Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski (biblioteka dla dzieci online .TXT) 📖
Jesteśmy w szesnastowiecznej Polsce, a dokładniej na dworze królewskim na Wawelu. Tytułowe dwie królowe to Bona Sforza i Elżbieta Habsburżanka, żona Zygmunta Augusta.
Pierwsza z nich przeciwna jest małżeństwu syna, ponieważ nienawidzi Habsburgów. Do mariażu jednak dochodzi, co nie powstrzymuje królowej przed knuciem intryg przeciwko synowej, a Zygmunt August, który jest pod wielkim wpływem matki, unika własnej żony. Czy zauważy on niewinność i dobroć żony i wyrwie się spod wpływu matki?
Historia konfliktu królowej Bony i Elżbiety Habsburżanki została spisana przez Kraszewskiego w 1884 roku. Powieść weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Dwie królowe - Józef Ignacy Kraszewski (biblioteka dla dzieci online .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
— Nie znamy się jeszcze — szepnął August.
— Pisywaliście do siebie — odparł stary. — Piękna jest, młoda i jak najlepiej wychowana. Niemka, to prawda, ale my z niej zrobimy co zechcemy... to od ciebie zależy... Taką była nieboszczka matka nasza, a daj Boże, aby wszystkie jak ona żonami były i matkami przykładnemi... Nie kochał jej ojciec gdy się żenił ale przywiązał potem najczulej, i szczęście znalazł w małżeństwie.
Zygmunt westchnął głęboko, przypomniawszy sobie że on go nie miał, tylko przez ten krótki przeciąg czasu, gdy żył z Barbarą. Drżącą ręką nieznacznie otarł łzę z oka.
— Żądają odemnie Litwini, życzą sobie i panowie koronni, abym się z tobą władzą podzielił i dał ci zakosztować panowania — mówił dalej powoli. — Chcą abym patrzył i kierował. Zacznijże od tego, byś u siebie w domu z żoną rządzić się umiał i znalazł potemu wolę własną.
August mógł zrozumieć alluzyę do matki, ale podnosić jej nie mógł.
— Spodziewam się po tobie, że mi nie zatrujesz tych dni, które starość czyni ciężkiemi do noszenia.
Milczenie przerwało znowu tę naukę ojcowską, która z piersi starego powoli i z trudnością się dobywała.
— Rozpuszczają fałszywe wieści — rzekł ciszej — że Elżbieta jest słabowitą i cierpi na jakąś tam chorobę zmyśloną. Wszystko to są bajki tych, którzyby radzi serce twe od niej odciągnąć. Słyszałeś o tem? — zapytał.
Nie mógł August zaprzeczyć.
— Matka mi o tem wspominała — rzekł krótko.
— Nie lubi jej, więc przyjmuje wszelkie baśnie, które ją usprawiedliwić mogą — ciągnął dalej Zygmunt. — Ja mam lepsze wiadomości... fałsze to są. Delikatna, wątła, pokrzepić się powinna, gdy się uczuje u nas miłością otoczona. Ja będę jej najczulszym ojcem... a ty?
Dał czas do odpowiedzi. Syn skłonił się.
— Zastosuję się do woli waszej — przebąknął zimno.
— To nie dosyć, nie dosyć — żywo przerwał Zygmunt — musisz ją pokochać z własnej woli, bo na to zasługuje.
Po ostatnich słowach milczenie nastąpiło tak długie, iż August sądząc rozmowę skończoną, już się chciał oddalić, gdy król rzekł jeszcze.
— Nie daj się powodować babskim intrygom. Staraj się matkę nawrócić, tego oczekuję i wymagam po tobie.
Wyciągniętą rękę ucałowawszy, syn powoli odszedł ku drzwiom i zaledwie je przestąpiwszy znalazł w drugiej komnacie, jakby oczekującego na siebie biskupa Samuela.
Maciejowski przystąpił do młodego króla z wyrazem wielkiej uprzejmości i poszanowania i zatrzymał go, gdy chciał iść dalej.
— Król JMość — rzekł — uprzedził mnie o rozmowie, jakiej sobie życzył z miłością waszą; zlecił mi też poufnie, abym w tym przedmiocie mówił z wami.
Spojrzeli sobie w oczy. August stał, jakoś biernie się zachowując i raczej gotów do słuchania niż do mówienia. Jagielloński to był obyczaj, bo wszyscy, z małym wyjątkiem, skąpi bywali na słowa. Jeden Jan Olbracht i kardynał różnili się od braci.
— Król stary się tem niepokoi — począł Maciejowski — iż was zawczasu starają się do młodej pani zniechęcić. Dla serca ojcowskiego byłby to cios bardzo bolesny, gdybyście jego miłości dla narzeczonej swej nie podzielali. Król ją kocha jak dziecię własne.
— Wiem o tem — rzekł August — ale odemnie, który jej nie znam wcale, niepodobna wymagać wczesnego afektu.
— Tak, byleby wczesny i nieusprawiedliwiony wstręt go nie uprzedził — rzekł Maciejowski. — Na dworze, a dzieje się to na wszystkich dworach, intryg krzyżuje się mnóstwo, nie dajcie się w nie uwikłać.
— Ja nawet ich nie widzę dotąd — odparł August.
— To może tem gorzej — rzekł biskup z uśmiechem — bo my, co je dostrzegamy, lękamy się ich dla was.
August poruszył nieznacznie ramionami.
— Królowa JMość ma żal do nas wszystkich — mówił ks. Samuel — żeśmy związek z wnuczką króla Władysława popierali, lecz myśmy to czynili stosując się do woli pana naszego. Spełniliśmy czego najgoręcej żądał... Małżeństwo ze wszech miar rokuje się szczęśliwem.
August z oczyma spuszczonemi słuchał.
— Nie godzi mi się — dodał biskup — syna przeciwko matce jątrzyć, i niech Bóg mnie od tego uchowa, lecz królowa czuje się obrażoną, iż jej nie usłuchano... to wszystkiego przyczyną.
— Ale miłość wasza — przerwał August — zaprzeczyć nie możesz, że matka, równie jak ojciec, pragnęła dla mnie szczęścia; któż dziś może rozsądzić, czy się omylił ojciec czy ona?
— Szczęście to — miłościwy panie — żywo odpowiedział ks. Samuel — zależy zupełnie od was. Wszystko, co je dać może, znajduje się w osobie przyszłej królowej... nie trzeba tylko odtrącać.
— Alem nie zasłużył, aby mnie o to posądzano — odparł August — nie jestemże posłusznym?
Biskup skłonił głowę.
Kilka słów zamienili jeszcze, i gdy młody pan poruszył się jak gdyby chciał odejść, ks. Samuel go nie wstrzymywał. Pożegnali się grzecznie lecz zimno.
Królowa Bona już wiedziała o synu; na drodze zastąpił mu dworzanin wzywający go do niej. Nie była samą, wieczorni goście właśnie do Collazione na sposób włoski zasiadać mieli. Komnata jadalna królowej była oświecona, stół zastawiony i goście już byli przy nim.
Bona była więcej niż rządną, znano jej skąpstwo: nie było w podaniu zbytku ani dla oka, ani dla podniebienia. Tylko ulubieniec Gamrat, o którym pamiętano, dostawał wino jakie lubił, łakocie które jadał i przysmaki dla niego przeznaczone. Królowa nie lubowała się zbytnio w jedzeniu, a wówczas już poczynała być cierpiącą. Siedziała za stołem, mając u krzesła swego dwie panny, a jedną z nich była Dżemma, która po chodzie poznawszy Augusta, odwróciła się ku wchodzącemu i pierwsza powitała go wzrokiem śmiało zmierzonym ku niemu.
Obok Gamrata siedziało dwu starszych urzędników. Biskup, od niejakiego czasu ponury i smutny, teraz też rozchmurzyć się jeszcze nie mógł i siedział posępny.
Bona przypisywała to Sobockiej, chociaż nikt właściwie przyczyny tej zmiany humoru odgadnąć nie mógł. Kto dawniej znał wielomównego, wesołego, ożywionego, aż nadto wesołości i zaufania w sobie okazującego Gamrata, teraz go ledwie mógł poznać w surowym i milczącym, nagle starzejącym i jakby strwożonym czemś człowieku. Wzrok jego zdawał się widm jakichś szukać dokoła. Pobłażający dawniej dla duchowieństwa, stał się teraz nad miarę surowym i ścisłym w postrzeganiu karności. Słowem Gamrat to był inny. Przywiązanie jego tylko do królowej i wierna stałość w jej usługach, pozostały jak były. Trzymał stronę Bony we wszystkiem.
Widząc wchodzącego młodego króla, podniósł się Gamrat — miejsce obok matki oczekiwało na niego. Bona oczyma już w twarzy syna czytać się starała, co z sobą przynosił.
Zaledwie usiadł, Dżemma pośpieszyła podać mu wodę i ręcznik, ale młody pan jeść nie chciał i podziękował jej za nie.
Matka schyliła się ku niemu.
— Byłeś u ojca?
Tu się posypały zapytania, a biskup nachylony słuchał razem z królową odpowiedzi. Ale August zbył krótko, mówiąc, że ojciec zwykłe mu powtórzył nauki i przestrogi.
Z zaciśniętemi ustami i szyderskim twarzy wyrazem słuchała Bona, zdając się mówić: Napróżno walczyć myślicie ze mną!
Dla Gamrata, a razem dla syna, którego smutek od dni kilku coraz się powiększał, Bona oprócz wieczerzy przygotowała rozrywkę.
Włoch Monti, sławny muzyk i śpiewak, miał przyjść z lutnią i kilka Canzon odśpiewać. Monti od niedawna przybył do Polski, umyślnie na dwór królewski, spodziewając się czasu wesela dobrego żniwa dla siebie.
Było wówczas w obyczaju, że nietylko ci co śpiewaka w swym domu mieć chcieli, opłacali go, ale goście dostojni, którym się podobał, obsypywali go podarkami. A że próżność niejednego skłaniała do popisu z hojną ofiarą, śpiewak w ten sposób mógł się dobrze obłowić.
Kilka, kilkanaście dni weselnych, turniejów a po nich uczt zwykłych starczyły, aby długą podróż opłacić i do domu wrócić z zapasem. Dawano pieniądze, pierścienie, łańcuchy, kubki i inne kosztowności.
Monti, Włoch najczystszej krwi, o którego pochodzeniu mówiono różnie, bo go nawet do bardzo świetnych koligacyj z lewej ręki liczono, odebrał był wychowanie staranne i miał wszystko co go zalecać mogło, w dodatku do pięknego głosu.
Przedewszystkiem śmiałość i brawurę w występowaniu, wiarę w siebie, a przytem zamiłowanie w stroju i elegancyi. Był to mężczyzna lat około trzydziestu mający, urody pięknej, brunet z czarnemi ognistemi oczyma, z włosami kruczemi w puklach spadającemi na barki. Każdy ruch jego, krok, sposób, w jaki wdzięcznie powyginanemi palcami lutni dotykał, ukłon, uśmiech, wszystko było obrachowane zalotnie. Stroił się kosztownie, a obcisłe suknie uwydatniały budowę ciała posągową. Oczy też wszystkich, nadewszystko dziewcząt, zwróciły się na czarodzieja, który lutnię niosąc w ręku, krokami tancmistrza zbliżał się do królowej.
Czarny ubiór czynił go smuklejszym jeszcze niż był w istocie i płeć białą podnosił. Na szyi miał łańcuch, dar cesarza, kosztowny, a na stradjotce krótkiej, rzucony lekki płaszczyk. Na palcach błyszczały piękne pierścienie.
Królowej Bonie podobał się nietylko z głosu i postawy, ale z pochlebstw któremi ją obsypywał. Zawczasu mu się uśmiechała.
Cisza nastała w salce, gdy Monti się zbliżył, a gdy na rozkaz królowej podano mu taboret, którego zająć odmówił, najmniejszy szelest ustał, tak że pryskanie palących się świec woskowych usłyszeć było można.
Monti, chociaż na taborecie byłby może równie malowniczo wyglądał, wolał przecie stać bo tym sposobem piękna jego figura jeszcze się zręczniejszą wydawała i ruchy, któremi towarzyszył pieśni, miał swobodniejsze. Można było powiedzieć, że nie śpiewał, ale odgrywał swe pieśni, tyle było mimiki w wejrzeniach, w podnoszeniu i spuszczaniu głowy, w wyrazie ust, w gestach rąk, które lutnią to szarpały namiętnie, to dotykały jej zaledwie.
Namiętny śpiew i gra, nie dziw, że na słuchaczach ogromne czynił wrażenie. Gdy pierwsza pieśń przebrzmiała, pochwałom nie było końca, a artysta wodząc oczyma po przytomnych, odbierał nieskończone dzięki w spojrzeniach ognistych kobiet.
On — on, choć nie gardził i najskromniejszą sympatyą, zdawał się głównie dbać o to, aby się królowej starej i stojącej za nią Dżemmie podobał. Ścigał ją, oblegał swym ognistym wzrokiem, a piękna Włoszka, choć jej to pochlebiało wielce, w końcu czuła się obrażoną i surową ukazała twarz, odwracając od niego oczy.
Po pierwszej Canzonie, poszła druga i trzecia, po smętnej wesołe, po tych figlarne, a w żadnej z nich, jak przewidzieć łatwo, nie zbywało na motywie miłośnym.
Monti był szczęśliwie usposobiony.
Gamrat podał mu kubek wina, który on, przyklęknąwszy spełnił za zdrowie królowej.
I August nieco się rozweselił słuchając ślicznych śpiewów, które go w jakiś lepszy, jaśniejszy świat przenosiły.
Kwiecień upływał, gdy w Krakowie sposobiono się na przyjęcie królewnej, matka i ojciec jej z trwogą oczekiwali dnia rozstania, gdy młodziuchną, słabą, wylękłą istotę mieli oddać w ręce obce.
Spodziewano się wiele po starym królu Zygmuncie, lecz wiedziano też zawczasu, jak była usposobioną i co tu znaczyła Bona. Król ojciec tem siebie i matkę pocieszał, że losy córki Bony, Izabelli i jej syna miał w swych rękach, że cesarz brat jego mógł neapolitańskie księztwa podległe mu, jeśli nie odebrać królowej, to zagrozić jej prawom do nich.
Spodziewano się więc tutaj, że młoda pani, mając opiekę ojca i stryja, musi na dworze polskim być dobrze przyjętą.
Matka, która najczulej do tego dziecka przywiązaną była, obmyśliła też środki, aby młodziuchne dziewczę, nagle się przenosząc w ten świat nieznany, miało u boku troskliwą piastunkę i służbę własną, do której była przywykłą.
Elżbieta w istocie potrzebowała tej opieki i czuwania; był to kwiatek zaledwie się rozwijający, ale wątły, blady i trwożliwy. Pieszczoszka i ulubienica matki, ciągle przy niej, nawykła do objawów miłości wielkiej rodziców, potrzebowała jej jak powietrza do życia. Nie zbywało jej na piękności, a nadewszystko na niewinnym, dziewiczym wdzięku, któremu nieśmiałość dodawała wyrazu... Chód jej, wejrzenie, każde słowo zdradzały duszę łagodną, potrzebującą, aby ludzie w obejściu się z nią, poszanować ją umieli. Pragnęła się wszystkim podobać, a nikogo nie chciała zaćmić — tak była pokorną i skromną.
Matka napróżno chciała jej wmówić, aby więcej nabrała odwagi, a mniej się korzyła przed ludźmi — odpowiadała jej uśmiechem i naiwnem słowem:
— Kiedy nie umiem być inną.
I podnosiła oczy ku matce, która jej rozczulonym odpowiadała uściskiem.
Elżbietka taką była od dzieciństwa. Więcej energii życzyli jej rodzice, wiedząc o losie jaki ją czekał, ale z wiekiem nie zmieniła się łagodność, nie ustąpiła bojaźliwość. Miała jakby przeczucie przyszłych swych losów. W Polsce czekały na nią złota korona Jadwigi, cierniowy wieniec i męczeńska aureola... Wszystkiego byłaby się chętnie wyrzekła, lecz los ją czynił ofiarą — musiała iść jako zakładnik pokoju, przymierza, jako węzeł dwu panujących rodzin.
Z Polski i Herberstein i inni przywozili zatrważające wieści. Ale tu im wierzyć nie chciano, sądzono je przesadzonemi.
Młoda królowa miała oprócz króla, najdostojniejszych mężów w Polsce za sobą. Matkę zastępować jej miała ochmistrzyni, kobieta, na którą najwięcej liczono, energiczna, rozumna, mężna Kätchen Hölzelinowna. Ochmistrzyni ta, na której rękach wychowała się Elżbietka, pochodziła z rodziny, której kilka pokoleń już służyło na dworze, a przywiązanie jej do wychowanki było macierzyńskie. Niezamężna, sama na świecie Hölzelinowna, nie miała na nim nikogo, oprócz Elżbietki swej i dla niej gotową była poświęcić życie.
Silnie zbudowana, zahartowana latami, czynna, pracowita, Kätchen miała ten spokój siły i ten takt zimny, który w boju szczególniej jest niezbędny. Wiedziała ona dobrze, co ją w Krakowie czekało i zawczasu się zbroiła. Poprzysięgła wcześnie królowej matce, że w żadnym razie, postrachem ani intrygą nie da się odciągnąć od Elżbiety i na krok jej nie odstąpi. Wszystkie zresztą sługi mające towarzyszyć młodej pani do Polski, z równem były dobrane staraniem. Matka na ich wierność i poświęcenie mogła rachować.
Cesarz Karol V. powtarzał z dumą trwożącej się bratowej, że przecież synowicy jego
Uwagi (0)