rodzice nie dawali, no i trzeba było ślub wziąć.

— A wy także do Zurychu? — spytałem Martynowa.

— Ja nie wiem jeszcze — zmarszczył brew — gdzie trzeba będzie. Może tylko powietrza chwycę i wracać będę.

— Zostaniesz, zostaniesz — rzekł Bołchowski. — Wracać czas będzie zawsze... Tu nie na jeden rok i nie na dziesięć będzie praca.

Zasępił się...

— Ilu jeszcze ludzi zginie, ilu ludzi. My wszyscy i dzieci nasze. Dziesięć wieków ona rosła, monarchia rosyjska, nie zmożesz w jedno pokolenie.

— Dajcie pokój — wzruszyła ramionami Tarutina — zaśpiewajcie lepiej co.

Popłynęła przeciągła, smutna pieśń.

— A po powrocie wy co? — zapytałem dziewczyny.

— Na fabrykę jako robotnica wstąpię albo na wsi gdzie osiędę...

Wracałem wieczorem odświeżony.

— A z wami, Kasjanow, co dzieje się? — spytałem.

— Nic dobrego — rzekł — ręce i nogi mam związane. — (Położenie jego było istotnie ciężkie: matka jego zwariowała. Ojciec nieboszczyk po pijanemu wracał do domu, co miał pod ręką, w głowę ciskał). — A i tak. Teraz co. Do szpitala nie oddam. Bić będą. Nie ścierpię, aby ją bili. W domu trzymam, spokojna ona jak dziecko, a ruszyć się ja już teraz ani tchnąć nie mogę. Siedzę na brzegu i patrzę, jak ludzie toną. A jakby mnie wzięli, co by się z nią stało? Na ulicę trzeba by iść żebrać pod kościół, póki by policja do żółtego domu nie oddała. Tak ja tu i siedzę. Głupio idzie życie, a nic głupszego nie ma, jak na boku stać i ludzi najlepszych widzieć, jak idą na zgubę. Kochani, najbliżsi ludzie. Tarutina na mnie dziś krzyknęła, jak słyszeliście. Ona zawsze tak: matką kto inny by się zaopiekował. Ale ona jak dziecko jest, moja staruszka, do ust nie weźmie nic, jak ja jej nie podam.

Pożegnaliśmy się.

Rano obudziło mnie stukanie do drzwi. To był Bołchowski.

— Ledwo dopytałem się o pana — rzekł. — Kasjanowa wczoraj w nocy wzięli. Trzeba matką jego zająć się, potrzeba pieniędzy. Myśleliśmy, że może pan jest bogatszy, u nas sucho.

Pieniędzy miałem istotnie trochę.

Matkę Kasjanowa zatrzymała policja. Bołchowski usiłował wydobyć ją przez stosunki. Niechaj o matkę choć będzie spokojny.

Dzień przeszedł nam na różnych staraniach. O sprawie Kasjanowa nic oczywiście dowiedzieć się nie było można. Matkę jego przynajmniej udało się za pomocą różnych starań wydobyć. Jakaś pani odegrała rolę krewnej i wzięła ją na swoją odpowiedzialność. Starowina zresztą nie mogła stanowić żadnego niebezpieczeństwa. Była nad wszelki wyraz przerażona i patrzyła na nas łzawymi oczami zaszczutej sarny, gdy wieźliśmy ją z cyrkułu308. W cyrkule znaleźliśmy ją pod opieką jakiejś pijanej baby. Siedziała ona nad staruszką i zawodziła żałośnie, popłakując. Miała podbite oko i wyglądała na wpół przytomnie. Staruszka jednak, gdyśmy ją brali, czepiała się rękawów swej opiekunki

1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 ... 77
Idź do strony:

Darmowe książki «Płomienie - Stanisław Brzozowski (chcę przeczytać książkę w internecie .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz